Читать книгу Magia ukryta w kamieniu - Katarzyna Grabowska - Страница 7
V. PRZEBUDZENIE
ОглавлениеGdy się ocknęłam, nadal leżałam przy dziwnym obelisku, ale zamiast słonecznego nieba miałam nad sobą ciężkie burzowe chmury. Zasłabłam? Czyżbym była nieprzytomna aż tak długo? „Muszę szybko wracać do domu, bo babcia na pewno już się niepokoi. Która właściwie jest godzina?” – pomyślałam i spojrzałam na zegarek. Dwie po trzeciej? Niemożliwe! Przyjrzałam się dokładniej wskazówkom. No tak! Stały nieruchomo w jednym miejscu, nie mając zamiaru nawet drgnąć. Potrząsnęłam kilka razy ręką, na której miałam założony zegarek, ale nawet to nie obudziło czasomierza.
Z trudem odnalazłam dróżkę, która wydała mi się jeszcze bardziej zarośnięta i niedostępna niż wcześniej. Przedzierając się przez chaszcze i złorzecząc ile wlezie na ostre kolce jeżyn, starałam się wytłumaczyć sobie racjonalnie to, co się stało, jednak jakoś nic sensownego nie przychodziło mi do głowy.
Ufff… Wreszcie wydostałam się na drogę i… Kurczę, musiałam pójść w złą stronę! Gdzie kapliczka? Gdzie asfaltowa szosa? Przed sobą miałam piaszczysty, poorany bruzdami trakt. I co teraz? Zawracać i szukać właściwej ścieżki? Nie! Tylko nie to! Niebo było już zupełnie zasnute chmurami i dookoła panowały nieprzyjemne ciemności. Za nic w świecie nie wejdę kolejny raz do tego lasu.
Babcia… No tak, muszę ją zawiadomić, aby się nie martwiła. Wygrzebałam z plecaka telefon komórkowy i z nadzieją spojrzałam na wyświetlacz. Masz ci los! No tak, tego można było się spodziewać. Zawsze w filmach tak się dzieje. Gdy bohaterka znajduje się na jakimś pustkowiu, to na bank telefon nie będzie miał zasięgu. Mój właśnie nie miał.
Spróbowałam odnaleźć takie położenie, gdzie ewentualnie antenka mogłaby wyłapać bodaj najsłabszy sygnał, ale na nic się to zdało. Zanim wrzuciłam aparat z powrotem do plecaka, sprawdziłam jeszcze godzinę na wyświetlaczu. Dwie po piętnastej. O co w tym wszystkim chodzi? Dlaczego wszystkie dostępne mi zegary zatrzymały się na tej godzinie?
Jak to dobrze, że wzięłam ze sobą latarkę! Z ulgą nacisnęłam przełącznik i oświetliłam ciemności snopem światła. Od razu poczułam się raźniej.
Chyba nigdy wcześniej tu nie byłam. Tak, na pewno nie szłam tędy. Piaszczysta droga wyglądała na bardzo zaniedbaną, a liczne koleiny świadczyły o tym, że nikt o nią nie dbał. Czarne balerinki szybko pokryły się kurzem, który dodatkowo osiadł i na moich odsłoniętych nogach. Pomyślałam, że babcia się załamie, kiedy zobaczy mnie w tym stanie. Podrapana, z krwawymi śladami na łydkach, zakurzona, z igliwiem we włosach. Jeszcze pomyśli, że ktoś mnie napadł.
Zaczęłam obmyślać jakąś sensowną historyjkę, którą mogłabym ją uraczyć, i tak mnie to pochłonęło, że prawie przeoczyłam mijane gospodarstwo. Na swoje usprawiedliwienie mogę dodać tylko, iż było ciemno, a w żadnym oknie domu nie paliło się światło, więc trudno było go dojrzeć, tym bardziej że nie znajdował się bezpośrednio przy samej drodze, tylko bardziej na uboczu, tak jak chałupa Stróża. Jednak to nie był dom Mateusza.
Pobiegłam na przełaj przez pole, marząc, aby gospodarze byli w domu i wyrazili chęć podwiezienia mnie do babci. Jednak im bardziej zbliżałam się do zabudowań, tym moja radość słabła. To musiała być jakaś rudera, dawno opuszczona przez ludzi. Krzywy płot, drewniane ściany, dach kryty słomą… Zwolniłam kroku i podeszłam do furtki. Chałupa Stróża wydała mi się przy tym budynku prawdziwą willą.
‒ Na świętości Burii! – Usłyszałam piskliwy kobiecy głos, a gdy skierowałam w jego stronę światło latarki, wrzask wzmógł się i jakaś postać okutana w dziwne długie szaty wbiegła do chaty.
‒ Czy może mi pani wskazać drogę do…? – zaczęłam, ale w tym momencie na progu pojawił się wysoki, postawny mężczyzna, ubrany w sięgającą do kolan koszulę i śmieszne workowate spodnie.
Osobnik trzymał ogromne widły, które skierował prosto w moją stronę.
‒ Poszło stąd, nieczyste szczenię, co zło sprowadza na uczciwych ludzi! – fuknął na mnie groźnie. – Zgiń, przepadnij, siło nieczysta!
‒ Przepraszam pana. – Z wrażenia zaschło mi w gardle.
A jeśli to jakaś sekta? Może to przed nimi chciała mnie uchronić babcia?
‒ Niech święty wiatr odeśle cię tam, gdzie twoje miejsce albo niech moje widły przebiją twoje przeżarte złem serce – zaintonował śpiewnie, wymachując groźnym narzędziem.
‒ Już idę, już idę! – Wolałam nie czekać, aż zbliży się do mnie, tylko ile sił w nogach pobiegłam z powrotem na piaszczysty trakt.
Nie oglądałam się za siebie, miałam jednak pewność, że dziwny facet mnie nie goni. Jakoś podświadomie wyczuwałam, że on także się bał. Ale czego? Wprawdzie nigdy nie uważałam się za piękność, ale z pewnością mój wygląd nie mógł nikogo przerazić. Jestem szczupłą szatynką średniego wzrostu, obdarzoną wyrazistymi zielonymi oczami. Mam regularne rysy twarzy i ładny podbródek. Jedyne, co naprawdę przysparza mi zmartwień, to niesforne włosy, które opadając miękkimi kaskadami na ramiona, żyją swoim własnym życiem. Żebym nie wiem jak się starała i tak nie potrafię ich ujarzmić. Puszą się niesamowicie, sprawiając, że zawsze wyglądam tak, jakbym się nie uczesała. Mimo licznych zabiegów i wymyślania przeróżnych mniej lub bardziej skomplikowanych fryzur one i tak jakimś dziwnym sposobem potrafią wyswobodzić się ze splotów i spinek, wybierając wolność i tworząc na mojej głowie artystyczny nieład. To właśnie przez nie otrzymałam w gimnazjum przezwisko „Piorunek”, które wiernie towarzyszyło mi przez trzy lata nauki w murach szacownej szkoły, a następnie powędrowało ze mną do liceum. Wątpiłam, abym mogła się go tak łatwo pozbyć.
Gdy byłam już w bezpiecznej odległości od niegościnnych zabudowań, zwolniłam kroku. Jak długo szłam? Nie wiem. Zmęczenie dawało mi się coraz bardziej we znaki i po kilkudziesięciu kolejnych próbach odszukania zasięgu i skontaktowania się z kimkolwiek (na wyświetlaczu cały czas widoczna była godzina piętnasta zero dwie, chociaż szłam już dobre kilkadziesiąt minut), zrozumiałam, że jak nic spędzę tę noc pod gołym niebem. Jedynym pocieszeniem był fakt, że ciemne burzowe chmury nie przyniosły jednak deszczu.
Najgorzej, że zawiodłam babcię. Miałam się nią opiekować, a tymczasem teraz przysparzałam samych kłopotów. Na pewno szalała z niepokoju, co też się ze mną dzieje. Może zawiadomi policję? Co za wstyd!
Przez cały czas wyrzucałam sobie w myślach moje nierozsądne zachowanie, ale poza ogromnym poczuciem winy nic więcej mi to nie dawało. W ciemnościach pobłądziłam w terenie i niestety, nie potrafiłam odnaleźć drogi powrotnej. Gdybym chociaż mogła zadzwonić po pomoc, ale gdzie tam! Telefon uparcie nie odnajdywał zasięgu, skazując mnie na nocleg pod gołym niebem. Perspektywa nie była zachęcająca, zważywszy, że nagle po letnim upale nie pozostało ani śladu, a chłód wieczoru coraz mocniej dawał się we znaki, ale nie miałam innego wyboru.
Zatrzymałam się pod niewielką jabłonką rosnącą przy drodze. Usiadłam w wysokiej, dawno niekoszonej trawie i oparłszy plecy o chropowaty pień drzewa, przyciągnęłam nogi do siebie, opierając brodę o kolana. Objęłam się ramionami, starając zachować chociaż resztki ciepła.
Sen długo nie nadchodził. Skulona w niewygodnej pozycji, walczyłam ze strachem, który mnie wprost paraliżował. Jeszcze nigdy nie spałam pod gołym niebem, w dodatku w tak niesprzyjających warunkach. Byłam zagubiona, osamotniona i pełna wyrzutów sumienia. To nie najlepsza mieszanka. Dodatkowo każdy szmer, który docierał do moich uszu, powodował przyspieszone bicie serca. Gdzieś w zakamarkach umysłu kołatała się nadzieja, że może jakiś zabłąkany samochód będzie przejeżdżał w pobliżu i uda mi się go zatrzymać. Niestety, czas mijał, a wybawienie się nie pojawiło. Pewnie po takich zaniedbanych bocznych drogach nikt nie podróżuje, zwłaszcza nocą.
***
Obudziły mnie pierwsze krople deszczu. Nie wiem, kiedy zasnęłam, ale widać zmęczenie wzięło górę nad strachem. Uniosłam głowę, pragnąc rozeznać się w sytuacji. Świtało, a nad polami unosiła się mgła. Było mi zimno, czułam głód i pragnienie, a na dodatek marzyłam o kąpieli. Z trudem rozprostowałam ścierpnięte ciało. Żebym tylko nie dostała zapalenia płuc…
Wyszłam na drogę i aż krzyknęłam. To, co zobaczyłam, przeszło moja najśmielsze wyobrażenia. A może ja nadal śniłam? Dla pewności uszczypnęłam się kilka razy w rękę. To nie sen. W oddali widziałam wyraźne zarysy warownej budowli, przypominającej zamek. Zamek tutaj?
I nagle naszła mnie dziwna, wręcz absurdalna myśl. Tak, wiem, to zakrawało na szaleństwo, ale jedyne wytłumaczenie – nieważne czy rozsądne czy głupie – jakie przyszło mi do głowy, to takie, że przeniosłam się w czasie.
Przeniosłam się w czasie! A to numer! Jak nic to średniowiecze. No i ten zamek. To by tłumaczyło, dlaczego wczoraj wieczorem gościu w długiej koszuli zamierzył się na mnie widłami, a kobieta uciekła na widok latarki. Wzięli mnie za wysłannika sił nieczystych, który pojawił się, aby zabrać ich dusze. Nieźle! Takie rzeczy dzieją się tylko w filmach! To nie może być prawda! To nie może być prawda! A jeśli to dalsza część snu? Szczypałam się w ramię tak długo, aż w końcu całe się zaczerwieniło. Ból, który czułam, był prawdziwy, aż nadto prawdziwy.
Stałam oto na piaszczystej, pooranej bruzdami drodze, na wprost warownego zamczyska, daleko od własnego domu i czasów, jakie znałam. W tej chwili czułam się chyba najbardziej samotnym człowiekiem na ziemi. Ba, we wszechświecie!
Jeśli w nocy się bałam, to teraz mój lęk urósł do rozmiarów monstrualnych. Wręcz przytłaczał mnie, paraliżując zmysły. Co mam zrobić? Jak żyć? Gdzie szukać ratunku? W ogóle, jakim cudem się tu znalazłam? Czyżby to ten kamień? Gdy go dotknęłam… Boże, Boże… To musiało być wtedy… Tylko gdzie, do cholery, jest ten głaz? Jakoś wątpiłam, że będę potrafiła odnaleźć powrotną drogę do niego.
Miałam ochotę się rozpłakać, ale nie zdążyłam, bo zobaczyłam właśnie zbliżających się od strony zamku pięciu jeźdźców na koniach. Rozejrzałam się dookoła, szukając drogi ucieczki. Rzuciłam się biegiem w stronę najbliższych drzew, modląc się w duchu, abym nie została zauważona. Co mogłoby mi grozić, gdyby grupa średniowiecznych rycerzy napotkała mnie na środku traktu? Wyobraźnia podpowiadała mi niestworzone, mrożące krew w żyłach scenariusze.
Tętent końskich kopyt był coraz bliższy. Nie przestając biec, odwróciłam głowę i zobaczyłam, że jeźdźcy podążają wprost za mną. Zauważyli mnie i najpewniej mój widok ich zaintrygował – cóż, faktycznie wyglądałam bardzo egzotycznie w porównaniu z tym, do czego przywykli. Nie miałam żadnych szans na ucieczkę, tym bardziej że jeden z wojaków uniósł coś, co przypominało kuszę i wycelował prosto we mnie.
Zatrzymałam się i uniosłam do góry ręce w geście poddania. „Niech się dzieje wola nieba, nie mam siły biec dalej. Zresztą ze strzałą w plecach daleko nie ucieknę. Lepiej stawić czoło przeznaczeniu”.
Rycerze otoczyli mnie, uniemożliwiając jakąkolwiek ucieczkę. Dobrze wiedziałam, co czekało wszelkich odmieńców w tamtych czasach. A ja byłam inna. I to jeszcze jak inna!
‒ Wiedźma, jak nic! – zawołał jeden z nich, ten, który mierzył do mnie z kuszy.
Spojrzałam do góry na jego twarz obdarzoną bujnym rudym zarostem.
‒ Albo inne czarcie szczenię – dorzucił kolejny, którego nos przywodził mi na myśl boksera po stoczeniu najcięższej z walk.
‒ Coś ty za jedna? – Trzeci z mężczyzn zeskoczył z konia i podszedł do mnie.
Dostrzegłam, że ma bardzo ładne brązowe oczy i regularne, szlachetne rysy twarzy. Może to jakiś książę? Tak, wyglądał na kogoś ważniejszego od reszty, nawet jego szaty były bardziej wytworne. Przy pasie miał przytroczony połyskujący miecz.
‒ Jestem Julia. – Spróbowałam przywołać uśmiech na usta, co wcale nie było takie łatwe, zważywszy na nader niesprzyjające okoliczności.
Z trudem powstrzymywałam się przed płaczem, ale mój głos i tak niepokojąco drżał. Powoli opuściłam ręce.
‒ Julia – powtórzył, odgarniając z czoła czarne włosy, które niesfornie wiły się wzdłuż jego twarzy, opadając luźno na ramiona.
Musiałam przyznać, że robił piorunujące wrażenie. Nawet teraz, gdy mój los wydawał się bardzo niepewny, nie potrafiłam oprzeć się wrażeniu, że ten średniowieczny facet jest megaprzystojniakiem.
‒ Weylin, lepiej na nią uważaj! To wiedźma i zna pewnie mnóstwo magicznych sztuczek! – zawołał jeden z jego kompanów. – Oczadzi cię jeszcze albo inny urok rzuci i będziem się musieli tłumaczyć przed Ekhardem.
‒ Wcale nie jestem wiedźmą – zaprotestowałam, czując, że wraca mi odwaga.
Nie pozwolę, aby ktoś bezpodstawnie oskarżał mnie o bycie czarownicą. Może i trafiłam do średniowiecza, ale to wcale nie znaczyło, że mam zakończyć życie, wijąc się jak robak i błagając o litość. Trzeba walczyć o przetrwanie, dopóki jest choć cień nadziei. Postanowiłam improwizować.
‒ Przybyłam z innego, dalekiego kraju… z… Nibylandii! – wykrzyknęłam, przypominając sobie historię o Piotrusiu Panie. – Jestem… jestem… – Kim, do licha, mogę być, aby nie narazić się średniowiecznym rycerzom? – Jestem dobrą czarodziejką, która podróżuje po świecie i pomaga ludziom.
Przez chwilę chciałam powiedzieć, iż jestem wróżką, tak jak pamiętny Dzwoneczek, jednak zawczasu ugryzłam się w język. Czy w średniowieczu znano wróżki? Może tak, ale pewnie zupełnie inne niż ta, za którą chciałam uchodzić. Bardziej właściwe wydało się mi porównanie do czarodziejki. W żadnym wypadku czarownicy! O nie! Czarodziejka, i to w dodatku koniecznie dobra!
‒ He, he… – Śmiech rycerzy podrażnił moje uszy.
Nie lubię, jak ktoś się ze mnie nabija, a już najbardziej takie niezbyt rozgarnięte osiłki.
‒ Pomagasz ludziom? – Weylin dał ręką znak rudowłosemu, aby opuścił kuszę, co niezbyt chętnie wykonał.
‒ Tak, tak – zapewniłam z największą gorliwością.
Nabrałam dziwnego przekonania, że mogłam liczyć na Weylina. Nie wiem, dlaczego tak pomyślałam, po prostu poczułam, że mnie nie skrzywdzi. Oczywiście mogłam się mylić, ale i tak nie pozostało mi nic innego jak zdać się na kobiecy instynkt. – Jestem jak amulet, który, gdzie się pojawi, tam szczęście przynosi.
‒ Dlaczego miałbym ci wierzyć? – Uważnie wpatrywał się prosto w moje oczy, a ja z każdą chwilą utwierdzałam się w przekonaniu, że kto jak kto, ale on mnie zrozumie i nie zawiedzie. – Tak rzec każdy może.
‒ Ale czy każdy może sprawić, że rozbłyśnie światło? – Pokazałam na swój plecak, a następnie wyjęłam z niego pudełko zapałek i zademonstrowałam, jak pod wpływem pocierania patyczkiem o bok pudełeczka jedna z nich zaczyna jasno płonąć.
‒ Na wszystkie świętości! Toż to przeklęty ogień Mateo! – zawył rozdzierająco jeden z rycerzy, ale nie zdążyłam zauważyć który.
‒ Nie ma co z nią gadać! To zło wcielone! – zawtórował posiadacz bokserskiego nosa, sięgając po przytroczony do boku ogromny miecz.
‒ Dość! – Okrzyk Weylina powstrzymał go.
Brunet wytrącił mi z rąk pudełko. Wątły ogienek zgasł, zanim zapałka upadła na ziemię.
‒ Ja… – Nie wiedziałam, co powiedzieć, byłam zbyt przerażona.
‒ Jeśli życie ci miłe, nigdy więcej tego nie używaj – przestrzegł mnie, a w jego głosie słychać było groźną nutę.
Rozgniótł butem pudełko, wciskając je w rozmokłą ziemię.
Przytaknęłam skinieniem głowy. Zwykły ogień tak bardzo ich przeraził? Nazwali go przeklętym ogniem Mateo? Cóż to za zacofany naród?
‒ Przepraszam – wyszeptałam niepewnie. – Nie chciałam nikogo przestraszyć. Jeśli boicie się ognia, mogę sprawić, że zapłonie, ale parzyć nie będzie.
‒ Jakże chcesz tego dokonać? Nie ma osoby, która by nad ogniem taką władzę miała.
‒ Poczekaj, panie, a zaraz ci pokażę.
Pospiesznie przerzucałam zawartość plecaka, aby wreszcie wydostać metalową latarkę. Jeśli to mi nie pomoże, to już po mnie. Wstrzymując oddech, podsunęłam ją ciemnowłosemu mężczyźnie.
Wyciągnął dłoń i dotknął zimnej stali. W jego oczach pojawiło się prawdziwe zaciekawienie. Zafascynowany, wpatrywał się w nieznany sobie przedmiot.
‒ Zaprawdę niezwykłe, ale światła żadnego tu nie widzę. Tym bardziej światła, które nie parzy i krzywdy nijakiej nie czyni nikomu. – Jego słowom zawtórował zgodny śmiech kompanii.
‒ Oto i ono. – Nacisnęłam włącznik i strumień światła padł na twarz Weylina.
W pierwszej chwili cofnął się, zaskoczony, gwałtownie mrużąc oczy, a jego kamraci znów zaczęli na mnie pomstować. Bokser schwycił za miecz, kierując we mnie jego ostrze, ale ponownie wystarczył jeden gest ręki Weylina, aby posłusznie opuścił broń.
‒ Zaprawdę niezwykłe – powtórzył.
Bez pytania odebrał mi latarkę, po czym uważnie się jej przyjrzał, obracając ją w dłoniach na wszystkie strony. Pomyślałam, że musiał być bardzo odważny, skoro nie uląkł się piekielnego przedmiotu. Przecież, rozumując jego kategoriami, coś takiego jak latarka nie miało prawa istnieć.
‒ I ja też bym tak mógł? – zapytał.
‒ Nie każdy potrafi, ale ciebie mogę nauczyć – zapewniłam cicho i wskazałam mu przycisk na obudowie latarki. – Naciśnij go, panie.
Nie zawahał się ani sekundy. Przycisnął włącznik i ciągły snop światła zaczął pulsować.
‒ Jeszcze raz – zachęciłam go.
I znów zrobił to bez wahania. Światło zgasło.
‒ To musi być działanie sił nieczystych. Nie dajmy się zwieść jej niewieściej delikatności. Widzieliśmy, że miała ogień Mateo, wiemy, co to oznacza. Nikt inny nie mógłby być w posiadaniu takich rzeczy. Jeśli nie chcesz, Weylinie, abyśmy ją zabili, to zostawmy tę dziewkę samopas. Zła na zamek nie lza nam zwozić – głos zabrał czwarty z jeźdźców, młody, czarnowłosy, atrakcyjny mężczyzna, którego twarz szpeciła podłużna blizna, znacząca lewy policzek.
Weylin jednak zdawał się nie słuchać słów innych, za co w głębi duszy byłam mu bardzo wdzięczna. Zdążyłam już się zorientować, że tylko on mógł mi zapewnić bezpieczeństwo. Reszta nie odważyłaby się kwestionować jego zdania, musiał mieć wśród nich prawdziwe poważanie.
Milcząc, schował latarkę za pas i chwyciwszy mnie wpół, posadził na swoim koniu, sam zgrabnie wskakując tuż za mną.
‒ Zabierasz ją? – zdziwił się posiadacz bokserskiego nosa. – Nie słuchasz głosu rozsądku Hermana? Licho ciągniesz z nami? Chcesz zagładę sprowadzić na dwór naszego dobrodzieja? Chcesz powtórzyć historię?
‒ Niech książę Ekhard ją zobaczy. Na jego ziemi ją spotkaliśmy, jego więc jest.
‒ Nie wiem, czy to dobry pomysł – próbował oponować bokser, ale Weylin go nie słuchał.
Ściągnął wodze konia i nie oglądając się na swoich towarzyszy, ruszył w stronę zamku.
Niewielka mżawka, która obudziła mnie dziś rano, przeszła nagle w prawdziwą ulewę. Rozpadało się na całego, włosy dokładnie obkleiły mi twarz i szyję, a sukienka nieprzyzwoicie przylgnęła do ciała. Przez cienki materiał czułam muskularne ciało Weylina i równomierne bicie jego serca. Zasłuchałam się w te uderzenia, odnajdując w nich spokój.