Читать книгу Wisząca dziewczyna - Jussi Adler-Olsen - Страница 8

3

Оглавление

Noc minęła zwyczajnie, więc Carl rozpoczął pracę od walnięcia nóg na biurko, chcąc nadrobić zaległości w spaniu. Po zakończeniu spraw z minionych miesięcy, kolejny okres obfitował w wiele skrajnych uczuć. W sferze osobistej miesiące zimowe prezentowały się nieciekawie, a służbowa, wobec rosnącej od prawie trzech lat niechęci do podporządkowania się niepewnemu autorytetowi Larsa Bjørna, też nie przysparzała mu radości. Do tego jeszcze sprawa z Ronnym i niepewność, którą budziły te jego przeklęte bazgroły. W takich okolicznościach trudno się wyspać, co odbija się na kolejnym dniu. Jeśli to wszystko się radykalnie nie zmieni, Carl wykituje.

Wyjął ze sterty pierwszą lepszą teczkę, położył sobie na kolanach i chwycił długopis. Po wielu treningach wiedział już, jak podczas drzemki trzymać przedmiot pod takim kątem, by nie upuścić go na ziemię. A jednak upuścił długopis, gdy obudził go ostry jak brzytwa głos Rose.

Spojrzał nieprzytomnie na zegarek i stwierdził, że mimo wszystko udało mu się przespać prawie godzinę.

Przeciągnął się z zadowoleniem, ignorując jadowite spojrzenie współpracownicy.

– Właśnie rozmawiałam z policją w Rønne – powiedziała. – I na pewno nie będziesz zachwycony, jak się dowiesz, dlaczego.

– Aha. – Carl odłożył teczkę na biurko i schylił się po długopis.

– Godzinę temu inspektor Christian Habersaat pojawił się na przyjęciu pożegnalnym na swoją cześć w świetlicy w Listed, zaś przed pięćdziesięcioma minutami odbezpieczył pistolet i strzelił sobie w głowę na oczach dziesięciu zszokowanych osób. – Skinęła znacząco głową, gdy brwi Carla poszybowały do góry. – O jejku, co za fatalne zdarzenie, prawda? – podjęła kwaśno. – Kiedy komendant policji w Rønne wróci na komendę, to dowiem się czegoś więcej, bo był świadkiem tego zdarzenia. A na razie zamawiam bilety na najbliższy samolot.

– Okej, to naprawdę okropne, ale o czym mówisz? Samolot? Wybierasz się gdzieś, Rose? – Udawał, że nie rozumie, ale wiedział, do czego Rose zmierza. To chyba jakiś, kurde, żart. – Przykro mi słyszeć o tym Haber coś tam, ale jeśli sądzisz, że z tego powodu wpakuję się do puszki sardynek i polecę na Bornholm, to się grubo mylisz. Poza tym…

– Jeśli boisz się latać – przerwała Rose – to możesz zabukować bilety na prom z Ystad do Rønne na dwunastą trzydzieści. Ja tymczasem porozmawiam z komendantem. To mimo wszystko twoja wina, że musimy tam jechać, więc sam to zrób. Przecież zawsze mi każesz być samodzielną. Pójdę powiedzieć Assadowi, żeby przestał już mazać farbą w gabinecie dla asystenta i się przygotował.

Carl zacisnął powieki.

Czyżby się jeszcze nie obudził?


Ani jazda z Komendy Głównej do Ystad przez wiosenne południe Skanii, ani prawie półtoragodzinny rejs na Bornholm nie rozładowały urazy Rose.

Carl spojrzał na swoją twarz w lusterku wstecznym. Jeśli wkrótce nie zacznie uważać, to dzięki pozbawionym blasku oczom i ziemistej cerze upodobni się do swego dziadka.

Obrócił lusterko, przez co uzyskał nieskrępowany widok na skwaszoną minę Rose.

– Dlaczego z nim nie porozmawiałeś, Carl? – wyrzucała mu bezustannie z tylnego siedzenia. Gdyby miał szybę oddzielającą tył tak jak w limuzynie, na pewno by ją podniósł.

A teraz, gdy siedzieli w restauracji gigantycznego katamaranu, chłód syberyjskich wiatrów przetaczających się nad spienionymi grzbietami fal, na które Assad spoglądał z wielkim niepokojem, nie mógł się równać z chłodem Rose. Naprawdę zapamiętała się w tym nastroju.

– Nie wiem, Carl, jak się to nazywa, ale w mniej tolerancyjnych społeczeństwach to, co zrobiłeś Habersaatowi, można by uznać za zaniedbanie obowiązków służbowych…

Carl próbował ją zignorować. Rose to w końcu Rose. Ale gdy podsumowała swój wywód słowami „…albo nawet jako nieumyślne spowodowanie śmierci”, bomba wybuchła.

– Wystarczy już, kurwa! – krzyknął, uderzając pięścią w stół tak, że zadźwięczały szklanki i butelki.

Jednak to nie ciskające gromy spojrzenie Rose go uciszyło, lecz Assad, który kiwał na gości kafeterii, gapiących się na nich z ciastem domowej roboty drżącym na widelczykach.

– To aktorzy! – przeprosił Assad, uśmiechając się znacząco. – Robią próbę przed sztuką teatralną, ale obiecuję, że nie wyjawią, jak się kończy.

Widać było, że część widzów zaczęła się zastanawiać, gdzie, u diabła, widzieli tych aktorów.

Carl nachylił się nad stołem do Rose, starając się panować nad głosem. Na upartego była przecież do rzeczy. Ile razy pomogła jemu i Assadowi przez te wszystkie lata! On w każdym razie nigdy nie zapomni jej troski, kiedy trzy lata temu był bliski całkowitego wypalenia, pracując nad sprawą Marca. Nie, trzeba przejść do porządku dziennego nad jej dziwactwami, bo taka po prostu jest. Kiedy przyszło co do czego, potrafiła być czasem lekko niezrównoważona, ale jeśli chciało się jej pomóc w utrzymaniu równowagi, to lepiej było przyjąć od niej parę ciosów, inaczej konflikt się zaostrzał.

Wziął głęboki wdech.

– Posłuchaj, Rose. Nie myśl, że nie jest mi przykro z powodu tego, co się stało. Ale chciałbym ci przypomnieć, że to była decyzja Habersaata. Przecież mógł po prostu oddzwonić albo odebrać telefon, kiedy ty do niego dzwoniłaś. Gdyby uprzedził nas w mailu lub liście, czego od nas oczekuje, sprawy potoczyłyby się inaczej. Rozumiesz to, panno świętsza od samego papieża?

Uśmiechnął się ugodowo, ale coś w spojrzeniu Rose mówiło mu, że mógł sobie darować ostatnie zdanie.

Na szczęście w sukurs przyszedł mu Assad.

– Rose, rozumiem cię. Ale Habersaat popełnił samobójstwo i nic nie możemy już na to poradzić – zamilkł nagle, walcząc z mdłościami i spoglądając z nagłym smutkiem na grzbiety fal. – Więc może spróbujmy się dowiedzieć, dlaczego to zrobił? – kontynuował nieco matowym głosem. – Czy nie po to płyniemy na Bornholm tym dziwnym statkiem?

Rose skinęła głową, a dołeczki w jej policzkach pogłębiły się o milimetr. Mistrzowska gra aktorska.

Carl opadł na siedzenie, z wdzięcznością kiwając głową do Assada, którego twarz w ułamku sekundy potrafiła zmienić kolor z bliskowschodniego żaru na odcienie zieleni. Biedak, ale czego można się było spodziewać po kimś, kto dostaje choroby morskiej podczas pływania w basenie na dmuchanym materacu?

– Nie przepadam za pływaniem – wyznał ciszej, niż należało.

– W toaletach są torebki do rzygania – zakomunikowała oschle Rose, wyciągając przewodnik wydawnictwa Politiken W drodze na Bornholm.

Assad pokręcił głową.

– Nie, nie, czuję się dobrze, jakoś dam radę. Po prostu doszedłem do takiego wniosku.

Z tą parą nie szło się nudzić.


Bornholmska policja tworzyła zdecydowanie najmniejszy okręg policyjny z własnym komendantem i mniej więcej sześćdziesięcioma pracownikami. Na całej wyspie został tylko jeden posterunek, który, pracując dwadzieścia cztery godziny na dobę, musiał pełnić służbę na rzecz nie tylko czterdziestu pięciu tysięcy stałych mieszkańców, ale też sześciuset tysięcy turystów odwiedzających rocznie wyspę. Mikrokosmos liczący sobie niecałe sześćset tysięcy kilometrów kwadratowych ciemnej ziemi uprawnej, skał, kamieni i nieskończonej ilości dużych, a zwłaszcza małych atrakcji, które miejscowe stowarzyszenia turystyczne próbowały reklamować jako zupełnie wyjątkowe. Największy kościół rotundowy, najmniejszy, najlepiej zachowany, najstarszy, najbardziej okrągły, najwyższy. Wszystkie szanujące się społeczności posiadały właśnie to, co czyniło wyspę wyjątkowo godną obejrzenia.

Rośli policjanci w recepcji poprosili ich o chwilę cierpliwości. Na promie, którym przypłynęli, znajdował się drastycznie przeładowany pojazd, więc trzeba było się tym zająć.

„To jasne, że przy tak potwornej zbrodni wszystko inne schodzi na dalszy plan” – pomyślał Carl z krzywym uśmieszkiem, gdy jeden z nich wstał i wskazał im drzwi, którymi mieli wyjść.

Odpicowany na galowo komendant podjął ich w sali konferencyjnej ciastkami i mnóstwem filiżanek kawy. Tutaj człowiek nie miał wątpliwości, kto piastuje funkcję i cieszy się autorytetem; wątpliwości nie budził też fakt, że ich obecność, mimo powagi sytuacji, dziwiła miejscowego szefa.

– Przebyliście daleką drogę – oświadczył, mając zapewne na myśli to, że zbyt daleką. – Owszem, nasz kolega Christian Habersaat niestety popełnił samobójstwo. To naprawdę okropny sposób odejścia – ciągnął mocno poruszony. Carl znał takie obrazki. Policjanci mający za sobą ścieżkę akademicką, z pozostałymi duńskimi komendantami na czele, nigdy nie mieli okazji ubrudzić sobie rączek, przez co nie należeli do tych osób w służbach, które dobrze znoszą widok mózgu kolegi rozbryzgującego się na ścianie.

Carl skinął głową.

– Wczoraj po popołudniu rozmawiałem chwilę z Christianem Habersaatem. Wiem tylko, że chciał, bym zainteresował się jakąś sprawą i włączył się w nią. Chyba nie wysłuchałem go wystarczająco uważnie. Dlatego tu jesteśmy. Odnoszę wrażenie, że nie będziemy wam zbytnio przeszkadzać, jeśli przyjrzymy się temu dokładniej. Mam nadzieję, że przyzna mi pan rację.

Jeśli zmrużone oczy i skierowane w dół kąciki ust oznaczały „tak” po bornholmsku, to jeden aspekt sprawy był już załatwiony.

– Może potrafiłby mi pan powiedzieć, do czego Habersaat odnosił się w swoim mailu do nas? Pisze, że Departament Q to jego ostatnia nadzieja.

Komendant pokręcił głową. Zapewne by potrafił, tylko po prostu nie chciał. Miał od tego ludzi.

Gestem przywołał do siebie policjanta w mundurze galowym.

– Oto komisarz John Birkedal. Urodził się na wyspie i znał Habersaata na długo, zanim objąłem swoją funkcję. Z naszej komendy tylko John, ja i przedstawiciel związku policjantów uczestniczyliśmy w przyjęciu Habersaata.

Jako pierwszy wysunął rękę Assad.

– Proszę przyjąć kondolencje – rzekł.

Skonsternowany Birkedal odwzajemnił uścisk dłoni, po czym zwrócił na Mørcka spojrzenie, które wydało mu się znajome.

– Cześć, kopę lat – powiedział, podczas gdy Carl usiłował zapanować nad odruchem ściągania brwi.

Mężczyzna miał niewiele ponad pięćdziesiąt lat, więc był właściwie rówieśnikiem Mørcka i mimo zarostu i ciężkich jak ołów powiek wyglądał na kogoś, kogo Carl powinien znać. Gdzie, do diabła, już go widział?

Birkedal się roześmiał.

– Oczywiście, że mnie nie pamiętasz. Chodziłem do Szkoły Policyjnej na Amager rok niżej od ciebie. Przypomnę ci tylko, że graliśmy razem w tenisa i wygrałem trzy razy z rzędu. Potem nagle ci się odechciało.

Czy to Rose zarechotała za jego plecami? Ze względu na nią samą miał nadzieję, że nie.

– Ta-ak. – Carl uśmiechnął się z przymusem. – Wcale mi się nie odechciało, ale zdaje się, że kostka odmówiła mi posłuszeństwa – ciągnął, w najmniejszym stopniu nie przypominając sobie tego epizodu. Jeśli faktycznie zdarzyło mu się grać w tenisa, to na szczęście ten błąd spowiła mgła zapomnienia.

– Sprawa z Christianem to był szok – podjął na szczęście sam z siebie komisarz. – Ale od wielu lat był przygnębiony, choć na co dzień nie odczuwaliśmy tego zanadto na komendzie. Nie sądzę, by można było mu coś zarzucić jako policjantowi, prawda, Peter?

Komendant posłusznie się zgodził.

– Ale w domu w Listed sprawy Habersaata przedstawiały się inaczej. Był rozwiedziony i mieszkał sam, ciągle głowił się nad pewną starą sprawą. Jej wyjaśnienie postawił sobie za swój życiowy cel, choć nie pracował w policji kryminalnej. Ktoś mógłby powiedzieć, że to była banalna sprawa ucieczki z miejsca wypadku, ale jako że wypadek kosztował życie młodą dziewczynę, to aż taki banalny znowu nie był.

– Okej, ucieczka z miejsca wypadku. – Carl wyjrzał za okno. Znał takie sprawy. Albo rozwiązuje się je od razu, albo się je archiwizuje. Ich pobyt na wyspie będzie krótki.

– I nigdy nie odnaleziono sprawcy, zgadza się? – spytała Rose, podając mu rękę.

– Tak, zgadza się. Gdyby go zidentyfikowano, pewnie Christian by dziś żył. No, ale czas na mnie. Pewnie sobie wyobrażacie, że w związku z dzisiejszym wydarzeniem mamy do załatwienia masę formalności, nie wspominając o rozmowie z prasą, którą musimy odfajkować na dzień dobry. Ale może zajrzę później do waszego hotelu, żeby odpowiedzieć na pytania?


– Wy pewnie z policji w Kopenhadze – stwierdziła bez sentymentu recepcjonistka Sverres Hotel, pewną ręką podając im klucze do pokojów, zapewne najmniej efektownych spośród tych, którymi dysponowała. Rose niewątpliwie jak zwykle będzie się targować o cenę.

Nieco później znaleźli komisarza Johna Birkedala w salonie za jadalnią, na fotelu ze sztucznej skóry. Z piętra rozciągał się widok na przemysłową część portu i zaplecze supermarketu Brugsen; nie był to piękny widok. Całości dopełniłoby tylko kilka autostrad. Zdecydowanie nie było to najlepsze miejsce na tworzenie przewodnika o tej skądinąd bajecznej wyspie.

– Będę z wami szczery. Właściwie to nie znosiłem Habersaata – wyznał Birkedal. – Ale widok kolegi strzelającego sobie w głowę, bo czuł, że nie sprostał swoim zadaniom, był naprawdę bolesny. W karierze policjanta doświadczyłem wielu rzeczy, a obawiam się, że ta właśnie zapadnie mi głęboko w pamięć. To było naprawdę straszne.

– Jasne – odparł Assad. – Ale proszę wybaczyć, nie wiem, czy dobrze rozumiem. Mówi pan, że on strzelił sobie z pistoletu w głowę. To chyba nie był jego pistolet służbowy?

Birkedal pokręcił głową.

– Nie, zgodnie z zasadami zostawił go w sejfie tuż przed zdaniem odznaki i kluczy do komendy. Nie wiemy dokładnie, skąd miał ten pistolet, ale w każdym razie była to beretta 92, kaliber dziewięć milimetrów. Noszenie jej przy sobie to nieciekawa sprawa. Ale pewnie znacie serię Zabójcza broń z Melem Gibsonem?

Żadne z nich nie odpowiedziało.

– Aha, tak czy siak to stosunkowo duże i ciężkie bydlę. Kiedy wyciągnął go i wycelował we mnie i w komendanta, w pierwszej chwili myślałem, że to atrapa. Nie miał pozwolenia na tego typu broń, ale wiemy, że podobna beretta zginęła pięć, sześć lat temu z mieszkania po zmarłej osobie w okolicach Aakirkeby. Nie mamy jak sprawdzić, czy to ta sama broń, bo jej właściciel nie miał na nią papierów.

– Z domu po zmarłej osobie? W dwa tysiące dziewiątym? – spytała Rose z uśmiechem, po czym zrobiła dzióbek. Czyżby John Birkedal był w jej typie?

– Tak, jeden z nauczycieli z uniwersytetu ludowego1 zmarł w trakcie kursu. Zdaniem lekarza, który wykonał sekcję zwłok, była to śmierć z przyczyn naturalnych, spowodowana dolegliwościami sercowymi, ale mimo to Habersaat wyjątkowo zainteresował się tym zgonem, kiedy trzeba było przeszukać mieszkanie. Według kilku wcześniejszych uczniów i nauczycieli, zmarły, Jakub Swiatek, pasjonował się bronią ręczną i przy kilku okazjach pokazywał uczniom pistolet, którego opis pasował do pistoletu użytego przez Habersaata dziś rano.

– Hm, takiej półautomatycznej broni nie widuje się na co dzień, więc mam pytanie – wypalił Assad. – Czy to był podstawowy model beretty, czy może 92S, 92SB czy 92F, FG lub FS? Bo nie mogła to być beretta 92A1, jako że ta seria ukazała się dopiero w 2010.

Carl powoli obrócił głowę do Assada. O czym, do diabła, ten koleś mówi? Czyżby był też ekspertem od berett?

Birkedal pokręcił głową w podobnym tempie; czyli on też nie miał zielonego pojęcia na ten temat. Ale zapewne się dowie, nim słońce zajdzie nad portem w Rønne.

– Hm, może powinien zreasumować, o co Habersaatowi chodziło i przez co w ogóle przeszedł – ciągnął Birkedal. – Potem możecie dostać klucze do jego domu i kontynuować na własną rękę. Dziś wieczorem zostawimy je w recepcji. Konsultowałem się z komendantem, zostawia właściwie wszystko w waszej gestii. Myślę, że nasi koledzy kończą już pracę w jego domu, więc możecie zaczynać. Musieliśmy najpierw sprawdzić jego miejsce zamieszkania; mógł zostawić listy czy coś w tym stylu, co wyjaśniałoby powody tego drastycznego kroku. No ale przecież wiecie to wszystko. W końcu to wy macie więcej doświadczenia w takich sprawach.

Assad siedział już z uniesionym palcem, ale Carl powstrzymał go spojrzeniem. Co za różnica, czy ten dureń strzelił sobie w łeb takim czy innym pistoletem. Z jego punktu widzenia przyjechali na to wygwizdowo wcale nie po to, by wyjaśnić, dlaczego Habersaat popełnił samobójstwo, ale przede wszystkim po to, by Rose zrozumiała, że sprawa, którą według niej Carl powinien był zdjąć z barków Habersaata, powinna obchodzić ich tyle, co zeszłoroczny śnieg.


Birkedal opowiedział, że dla około pięćdziesięciu kursantów w wieku od osiemnastu lat wzwyż, zapisanych na semestr zimowy uniwersytetu ludowego na Bornholmie, gdzie realizowali kursy w czterech dziedzinach: muzyka, szkło, akryl lub glina, dwudziesty listopada 1997 był zupełnie zwyczajnym dniem szkolnym. Nastroje panowały pogodne, żadnych zagrożeń. Normalne grono, składające się w przeważającej części z młodych, radosnych ludzi, czerpiących przyjemność z bycia razem.

Jeszcze nie wiedzieli, że Alberte, najmilsza, najładniejsza i zapewne też najbardziej podziwiana dziewczyna w szkole, zginęła tego poranka pod kołami samochodu.

Minęło nieco więcej niż doba, nim znaleziono ją na drzewie przydrożnym – utknęła tak wysoko, że ledwie było ją widać. Człowiekiem, który na własne nieszczęście uniósł wzrok dokładnie w momencie, gdy mijał to drzewo samochodem, był inspektor oddziału prewencji w Nexø Christian Habersaat.

Widok szczupłego, bezwładnego ciała wiszącego na gałęzi wrył się od razu w jego świadomość, podobnie jak nieodgadnione spojrzenie, które na zawsze zastygło na twarzy dziewczyny.

Pomimo znikomej liczby śladów uznano, że ofiara znalazła się na drzewie wskutek drastycznego wypadku samochodowego. Była to paskudna historia, pod żadnym względem nieporównywalna z innymi przypadkami ucieczki z miejsca wypadku w najnowszych dziejach Bornholmu.

Szukano śladów hamowania, ale żadnych nie znaleziono. Śledczy mieli nadzieję, że znajdą resztki lakieru na ubraniu dziewczyny, ale na próżno. Rozpytywano ludzi mieszkających nieopodal szosy, ale nikt nie potrafił nic konkretnego powiedzieć. Ktoś tylko słyszał, jak jakiś samochód, pędząc z zawrotną prędkością, wjechał na drogę główną.

Ponieważ zgon uznano za podejrzany, a może z braku innych spraw, rozpoczęto metodyczne polowanie na pojazdy z wgnieceniami na przodzie, o niewyjaśnionym pochodzeniu. Było to o dobę za późno, ale przez cały tydzień wszystkie samochody wjeżdżające na prom do Szwecji i Kopenhagi poddawano skrupulatnej kontroli, a dwadzieścia tysięcy bornholmskich aut wezwano na oględziny na stacje kontroli pojazdów w Rønne i Nexø.

Pomimo tych utrudnień społeczność lokalna wykazała zadziwiające zrozumienie i aktywnie współdziałała, tak że żaden turysta nie był w stanie przemknąć na czterech kołach, nie ryzykując, że maska jego samochodu zostanie poddana czujnym oględzinom.

– I te wszystkie wysiłki nie przyniosły żadnych rezultatów. – Birkedal wzruszył ramionami.

Personel Departamentu Q spojrzał na komisarza ze zmęczeniem. Komu chce się zabierać za rachunek, którego wynik, bez względu na to, co się zrobi, wychodzi zawsze na zero?

– Czyli macie pewność, że śmierć nastąpiła w wyniku wypadku komunikacyjnego? – spytał Carl. – Może to było coś innego? Na co podczas sekcji zwłok wskazywały obrażenia? I co znaleźliście w miejscu wypadku?

– Dowiedzieliśmy się tylko, że Alberte prawdopodobnie żyła jeszcze chwilę po tym, jak ją podrzuciło do góry. Poza tym złamania, krwotoki zewnętrzne i wewnętrzne, to co zwykle. No i znaleźliśmy rower, którym jechała. Znajdował się spory kawałek dalej w krzakach, powyginany tak, że trudno było go poznać.

– Czyli pojechała tam rowerem – powiedziała Rose. – Macie go jeszcze?

Komisarz Birkedal wzruszył ramionami.

– To było siedemnaście lat temu, zanim tu nastałem, więc nie wiem. Prawdopodobnie nie.

– Byłoby mi bardzo miło, gdyby zechciał pan wyświadczyć mi przysługę i się upewnić – poprosiła Rose z najsłodszym uśmiechem na ustach i spuszczonym wzrokiem.

Birkedal odchylił głowę do tyłu. Przystojny żonaty mężczyzna wie, kiedy zaczyna stąpać po kruchym lodzie.

– Skąd pewność, że odrzuciło ją na drzewo? – spytał cicho Assad. – Nie mogła zostać tam wciągnięta? Czy na gałęziach nad ciałem szukano śladów olinowania? Może zawieszono tam takielunek?

Czy Assad powiedział „olinowanie” i „takielunek”? Dość szczególne słowa w jego ustach.

Birkedal kiwnął głową, bo przecież pytania były sensowne.

– Nie, technicy nie znaleźli niczego, co by na to wskazywało.

– Możecie nalewać sobie napoje z termosów w jadalni – rozległ się w drzwiach głos właścicielki hotelu.

Nie minęła sekunda, a czarna jak smoła kawa popłynęła do Assadowej filiżanki, podczas gdy on sam sypał do niej cukier prosto z cukierniczki. Jakim cudem jego sfatygowane kubki smakowe były w stanie sprostać wszystkim cudacznym wyzwaniom, na które je narażał?

Reszta pokręciła głowami, gdy zaproponował, że im też naleje.

– Jak to możliwe, że po wypadku nie zostały żadne ślady? – spytał, mieszając w filiżance. – Przecież powinniście znaleźć choćby ślady hamowania? Może w tych dniach padało?

– Nie, z tego, co mi wiadomo, to niespecjalnie – odparł Birkedal. – Raport podaje, że nawierzchnia była dość sucha.

– A co z kierunkiem, w którym ją odrzuciło? – podjął Carl. – Zbadano tę kwestię gruntownie? Czy na trasie, którą przebyło ciało, znaleziono połamane gałęzie? Może dało się coś wywnioskować z ułożenia zwłok na drzewie czy pozycji stojącego w krzakach roweru?

– Na podstawie zeznań świadków, starszego małżeństwa mieszkającego nieco dalej, w gospodarstwie na zakręcie, wywnioskowano, że pojazd nadjechał rano z kierunku zachodniego i minął ich dom. Starsi państwo nie widzieli samochodu, ale słyszeli, jak przed ich domem auto zupełnie bez powodu przyspiesza i rusza pełnym gazem w kierunku ostatniego zakrętu przed punktem, w którym znajdowało się drzewo. Jesteśmy przekonani, że ci ludzie słyszeli sprawcę wypadku i że samochód uderzył przodem w stojącą przy drzewach dziewczynę, a potem pojechał dalej w stronę przebiegającej prostopadłej drogi głównej, nawet nie zmniejszając prędkości.

– Na czym opiera się to przekonanie?

– Na zeznaniach świadków i doświadczeniu techników z innych wypadków komunikacyjnych.

– Aha. – Carl pokręcił głową. Ciągle tylko kolejni znajomi i nieznajomi. Miał już dość myślenia na ten temat. Nagle zatęsknił za biurkiem w piwnicy Komendy Głównej.

– Kim była ta dziewczyna? – padło nieuniknione pytanie. Znając odpowiedź, nie można było tak po prostu obrócić się na pięcie.

– Alberte Goldschmid. Mimo pretensjonalnego nazwiska była zupełnie zwyczajną dziewczyną. Jedną z tych, co to nagle poczują wolność, gdy mama i tata są daleko, i odreagowują. Może nie była rozwiązła, ale lubiła poeksperymentować, kiedy nadarzyła się okazja. W każdym razie wszystko wskazuje na to, że wykorzystała intensywnie tych kilka tygodni, które tu spędziła.

– Intensywnie? To znaczy? – spytała Rose.

– Kilku chłopaków tu i tam.

– Okej, była w ciąży?

– Raport z sekcji mówi, że nie.

– I zapewne nie mam po co pytać o obce DNA na jej zwłokach? – indagowała.

– To było w dziewięćdziesiątym siódmym roku, mam mówić dalej? Trzy lata przed stworzeniem centralnej bazy śladów DNA. Nie sądzę, by szukano jakoś intensywnie. Ale nie, nie znaleziono na jej ciele śladów nasienia ani fragmentów naskórka pod paznokciami. Była czysta jak ktoś, kto dopiero się wykąpał i najprawdopodobniej właśnie tak było, skoro wzięła rower, jeszcze zanim uczniowie zebrali się przy śniadaniu.

– Nie wiem, czy dobrze rozumiem – odezwał się Carl. – Nic nie wiecie, zgadza się? To historia zabójstwa w zamkniętym pokoju, a Habersaat był waszym miejscowym Sherlockiem Holmesem, któremu tym razem się nie udało?

Birkedal znów wzruszył ramionami. Na to też nie miał odpowiedzi.

– No dobrze. – Assad jednym ruchem wlał w siebie gorącą kawę. – Czas zakończyć biesiadę.

Naprawdę to powiedział?

Rose niezrażona zwróciła się do Birkedala, znów z tym swoim słodkim jak miód uśmiechem.

– Teraz nasza trójka przeczyta sobie w spokoju wszystkie materiały, które pan dla nas przywiózł; zajmie nam to prawdopodobnie godzinkę czy dwie. Kiedy skończymy, będziemy chcieli podpytać o śledztwo Habersaata, jego życie i śmierć.

Na stoicko spokojnej twarzy Birkedala pojawił się cień uśmiechu. Było widać wyraźnie, że jeśli o niego chodzi, mogą sobie robić, co im się żywnie podoba, pod warunkiem, że nie będą go w to mieszać.

– Sądzi pan, że natkniemy się na coś, co powinno było zostać już dawno odkryte? Coś, co zbliży nas do rozwiązania zagadki dziewczyny na drzewie? – drążyła Rose.

– Nie mam pojęcia, ale mam nadzieję, że tak. W końcu Habersaat zakładał, że sprawca nie zabił Alberte nieumyślnie i że nie była to też ucieczka z miejsca wypadku. To było zabójstwo – powiedział. – Habersaat nie tylko starał się ze wszystkich sił znaleźć dowody na poparcie swojej teorii, ale chciał też wytropić samego sprawcę. Nie wiem właściwie, na czym się opierał, ale o tym powiedzą wam więcej inni policjanci, nie mówiąc już o jego byłej żonie.

Przesunął po stole plastikowe pudełko.

– Muszę już wracać na komendę, ale obejrzyjcie to DVD. Będziecie wiedzieli więcej na temat jego śmierci – oznajmił. – Nagrał je jeden z przyjaciół Habersaata zaproszony na przyjęcie. Ma na imię Villy, ale nazywamy go tutaj Wujem Samem. Zapewne macie ze sobą laptopy, więc możecie na nich odtworzyć tę płytę. Miłego oglądania, jeśli można tak powiedzieć – uniósł się raptownie.

Carl dostrzegł, że gdy Birkedal się oddalał, spojrzenie Rose przywarło do jego dobrze wytrenowanych pośladków.

Nie był to wzrok, który spodobałby się żonie Birkedala.


Żona Habersaata tak radykalnie zerwała z przeszłością, że nie tylko pozbyła się nazwiska męża, ale też wszystkiego, co mogło jej się z nim kojarzyć. Nie kryła tego, gdy Carl próbował porozmawiać z nią przez telefon.

– I jeśli pan myśli, że mam ochotę spowiadać się przed kimś z naszych problemów tylko dlatego, że on nie żyje, to się pan myli. Christian zostawił rodzinę w bardzo trudnym czasie, kiedy ja, a szczególnie jego syn, wyjątkowo potrzebowaliśmy jego uwagi, a teraz poniósł konsekwencje wszystkich swoich niewłaściwych wyborów i stchórzył, popełniając samobójstwo. Jeśli chcecie posłuchać o największej namiętności jego życia, to idźcie gdzie indziej, bo ode mnie niczego się nie dowiecie.

Carl spojrzał na Rose i Assada, którzy gestami dawali mu znak, że ma się nie poddawać. A co innego mu pozostało?

– Chodzi pani o to, że jego jedyną namiętnością była sprawa Alberte, a może wręcz kochał się w ofierze?

– Ech, wy gliniarze nigdy nie odpuszczacie, co? Przecież powiedziałam, że macie mnie zostawić w spokoju. Żegnam. – Kliknięcie obwieściło, że rozmowa dobiegła końca.

– Ona wiedziała, że jest na głośnomówiącym – stwierdził Assad. – Trzeba było do niej pojechać, mówiłem.

Mørck wzruszył ramionami. Może i Assad miał rację, ale było już późno, a zdaniem Carla istniały dwa typy świadków, od których należy trzymać się z daleka, chyba że nie ma wyboru: ci, którzy mówią za mało, i ci, którzy trzymają język za zębami.

Rose postukała w swój notes.

– Tu jest adres syna Habersaata, Bjarkego. Wynajmuje pokój w północnej części Rønne, więc dotrzemy tam w dziesięć minut. To jak, jedziemy?

Decyzja zapadła; Rose już stała gotowa do wyjścia.

1

Uniwersytety ludowe („folkehøjskoler”), których geneza sięga XIX wieku, są popularną w Danii formą kształcenia ustawicznego, ale również wyrazem duńskiego myślenia wspólnotowego i egalitaryzmu. Możliwość zdobycia edukacji w tych instytucjach nie jest ograniczona wiekiem, wykształceniem ani kompetencjami uczestników, a kursanci zazwyczaj mieszkają na terenie kompleksu szkolnego (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

Wisząca dziewczyna

Подняться наверх