Читать книгу Magia ukryta w kamieniu - Katarzyna Grabowska - Страница 11
IX. ROK SIÓDMYCH ŁOWÓW
ОглавлениеObiad był pyszny. Pieczony drób smakował wybornie, zaś placuszki nadziewane owocami wprost rozpływały się w ustach. Pokrzepiona tak obfitym posiłkiem, nabrałam sił i chęci do życia. Po kacu nie został nawet ślad. Ach, gdyby w naszych czasach lekarze znali tak rewelacyjne środki na problemy wynikłe z nadużycia alkoholu. Może dopytam o recepturę i gdy wrócę, opatentuję ten specyfik, zbijając na nim fortunę? Pomysł był świetny, tylko… Czy ja kiedykolwiek wrócę do domu? Czy zobaczę jeszcze babcię? Biedna, pewnie od zmysłów odchodzi, martwiąc się o mnie.
Naszły mnie okropne, wręcz monstrualne wyrzuty sumienia. Gdyby nie moja głupota i ciekawość, nadal spokojnie żyłabym w Kamienisku, zajmując się schorowaną staruszką. Jednak w przysłowiu „Ciekawość to pierwszy stopień do piekła” jest wiele racji.
Wstałam z łóżka. Kamienna posadzka ziębiła bose stopy. Chłód zdawał się wyzierać z każdego zakamarka pomieszczenia. Grube mury nie przepuszczały słonecznego ciepła, a zresztą wcale tego słońca nie widziałam. Pogoda cały czas była paskudna, wręcz jesienna. Wzdrygnęłam się, obejmując ramionami, aby chociaż trochę się rozgrzać. Długa lniana koszula nocna nie chroniła zbyt dobrze przed chłodem. Rozejrzałam się dookoła w poszukiwaniu czegoś do ubrania.
Pomieszczenie było obszerne, prawie puste, nie licząc ogromnego łoża z baldachimem, stojącego pod jedną z węższych ścian, dwóch zasłanych skórami kufrów oraz drewnianej, solidnej ławy, ustawionej w pobliżu wygaszonego kominka. Na ścianie nad ławą wisiały trzy ręcznie tkane kilimy z motywem roślinnym, zaś nad kominkiem znajdowała się połyskująca tarcza z wygrawerowanym na niej dziwnym stworem – ni to ptakiem, ni to smokiem, stojącym na dwóch tylnych łapach z przednimi uniesionymi jakby do ciosu i z rozpostartymi skrzydłami.
Podeszłam do strzelistego, wąskiego okna na przeciwległej drzwiom ścianie i wyjrzałam na zewnątrz. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to zasnute chmurami, szare niebo. Widok na okolicę nie był raczej zbyt ciekawy. Szarobure połacie ziemi, porośnięte krzakami, i zwarta linia lasu na horyzoncie.
Skrzypnęły drzwi i do komnaty ktoś wszedł. Zaciekawiona, odwróciłam się. W progu stała młoda służąca, patrząca na mnie z niepokojem.
‒ Miałam to… panience… oddać… – wyszeptała, wyciągając przed siebie rękę. W trzymanym przez nią przedmiocie od razu rozpoznałam mój plecak.
‒ Och! – krzyknęłam radośnie.
Podbiegłam do dziewczyny i chwyciłam ten jakże cenny dla mnie skarb. Mój jedyny łącznik ze światem, z którego pochodziłam. Coś, co sprawiało, że wierzyłam, że miałam pewność, iż nie jestem wariatką. Miejsce, gdzie się teraz znajdowałam, nie było moim domem i nigdy nim być nie mogło. Urodziłam się w dwudziestym pierwszym wieku, w dobie wszechobecnej techniki. W świecie diametralnie różnym od buriańskiego. Tęskniłam za babcią, za mamą, nawet za Burkasem. Oddałabym wszystko, aby obudzić się z tego dziwnego snu. To jednak nie był sen. Dlaczego nie słuchałam słów babci? Dlaczego poszłam do tego przeklętego kamienia?
Dziewczyna pokłoniła się przede mną, po czym pospiesznie wycofała z komnaty, starannie zamykając za sobą drzwi. Odniosłam wrażenie, że wzbudzałam w niej prawdziwy lęk, jednak obecnie nie miałam ochoty głębiej się nad tym zastanawiać. Odzyskałam przecież pamiątki z przeszłości i teraz to zaprzątało wszystkie moje myśli.
Z czułością przycisnęłam dżinsowy plecak do piersi. Moje skarby, mój cały majątek… Skuliłam się na łóżku, tuląc do piersi spraną torbę. Przez kilka minut trwałam w bezruchu, jakby bojąc się, że ktoś zaraz wpadnie do komnaty i wydrze mi siłą mój jedyny dobytek. Wreszcie z namaszczeniem otworzyłam klapkę plecaczka i wyjąwszy z kieszonki telefon komórkowy, spojrzałam na czarny ekran. Ponieważ nie znano tu elektryczności, nie mogłam naładować komórki, aby więc zaoszczędzić baterię, po prostu wyłączałam aparat. Obracałam w dłoniach ten jakże niepozorny przedmiot. W dwudziestym pierwszym wieku miał go prawie każdy, nie wyłączając dzieci z pierwszej klasy szkoły podstawowej. Tu, gdzie się znalazłam, byłam jedynym posiadaczem komórki. Nawet zabawnie to brzmi – pierwszy telefon komórkowy pojawił się w średniowieczu (jakoś kurczowo trzymałam się myśli, że przeniosłam się w czasie). Może kiedyś, za kilkaset lat, archeolodzy odkopią jakiś grobowiec i znajdą w nim szczątki kobiety z telefonem w dłoni. To byłby numer! Już widzę te wszystkie nagłówki gazet. Pewnie sama bym była tym zaskoczona, tyle tylko, że nie będę, bo to moje kości odkopią.
Nacisnęłam przycisk ON. Na wyświetlaczu pojawił się widok wieży Eiffla. Przez chwilę aparat próbował zlokalizować sieć, po czym wyświetliła się informacja o braku zasięgu. Ikonka baterii była wypełniona w jednej czwartej, a zegar uparcie pokazywał godzinę piętnastą zero dwie. Otworzyłam folder ze zdjęciami i odszukałam ostatnie fotki. Babcia siedząca na werandzie, moja mama wpatrzona w ekran laptopa, koleżanki z liceum robiące głupie miny. Jakże mi teraz tego brakowało. Poczułam łzę spływającą po policzku. Nie wytarłam jej, pozwoliłam, aby skapnęła na koszulę. Ponownie wyłączyłam telefon i schowałam do kieszonki plecaczka.
Chciałam wyć z rozpaczy, chciałam rzucić się na kamienne ściany i walić głową w mur. Czułam ogromną, przytłaczającą bezsilność. Nigdy nie byłam w równie beznadziejnej sytuacji. Mój cały uporządkowany świat legł właśnie w gruzach. Gdzie plan dnia, gdzie ustalanie harmonogramu zajęć? Nie miałam nawet zegarka, aby sprawdzić, która dokładnie jest godzina. Czy już do końca życia miałam robić za kuglarkę, uświetniającą swymi występami książęce uczty? Od razu wyobraziłam sobie siebie za pięćdziesiąt lat, z pomarszczoną skórą, siwymi włosami, jak stojąc na podwyższeniu, pokazuję po raz stutysięczny sztuczki z jo-jo. Ktoś w ogóle będzie chciał jeszcze to oglądać? A co stanie się ze mną, gdy moje pokazy się znudzą? Bateria w telefonie i mp3 starczy może jeszcze na dwa dni. Co potem?
Bałam się. Naprawdę okropnie się bałam. Byłam wręcz sparaliżowana strachem. Wciągałam powietrze do płuc, ale każdy kolejny haust był dla mnie torturą. Ta niepewność… Ta tęsknota za najbliższymi…
Czy czuliście kiedyś pustkę? Wszechogarniającą, bezdenną pustkę, która odbiera chęć do życia i sprawia, że świat traci swoje barwy? Ja właśnie tak się czułam i znikąd nie mogłam liczyć na ratunek. W tej krainie, gdzie przyszło mi teraz żyć, nie było ani jednej życzliwej mi duszy. Nawet Lavena przestała darzyć mnie sympatią. Niepotrzebnie wypowiadałam swoje opinie na temat polowań. Nie powinnam w ogóle zabierać głosu w sprawach dotyczących tego świata. Ja tu nie pasuję, to nie jest moje miejsce.
Ekhard na razie traktuje mnie jak zabawkę. Kuglarkę, błazna. Jeśli dzięki temu mam dach nad głową, jedzenie i jestem w miarę bezpieczna, to muszę starać się, aby tego nie utracić. Mogłam się już przekonać, że bez protektora, który stanąłby w mojej obronie, nie mam co liczyć na długie życie. Kompani Weylina byli chętni, aby wysłać mnie na stos, a Dewin z ochotą poparłby ich zamierzenia. Dodatkowo miałam prawie stuprocentową pewność, że nie byliby w tym osamotnieni. Tylko Ekhard, Weylin i Lavena mogli stać się moją gwarancją nietykalności, a ja właśnie nieopatrznie uraziłam jedną z tych osób.
Moje żałosne rozmyślania przerwało ponowne pojawienie się dwórki, która wróciła po naczynia z obiadu. Jej widok poprawił mi nastrój. Postanowiłam, że od tej chwili postaram się zjednać do siebie jak największą liczbę osób. Pokażę im, jaka jestem przyjazna, sympatyczna i w ogóle dobra. A zacznę od tej dziewczyny.
‒ Jak miło cię widzieć – zagadnęłam, uśmiechając się przy tym przymilnie.
Zatrzymała się niezdecydowana i popatrzyła na mnie z widocznym strachem.
‒ Jak masz na imię? Bo ja jestem Julia – ciągnęłam, niezrażona jej milczeniem.
‒ Marion – wydukała.
Była bardzo młoda, zapewne młodsza ode mnie. W skromnej, długiej do ziemi szarej sukni z białym fartuchem zawiązanym w pasie oraz w białym czepku, szczelnie osłaniającym włosy, wyglądała niczym mniszka.
‒ To tak jak dziewczyna Robin Hooda – zażartowałam.
‒ Panienka wybaczy, ale nie znam żadnego Hooda – odpowiedziała zmieszana.
‒ Jasne. Ja tylko tak… – Muszę się bardziej starać. – Ładny ten zamek. – Nie traciłam nadziei na nawiązanie rozmowy.
Marion zabrała tacę z łóżka i popatrzyła na mnie jak na szaleńca.
‒ Książę Ekhard dba o swoje włości.
‒ Tak, to widać – przyznałam skwapliwie. – Ziemia piękna, ludzie szczodrobliwi.
Chyba nie wiedziała, co mi odpowiedzieć, gdyż tylko stała i patrzyła na mnie.
‒ A możesz mi powiedzieć, jaką datę dziś mamy? – To doskonały pomysł! Wreszcie dowiem się dokładnie, do jakiej epoki trafiłam.
‒ Dziś dzień ostatniej uczty.
‒ A dokładniej? Który rok? Miesiąc? – podpowiedziałam, pragnąc naprowadzić to widać niezbyt rozgarnięte dziewczę na właściwe tory.
Zadrżała, tak jakbym groziła jej czymś niewysłowienie strasznym. Mogłabym przysiąc, że pod nosem wymamrotała cicho jakąś modlitwę albo egzorcyzm.
‒ Który rok mamy? – powtórzyłam, nadal się przymilając.
‒ Rok siódmych łowów.
Mówiła tak cicho, że ledwie ją rozumiałam.
‒ Łowów?
Przypomniałam sobie, jak Lavena mówiła o tym, że polowanie odbywa się co trzy lata, co pomnożone przez siedem daje nam okres dwudziestojednoletni. Dziwna miara czasu, wcale jej nie znałam. Z nauki w szkole oraz różnych filmów i książek wiedziałam co nieco o średniowieczu, ale teraz okazywało się, że moja wiedza była zupełnie nieadekwatna do tego, co tu zastałam. Czyżbym aż tak się myliła? Nie, to raczej niemożliwe!
‒ A pora roku jaka jest? Zauważyłam, że niebo chmurami zasnute. Czyżby była jesień?
Pojęcie pory roku musiało być dla niej równie abstrakcyjne, jak wszystko, co mówiłam. Patrzyła na mnie jak na szaleńca albo innego, równie groźnego dziwoląga.
‒ Czy już po zbiorach, czy jeszcze przed nimi? – zapytałam, pragnąc ułatwić jej odpowiedź, jednak i to nie pomogło.
Dziewczyna najwyraźniej była wyjątkowo ograniczona umysłowo. Zaczęłam dziwić się, że Lavena wzięła sobie kogoś takiego na dwórkę.
‒ Ja… Czy ja mogę odejść? – Marion trzęsła się jak osika, a naczynia ustawione na trzymanej przez nią tacy pobrzękiwały, wydając metaliczny odgłos.
‒ Dziękuję, bardzo mi pomogłaś. – Nie przestawałam się uśmiechać. – Czy mogłabyś jeszcze tylko znaleźć mi coś do ubrania? Zimno tu strasznie.
Pokłoniła się przede mną, cały czas pobrzękując zastawą, po czym w nadzwyczaj szybkim tempie opuściła komnatę. Znowu zostałam sama, tym razem jednak nie na długo. Po chwili wróciła jakaś inna, starsza dwórka, trzymająca na ramieniu naręcze przeróżnych strojów.
‒ Niech panienka nie męczy Marion.
Ta kobieta była odważniejsza od swojej poprzedniczki, bo sama zaczęła rozmowę. Rozłożyła ubrania na łóżku i popatrzyła na mnie, podpierając się przy tym pod boki. Była niewysoka i korpulentna, odziana w taką samą szarą suknię jak Marion, ale zamiast białego fartucha miała na sobie coś na kształt czarnej, długiej do ziemi kamizelki bez rękawów, sznurowanej z przodu na wysokości klatki piersiowej i rozchylającej się od pasa w dół, ukazując materiał spodniej warstwy. Jej włosy, zamiast mnisiego czepka, zakrywał czarny toczek, ozdobiony misternym haftem, upięty za pomocą kilku ozdobnych szpil.
‒ Ależ wcale nie miałam takiego zamiaru! Zapytałam jedynie o datę.
‒ Marion od pracy tu jest, nie żeby o jakichś datach rozprawiać. – Zielone oczy wpatrywały się we mnie z napięciem. – Skąd panienka przybyła?
‒ Z… Nibylandii – powtórzyłam przygotowaną wcześniej wersję.
‒ Czy to Mateo panienkę tu przysłał? – W jej głosie słychać było napięcie.
Mateo? Kim był ten mężczyzna, którego imię wszyscy wymawiali z takim strachem? Jeśli to on pokazał im zapałki, czy pochodził z moich czasów? A jeśli tak, to co takiego strasznego zrobił, że naraził się na gniew wszystkich?
‒ Nie znam nikogo o tym imieniu – zapewniłam gorliwie. – Trafiłam tu zupełnie przypadkowo. To stało się poniekąd wbrew mojej woli. Oddałabym wszystko, aby wrócić do domu.
‒ To czemu panienka nie wraca? – Nie wyglądała na przekonaną.
‒ Bo za cholerę nie wiem jak!
Upsss… chyba nie powinnam bluźnić, na szczęście kobieta nie zrozumiała znaczenia tego słowa. I bardzo dobrze.
‒ I nie chce panienka skrzywdzić panienki Laveny ani panicza Weylina?
‒ Nie. Ani mi to w głowie.
‒ I naszej krainy też panienka nie chce na zatracenie skazać?
‒ Przysięgam, że nawet przez chwilę nie miałam takich zamiarów.
‒ Niech panienka pamięta, że ja patrzę i będę mieć baczenie na panienkę. Gdyby panienka coś złego uczynić chciała… Mniemam, że panienka fałszywych słów nie prawi, dlatego wierzyć panience będę.
‒ Dziękuję. – W pewien sposób poczułam ulgę. – Mnie także nie jest łatwo. Nie znam tu nikogo, sama jestem jak palec. Tęsknię za domem. Wasze życie i zwyczaje są mi całkiem obce.
‒ Niech panienka mnie się słucha, a wszystko dobrze będzie. Ja Lavenę wykarmiłam od dziecięcia, gdy ino na świecie się pojawiła. Jej biedna matula, a pani nasza… Niech panienka mnie się słucha – powtórzyła.
‒ Będę. Uroczyście obiecuję.
Żałowałam, że przerwała tak interesujący temat, dotyczący matki Weylina i jego siostry, ale nie chciałam pytaniami spłoszyć kobiety, która mogła pomóc rozwiązać kilka nurtujących mnie zagadek. Nie popełnię już takiego błędu jak przy Lavenie.
‒ Tu stroje panienka ma. – Wskazała na łóżko. – Wszystkie po Lavenie, ale całkiem dobre jeszcze. Kilka codziennych i jedna na dzisiejszą ucztę, szczególna.
Ze stosu ubrań wybrała atłasową suknię w odcieniu écru z długimi, rozcinanymi, dwuwarstwowymi rękawami i stanikiem zdobionym drobniutkimi perełkami. Musiałam przyznać, że szata wyglądała olśniewająco. Oczami wyobraźni już się w niej widziałam, dumnie kroczącą u boku Weylina.
‒ Jest piękna – wyszeptałam, dotykając delikatnego, mieniącego się materiału. – Nigdy czegoś takiego nie widziałam.
‒ Bo to materiał szlachetny i na zamówienie sprowadzany. Nasze tkaczki go nie utkały, choć wprawione są w swoim rzemiośle. W tej sukni będzie panienka wyglądać niczym księżniczka jaka. – Kobieta sama z podziwem przyglądała się kreacji. – Pamiętam, jak Lavena pierwszy raz ją założyła. To było wtedy, gdy poselstwo z Kantonii przybyło. Wszyscy byli urodą naszej panienki zachwyceni, bo to i po prawdzie drugiej równie urodziwej ze świecą trudno szukać.
‒ Lavena też będzie na dzisiejszej uczcie? – wtrąciłam niby niewinne pytanko.
‒ A gdzieżby tam! – żachnęła się służąca. – Toż to nie rycerz, tylko dama. Gdzie jej na takową ucztę iść!
‒ Nie rozumiem waszych zwyczajów. Cóż złego jest w uczcie? Wszyscy świętują i bawią się. Czemu kobiety nie mogą w nich brać udziału?
‒ W innych ucztach mogą, ale nie w tych przed łowami.
‒ Dlaczego?
Serce zaczęło mi szybciej bić. Ta kobieta była kopalnią wiedzy, a ja tej wiedzy bardzo teraz potrzebowałam. Znowu jednak się zagalopowałam.
‒ Co to za uczta, a przede wszystkim o co chodzi z tymi łowami? Czemu nimi czas mierzycie? Co było wcześniej? I dlaczego mnie ów zakaz nie dotyczy?
‒ Dość tego. Niech panienka o nic więcej nie pyta. I tak dużo powiedziałam. Są rzeczy, o których kobiety rozprawiać nie powinny! – krzyknęła, ucinając wszelkie dyskusje. – Niech się lepiej panienka ogarnie, bo to nie przystoi cały dzień w koszulinie po komnacie biegać.
Czyli nie dowiedziałam się niczego nowego. Zbyt dużo tych wszystkich tajemnic. Rok siódmych łowów? Jeśli tylko mężczyźni mogą rozmawiać o takich rzeczach, to w takim razie muszę zapytać jednego z nich. Lavena proponowała, abym zapytała Weylina, wątpiłam jednak, by chciał udzielić mi odpowiedzi. Książę Ekhard także odpadał. Kompania Weylina? Do tej pory drżałam na wspomnienie wczorajszego porannego spotkania z nimi. Kto mi pozostał? Dewin? Osoba, która chciała się mnie pozbyć, ale jednocześnie pomogła mi, gdy byłam niedysponowana. Nie rwałam się do spotkania z nim, ale w tym momencie on jeden wydawał się odpowiednią osobą. Jako człowiek zaufany i uczony, z pewnością wiedział o wszystkim, co tak bardzo mnie interesowało. Tylko czy zechce się tym ze mną podzielić? A może zna sposób, abym mogła wrócić do siebie? Po wczorajszym wieczorze nie pałał do mnie zapewne nawet odrobiną sympatii, ale jeśli uda mi się go przekonać, że nie jestem złem wcielonym… Jeśli jakimś cudem uwierzy mi, że nie przysłały mnie tu siły nieczyste z misją zniszczenia Burii? Tak, być może to właśnie on jest moją jedyną nadzieją.
‒ Chyba znowu gorzej się czuję. – Specjalnie zniżyłam ton, udając nagłe zasłabnięcie. – Och, słabo mi. – Wdzięcznie opadłam na poduszki. – Potrzebuję medyka. Och, jaka ciemność… – Zamknęłam oczy, mając nadzieję, że nabiorę tę poczciwą kobiecinę.
Nie myliłam się. Najpierw kilkakrotnie uderzyła mnie lekko w policzek, próbując w ten sposób mnie ocucić, ale gdy to nie poskutkowało, pospiesznie opuściła komnatę. Miałam nadzieję, że udała się po Dewina. Oby! Przecież chyba nie na próżno dałam się spoliczkować.