Читать книгу Magia ukryta w kamieniu - Katarzyna Grabowska - Страница 9
VII. UCZTA
ОглавлениеMimo przerażenia paraliżującego moje zmysły rozejrzałam się po pomieszczeniu. Pochodnie umieszczone w uchwytach na ścianach kopciły niemiłosiernie, zadymiając wnętrze. Plątanina różnorodnych zapachów i jeszcze ten gryzący dym od razu po wejściu przyprawiły mnie o ból głowy. Trzy podłużne, drewniane stoły, zestawione razem i tworzące prostokątną literę U, uginały się od półmisków pełnych jedzenia. Wśród potraw dopatrzyłam się dwóch upieczonych w całości prosiaków, które niczym trofea zajmowały środek stołu. Na dużych, okrągłych tacach pyszniły się dorodne sztuki pieczonego drobiu, a także grube plastry przeróżnych mięs. Pomiędzy nimi poustawiano pękate sosjerki, okrągłe, głębokie naczynia wypełnione czymś, co przypominało mi kaszę ze skwarkami, oraz patery, na których piętrzyły się wielgachne pajdy chleba.
Na centralnym miejscu przy stole siedział Ekhard, a widząc nas, dał znać, abyśmy podeszli. Weylin zajął miejsce tuż obok niego, a mnie kazał usiąść po swojej lewej stronie. Oczy wszystkich zdawały się skupione wyłącznie na mnie.
‒ Widzę, Weylinie, że dobrze wywiązałeś się ze swojego zadania. Rano przybłęda, wieczorem prawdziwa dama. Gdybym nie znał prawdy, nigdy nie przypuszczałbym, że ta dziewka nie ze szlacheckiej krwi zrodzona.
Książę nawet nie starał się mówić cicho, tak jakby fakt, że to usłyszę, nie miał dla niego żadnego znaczenia. Cóż, byłam tylko przybłędą, przygarniętą dzięki litości władcy. Moje życie i osoba nic tu nie znaczyły. Kaprys pana decydował o moim istnieniu. Właściwie powinnam być wdzięczna, że od razu nie wylądowałam na stosie. Dla takich dziwadeł jak ja w tej rzeczywistości mógł być tylko jeden los.
‒ Dziękuję, panie, za twoje słowa, jednako te pochwały należą się w całości Lavenie, gdyż to ona zadbała o tę dziewkę.
‒ Mniejsza z tym. – Książę wzniósł do góry rękę ze srebrnym kielichem, wysadzanym dookoła dużymi, czerwonymi kamieniami. – Wypijmy za powodzenie łowów! – krzyknął gromko, a mężczyźni zgromadzeni w komnacie zgodnie mu zawtórowali.
Siedziałam na krześle, niezdolna do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Strach toczył walkę z ciekawością i ta ostatnia wygrywała. Moje zmysły rejestrowały obrazy, które wyglądały niczym przeniesione z planu filmu kostiumowego. Byłam oszołomiona gwarem i dymem, który szczelnie wypełniał pomieszczenie. Przede mną na stole pyszniły się wykwintne dania, podane na srebrnej zastawie.
Kobiet w towarzystwie nie dostrzegłam, oczywiście nie licząc mnie, ale najwidoczniej ja nie byłam tu liczona jako szlachetna dama. Robiłam za dziwadło i atrakcję wieczoru. Czułam to bardzo wyraźnie, gdyż mimo niezwykle swobodnej atmosfery przy stole mężczyźni zerkali na mnie co trochę, obserwując, jak się zachowuję, co robię. Początkowo unikałam ich spojrzeń, ale w końcu zaczęłam bezczelnie się na nich gapić, co chyba również było dla nich szokiem. A co mi tam! Przesunęłam wzrokiem po twarzach zgromadzonych, bez trudu wyławiając wśród tej gromady znajome mi już, charakterystyczne oblicze boksera z krzywym nosem oraz posiadacza niezwykle bujnego rudego zarostu.
‒ Nie jesteś głodna? A może czarodziejki nic nie jedzą? – Weylin wskazał głową na stół. – Wszelakiego jadła tu dostatek. Pewnie nigdy takowego nie widziałaś.
‒ A żebyś wiedział, że widziałam. – Uśmiechnęłam się złośliwie. – I tak się składa, że czarodziejki z mojej krainy spożywają posiłki.
Aby to udowodnić, sięgnęłam w stronę leżącego na najbliższej tacy pieczonego kurczaka (albo innego przedstawiciela drobiowatych – trudno mi było to ocenić) i oderwałam jedną z nóżek, nie bacząc na tłuszcz, który pobrudził mi palce. Weylin z zaciekawieniem patrzył, jak wgryzam się w dobrze wypieczone mięsiwo. Ten smak mnie urzekł. Nigdy nie jadłam czegoś równie pysznego. Mięso było takie delikatne, dobrze doprawione, pachniało aromatem, który przywodził mi na myśl leśny biwak.
Uczta zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Nie wiem, jak długo biesiadowaliśmy, w każdym razie, gdy tylko jakieś potrawy znikały ze stołu, natychmiast na ich miejsce przynoszone były nowe. Mężczyźni nie żałowali sobie wina i ich donośny śmiech rozbrzmiewał na okrągło. Jedno, co mi przeszkadzało, to brak sztućców. Wszyscy sięgali do półmisków rękami, bez względu na to, czy był to pieczony drób, czy jakieś inne mięso, ociekające tłuszczem lub sosem, resztki zaś rzucali za siebie. No cóż, musiałam robić tak jak i oni.
Wino lało się strumieniami, a z braku innych możliwości ja również musiałam korzystać z tego trunku. Nie byłam przyzwyczajona do picia alkoholu, więc po opróżnieniu dwóch pełnych kielichów, poczułam się senna. Moje powieki robiły się coraz cięższe i właśnie zastanawiałam się, czy ktoś zauważy, jeśli zamknę oczy i chwilę się zdrzemnę, gdy Weylin delikatnie poklepał mnie po dłoni.
‒ Teraz pora na ciebie.
Otrząsnęłam się z półsnu i zauważyłam, że śmiechy jakby umilkły, a wszyscy zgromadzeni zwrócili się w moją stronę. Ekhard spod lekko zmrużonych powiek patrzył na mnie, a gdy tylko spojrzałam na niego, klasnął i wskazał na podwyższenie, które właśnie ustawiono na środku pomiędzy stołami.
‒ Pokaż nam, co potrafisz, dziewko! – zarządził.
Wyjęłam z plecaczka jo-jo i wstałam z krzesła. Zakręciło mi się w głowie i zachwiałam się lekko, ale Weylin błyskawicznie stanął obok mnie, podtrzymując ramieniem. Tylko jego interwencji zawdzięczałam, że nie upadłam.
‒ Dziękuję – wymamrotałam niewyraźnie, próbując ukryć zmieszanie. Pozwoliłam podprowadzić się do przygotowanej sceny, czyli dwóch zsuniętych razem drewnianych ławek.
‒ Niech Ekhard nie żałuje, że cię przygarnął – szepnął mi do ucha, chwytając mnie w pasie i stawiając na przygotowanym podwyższeniu.
Nie odszedł na wcześniej zajmowane miejsce, tylko stanął kawałek z boku i oparty o róg stołu uważnie mnie obserwował.
‒ Czarodziejka z odległej krainy pokaże nam dziś swoje sztuczki. Zaprawdę powiadam wam, panowie, to, co widziałem rano, z niczym nie może się równać. Światło zamknięte w srebrnej lasce. I to światło, które może pulsować lub świecić ciągłym, jasnym blaskiem. Jaśniejsze niż ogień świecy i nie kopci. Prawdziwy cud. – Światło latarki faktycznie musiało wywrzeć na Ekhardzie ogromne wrażenie, skoro tak o nim mówił.
‒ Takowy cud, jak przeklęty ogień Mateo? – padło pytanie z sali, ale nie wiedziałam, kto je zadał.
‒ Nie. Tamto światło świeciło tak długo, jak długo płonął patyczek. To świeci, a patyczek żaden nie płonie. I nie można się poparzyć. – Książę skinął na jednego ze służących stojących za jego siedziskiem i natychmiast usłużny dworak podał mu moją latarkę, którą rano zostawiłam na stole w komnacie rycerskiej. – Oto i ono. – Ekhard podniósł do góry rękę, pokazując wszystkim przedmiot, o którym opowiadał.
Po sali przeszedł szmer.
‒ A gdzie to światło? – znowu ktoś zadał pytanie.
Książę obracał latarkę w dłoniach, ale nie potrafił jej włączyć.
‒ A może trzeba siły nieczyste wezwać, aby światłem rozbłysły? – Salwa śmiechu przetoczyła się po pomieszczeniu.
Weylin odwrócił się do tyłu i sięgnąwszy przez stół, odebrał od księcia latarkę. Nacisnął przycisk, który pokazywałam mu rano. Snop światła wystrzelił z latarki. Śmiech umilkł. Oczy wszystkich utkwione były w tym niezwykłym przedmiocie.
‒ Oto i światło. – Ekhard odchrząknął, chcąc ukryć zmieszanie, że sam nie potrafił tego zrobić. – Ale to nie wszystko.
Weylin nacisnął przełącznik i światło zaczęło pulsować. Z jakiegoś gardła wyrwał się okrzyk podziwu, a może strachu.
‒ Na świętości Burii! – zakrzyknął siwowłosy, ale z wyglądu wcale jeszcze nie taki stary mężczyzna, podnosząc się od stołu.
Miał długie, proste włosy, które luźno opadały na plecy i ramiona. Twarz o surowych rysach była nadal urodziwa i gładka. Stalowoszare, pełne blasku oczy z wyraźną wrogością patrzyły na mnie.
‒ Piekielne sztuczki. Światło zamknięte w lasce. To bluźnierstwo! Bluźnierstwo! Zło na zamek zostało wpuszczone i zło to siedzi przy naszym stole. Ucztuje z nami! A ty, Ekhardzie, patrzysz na to i przyzwalasz? Po tym wszystkim, co się już stało?
‒ Panuj nad sobą, Dewinie – upomniał go książę. – Nie mamy pewności, że ta dziewka ze złymi zamiarami przybyła. To jeno białogłowa. Może i jest czarodziejką pragnącą dobra ludzi? Jej przedmioty krzywdy nie czynią. Ogień nie parzy.
Siwowłosy, nazwany Dewinem, wycelował we mnie szczupłą, bladą rękę, wysuwającą się z szerokiego rękawa ciemnozielonej szaty. Słowa księcia z całą pewnością go nie przekonały.
‒ Błagam cię, panie, racz mnie wysłuchać. Racja, że to jeno białogłowa, ale jaką pewność mamy, że zło tym razem pod postacią niewinnej dziewki kolejny raz nie chce nawiedzić naszego zamku? Mało to nam problemów? Przychodzi nie wiadomo skąd, cuda i dziwy ze sobą przynosi. Omamić nas chce, uśpić czujność. Tak samo było, gdy przed laty… Biedna siostra waszej książęcej mości… Wtedy też wasza książęca mość dał się zwieść, omamić. Nic dobrego z tego nie było i teraz też nie będzie. Wygnać trza albo lepiej zawczasu spalić…
‒ Zamilcz, Dewinie! – Książę poczerwieniał na twarzy. – Nie wspominaj mojej siostry i nie podważaj mego autorytetu!
Spojrzałam na Weylina i zobaczyłam, jak zaciska nerwowo dłonie na rękojeści miecza. Zagryzł usta, a mięsień na jego policzku drgał szaleńczo.
‒ Wybacz, panie… – Dewin skłonił głowę. – …ale nie zamierzam milczeć, gdy historia się powtarza. Wasza siostra za swą lekkomyślność okrutnych cierpień zaznała, a ziemie nasze krwią spłynęły. Krwią niewinnych istot. Nie możemy pozwolić, aby ten czarci pomiot…
Weylin nie wytrzymał. Skoczył i stanąwszy przede mną, wyciągnął miecz, ustawiając się tak, jakby chciał mnie bronić.
‒ Nikt nie będzie obrażał imienia mojej matki! – krzyknął, a ja zrozumiałam, że to nie o mnie mu chodziło.
‒ Wystarczy, Weylinie.
Ekhard wstał z krzesła, a szmer głosów natychmiast umilkł. Oczy wszystkich zwróciły się na władcę.
‒ Nikt nie będzie obrażał honoru naszej rodziny. Dewin właśnie nas opuszcza. – Książę zwrócił się do wartowników stojących przy drzwiach, a oni bezzwłocznie podeszli do siwowłosego, stając po jego bokach. – Wyprowadźcie go – polecił.
‒ To, że mnie wyrzucisz, nie sprawi, że historia się nie powtórzy. Czy ty nie widzisz, Ekhardzie, że twoja rodzina znowu jest zagrożona? Stracisz wszystko, bo przyjmujesz pod swój dach czarcich wysłanników. Stracisz wszystko, Ekhardzie.
Zgromadzeni w milczeniu przyglądali się, jak wartownicy wyprowadzają szarpiącego się mężczyznę. Nawet gdy już zamknęły się za nimi drzwi, nadal jeszcze słychać było złowrogie pokrzykiwanie Dewina.
‒ No, panowie, wracajmy do pokazu. A ty, Weylinie, usiądź przy mnie.
Weylin niechętnie wrócił na wcześniej zajmowane miejsce. Powoli opuścił miecz, tak jakby obawiał się, że atak może się powtórzyć. Nic jednak złego się nie wydarzyło, a pozostali biesiadnicy nie okazywali najmniejszego zainteresowania ewentualną potyczką.
Zaprezentowałam zgromadzonym trzymane w dłoni jo-jo i po chwili wypuściłam je, czekając, aż sznureczek rozwinie się do końca. Gdy krążek wracał do góry, zwijając sznureczek, okrzyki zachwytu utwierdziły mnie w przekonaniu, że jestem mistrzem. Kilkuminutowy pokaz wszyscy oglądali z zapartym tchem.
Następnie wyjęłam z plecaczka telefon komórkowy i pstryknęłam kilka zdjęć biesiadnikom. Jakże się dziwili, gdy później pokazywałam ich utrwalone wizerunki. Dla Ekharda przygotowałam coś ekstra – nagrałam krótki film z jego udziałem.
Na koniec wzięłam mp3 i włączywszy swój ulubiony kawałek, założyłam słuchawki na uszy władcy. Na początku się wystraszył, a później zaczął wystukiwać rytm palcami na blacie stołu. Poprosił, abym nauczyła tej piosenki jego chór. Cóż, w końcu piękno przeboju Time to say goodbye, śpiewanego przez Andreę Bocellego i Sarę Brightman, jest ponadczasowe.
Incydent z Dewinem nie zmącił dobrej atmosfery, ale pozostawił ślad w mojej pamięci. Przed laty musiało się tu coś stać. Musiał przybyć ktoś, może z czasów mi współczesnych. Pewnie to on pokazał im zapałki. I przez niego księstwo nawiedziło jakieś nieszczęście. Tylko kto się do niego przyczynił i co wspólnego miała z tym matka Weylina?
Na razie musiałam poskromić swoją ciekawość i skoncentrować się na zabawianiu gości księcia. Chyba dobrze wywiązałam się z tego zadania, bo kiedy skończyłam występ, gromkie brawa nie były jedyną nagrodą, jaką za niego otrzymałam. Na zakończenie wieczoru Ekhard wręczył mi swój własny, zdjęty z palca, sygnet z ogromnym szmaragdowym kamieniem. Byłam zadowolona, ale wino cały czas szumiało mi w głowie, a senność dawała o sobie znać z coraz większą siłą. Ziewnęłam kilkakrotnie, co nie uszło uwagi Ekharda.
‒ Nasza czarodziejka widać, że zmęczona. Niech wypocznie, aby kolejnego wieczoru mogła nam nowe cuda pokazać – zarządził, dając tym znak, że uczta dobiegła końca. – Odprowadź ją, Weylinie, coby nie pobłądziła po ciemnicy. Miej na nią baczenie, bo…
‒ Tak, panie.
Weylin schwycił mnie jedną ręką za łokieć, a w drugą wziął mój plecaczek, który zostawiłam na oparciu krzesła. Nawet nie zdążyłam się odezwać, gdy niemalże wywlekł mnie z komnaty. Przez chwilę starałam się dorównać mu kroku, ale szedł tak szybko, że było to niewykonalne. Potknęłam się o jeden ze stopni, a on momentalnie zwolnił i odwrócił się w moją stronę.
‒ Nie tak szybko – wydusiłam z siebie.
Nie odezwał się, ale teraz szedł już wolniej. Korytarze tonęły w mroku, który słabo rozpraszały pochodnie zatknięte w metalowe uchwyty na ścianach. Nawet nie starałam się zapamiętać drogi. W pewnym momencie poczułam jednak na twarzy podmuch wiatru i uzmysłowiłam sobie, że zapewne znaleźliśmy się na krużganku otaczającym wewnętrzny dziedziniec.
‒ Co za piękna noc – westchnęłam, zaciągając się świeżym powietrzem wolnym od dymu świec i pochodni, jakim przesiąknięta była sala biesiadna.
Wyswobodziłam rękę z uścisku Weylina i chwiejnym krokiem podeszłam do balustrady. Oparłam się o nią. Uniosłam głowę do góry, pragnąc wypatrzeć gwiazd. Niestety, niebo było czarne, nieprzeniknione. Bez gwiazd i księżyca.
‒ Jesteś inna niż znane mi kobiety.
Weylin stał z tyłu, najwyraźniej mnie obserwując.
‒ Bo jestem czarodziejką. – Roześmiałam się, a alkohol cudownie szumiał w mojej nieprzywykłej do picia głowie.
‒ Skąd naprawdę przybyłaś?
Wreszcie postąpił te dwa dzielące nas kroki i zrównał się ze mną. Znajdował się dokładnie tuż obok. Nasze ramiona prawie się stykały.
‒ A czy to ważne?
Ciekawe, jak by zareagował, gdybym powiedziała prawdę. Czy mógłby w nią uwierzyć? Pewnie czarodziejki, wróżki, wiedźmy i inne dziwne stwory były dla niego bardziej realne niż kobiety przenoszące się w czasie wprost z dwudziestego pierwszego wieku do… No właśnie, gdzie ja jestem? Warunki życia, zamek, rycerze, wieśniacy… wszystko wskazywało na to, że przeniosłam się w jakieś dawno minione wieki. Porozumiewaliśmy się bez trudu, chociaż używali oni czasem zabawnych zwrotów, więc zapewne byłam gdzieś na terenach polskich. Ale ta niby Polska była jakaś dziwna… nie tylko dlatego, że imiona brzmiały zupełnie obco, ani nie dlatego, że nie przypominałam sobie z lekcji historii żadnego księcia Ekharda… Cały czas miałam wrażenie, że tu wszystko jest jakieś inne i zupełnie nic z tego nie rozumiałam.
‒ Jak zwą twoje księstwo? – zapytałam, zwracając twarz w jego stronę.
‒ Buria – odpowiedział.
Nasze oczy spotkały się, a ja poczułam dziwne drżenie. Pewnie to wina alkoholu.
Chciałam zapytać, gdzie znajduje się Buria, bo jakoś z niczym mi się nie kojarzyła, ale bałam się, bo… on wtedy mógłby zapytać, gdzie znajduje się ta moja Nibylandia, jak się dostałam do Burii… I co wtedy miałabym powiedzieć? Zamiast tego zadałam najgłupsze pytanie, na jakie było mnie w tej chwili stać:
‒ O co chodziło Dewinowi, gdy mówił o twojej matce?
Weylin zesztywniał, a po chwili odwrócił się gwałtownie. Piękna chwila właśnie się skończyła.
‒ Chodź! – Jego głos zabrzmiał niebywale szorstko.
Mocno chwycił mnie za rękę, mimowolnie sprawiając mi ból. Nie miałam innego wyjścia, jak ruszyć za nim.
‒ Przepraszam, ja nie chciałam… – próbowałam załagodzić sytuację, ale udawał, że mnie nie słyszy.
‒ Życzę ci dobrej nocy – odezwał się dopiero, gdy odprowadził mnie do komnat Laveny.
‒ Dziękuję – wydukałam, ale on mnie nie słuchał.
Zamaszystym krokiem podszedł do drzwi. Peleryna upięta na jego ramionach zafurkotała pod wpływem tego gwałtownego ruchu. Wyglądał tak, jakby się szykował do skoku w przepaść. Lavena, która czekała na mój powrót, była równie zaskoczona jego zachowaniem. Stała koło mnie w długiej, miękkiej, seledynowej sukni z narzuconym na wierzch także długim, aksamitnym, ciemnozielonym kaftanem, zapiętym na trzy fantazyjne zapinki na wysokości klatki piersiowej. Szerokie rękawy szaty zwieszały się luźno, niczym skrzydła ptaka, muskając końcówkami posadzkę.
‒ Czyżbyś uchybiła czymś Weylinowi lub Ekhardowi? – zapytała, gdy zostałyśmy same.
Z trudem walczyłam z coraz silniejszą sennością i szumem w głowie. Spróbowałam sformułować jakieś logiczne zdanie, ale z mojego gardła wydobył się tylko niewyraźny bełkot. Na szczęście Lavena dostrzegła mój stan i kładąc to na karb zmęczenia, nie nalegała na udzielenie odpowiedzi. Objęła mnie troskliwie w pasie i podtrzymując ze wszystkich sił, gdyż nogi właśnie w przedziwny sposób odmówiły mi posłuszeństwa, zaprowadziła do komnaty sypialnej.