Читать книгу Magia ukryta w kamieniu - Katarzyna Grabowska - Страница 3

I. ZMIANA PLANÓW

Оглавление

Zawsze lubiłam wszystko przemyśleć. Zanim coś zrobiłam, najpierw układałam plan: co, jak, kiedy. Przygotowywałam się systematycznie, wierząc, że tylko w pełni dopracowany harmonogram gwarantuje, iż to, co zamierzam, dojdzie do skutku bez zbędnych niespodzianek.

Ze zdziwieniem, a nawet lekkim niesmakiem, patrzyłam na koleżanki, które nie prowadziły terminarza zajęć albo – o zgrozo – bez wcześniejszych przygotowań wybierały się na wakacje last minute. Dla mnie to było nie do pomyślenia. Przecież wszystko w życiu ma swój czas i musi zgrać się z innymi elementami. Bez dobrej organizacji można pogrążyć się w niezłym bałaganie, a stąd już tylko krok do totalnego chaosu.

Tegoroczny wakacyjny wyjazd planowałam długo i wiele sobie po nim obiecywałam – w końcu to miał być mój pierwszy zupełnie samodzielny wypad. W dodatku jak najbardziej zasłużony. Przez ostatni rok ciężko pracowałam, aby zdać maturę, a wynik, jaki na niej otrzymałam, świadczył, iż naprawdę porządnie się przygotowałam. Upragniony indeks Uniwersytetu Medycznego w Łodzi na Wydziale Lekarskim był ukoronowaniem moich starań.

Wraz z dwiema najlepszymi koleżankami z liceum wybrałyśmy kierunek podróży, przewertowałyśmy setki stron internetowych, aby znaleźć odpowiedni hotel i zamówiłyśmy bilety lotnicze. Ustaliłyśmy wszystko i dopiąwszy przygotowania na ostatni guzik, niecierpliwie odliczałyśmy dni do wyjazdu.

W wyobraźni już widziałam siebie leżącą na gorącym piasku, pod palmami, gdy nagle wiadomość o chorobie babci Tosi sprawiła, że moja tak dokładnie zaplanowana letnia eskapada musiała zostać zmodyfikowana. Właściwie „modyfikacja” to niewłaściwe słowo. Bardziej pasuje tu zwrot, którego do tej pory starałam się nie dostrzegać, a już, broń Boże, używać.

„Zmiana planów”. Brrr, cóż za okropne sformułowanie! Niestety, jak najbardziej odpowiednie w tej sytuacji. Ja, mistrzyni planowania i prawdziwa pasjonatka wszelkich terminarzy, zostałam zmuszona do zrezygnowania z misternie obmyślanej wyprawy na wybrzeże Costa Brava. Oczywiście nie ustąpiłam tak łatwo. O nie! Walczyłam jak lwica, jak gepard, jak pantera… Nie miałam jednak wyjścia.

Babcia Tosia – mama mojej mamy. Szczuplutka siwowłosa staruszka o pomarszczonej skórze i niebieskich oczach, która po śmierci dziadka nie zdecydowała się na przeprowadzkę do miasta i została całkiem sama na gospodarstwie. Mama przy każdej okazji namawiała ją, aby sprzedała dom i ten niewielki kawałek ziemi, który jej jeszcze został, i wprowadziła się do naszego całkiem obszernego mieszkania na jednym z łódzkich osiedli. Tłumaczyła, że razem byłoby nam lepiej, że dzięki temu nie byłaby taka samotna, że odległość, jaka nas teraz dzieli, jest zbyt duża, abyśmy się często odwiedzały.

Ja to rozumiałam i w pełni popierałam ten pomysł, tym bardziej że od rozwodu mama rzuciła się w wir pracy, chcąc zapewnić nam życie na jak najwyższym poziomie, dumnie odrzucając finansową pomoc mojego ojca, który w chwili, gdy związał się z inną, młodszą kobietą, praktycznie przestał dla niej istnieć. Gdyby babcia zamieszkała z nami, mnie także byłoby raźniej, kiedy mama wyjeżdża na kolejne konferencje, targi czy prowadzi negocjacje handlowe, gdzieś na drugiej półkuli.

Niestety, babcia nie zgodziła się na przeprowadzkę, co doprowadziło do sytuacji, w której to ja zostałam postawiona pod ścianą. Mama, jak zwykle zajęta bardzo ważnymi sprawami związanymi z firmą, nie mogła rzucić wszystkiego na wiadomość o nagłej chorobie babci. A ja… No cóż, ja mogłam. Musiałam zrezygnować z planowanego od miesięcy wyjazdu.

Nie byłam szczęśliwa, gdy wsiadałam do pociągu, który zamiast zawieźć mnie na lotnisko w Warszawie, podążył do Poznania, skąd rozklekotanym autobusem udałam się w dalszą podróż, wprost na zapadłą wieś obdarzoną niezwykle wymowną nazwą Kamienisko. Czułam się tak, jakby przygniotły mnie tony kamieni i uciskały z każdej strony. Żegnaj, Hiszpanio, żegnaj, gorący piasku i orzeźwiająca morska toni. Witaj, leśny dukcie, chmaro komarów, kleszczy i innych insektów.

Dom babci odnalazłam z trudem, i to dzięki pomocy napotkanych po drodze ludzi. Głupio się przyznać, ale moje ostatnie wspomnienia związane z tym miejscem sięgają czasów, gdy byłam kilkuletnim dzieckiem. Mama nie lubiła wsi i unikała powrotów w rodzinne strony, woląc wakacje i inne nieliczne wolne dni spędzać w bardziej urokliwych, egzotycznych miejscach. To babcia czasami przyjeżdżała do nas, przywożąc ze sobą koszyk wypełniony przetworami domowej roboty. Uwielbiałam zwłaszcza dżem wiśniowy, którego smak nieodłącznie kojarzył się mi z jej krótkimi wizytami. Dopóki żył dziadek Heniek, wizyty te były częstsze, jednak po jego śmierci ich częstotliwość wyraźnie zmalała, aż w końcu, musiałam to teraz przyznać, nie widziałam babci od dobrego roku.

Stanęłam przed furtką niepozornie wyglądającego gospodarstwa. Według numeru umieszczonego na parkanie to musiał być właściwy adres. Ze zdziwieniem patrzyłam na zszarzałe ze starości bielone ściany piętrowego budynku. Moją uwagę przykuł zapuszczony ogródek pod oknami, zarosły wybujałymi chwastami. Niepewnie pchnęłam furtkę i weszłam na podwórko. Natychmiast rzucił się do mnie pies – mieszaniec owczarka z czymś bliżej nieokreślonym – i zaczął donośnie szczekać. Cofnęłam się o krok, bojąc się ataku rozwścieczonej bestii. Ujadanie włochatego potwora wywabiło z domu właścicielkę posesji. Szczupła, wątła staruszka zatrzymała się na stopniach werandy.

‒ Burkas! Ty urwisie jeden! A będziesz ty cicho! Cicho! Burkas do nogi! – zawołała, a pies natychmiast stracił zainteresowanie moją osobą i niczym grzeczny domowy pupilek podbiegł do swojej pani, machając przy tym radośnie ogonem.

Kobieta czule pogłaskała przyjaciela po łbie, po czym wolnym krokiem, tak jakby chodzenie sprawiało jej trudność, zeszła na dół. Teraz mogłam się jej lepiej przyjrzeć. Poczułam dziwny żal i smutek, widząc, jak się zmieniła. Jej pomarszczona skóra miała niezdrowy szarawy odcień. Kości policzkowe bardzo się uwidoczniły, nadając twarzy wyraz pewnej srogości, zaś cienie pod oczami kontrastowały z niezwykłą bladością cery.

‒ Babciu… – wyszeptałam, rzucając torbę podróżną w piach.

Padłyśmy sobie w objęcia i przez chwilę się tuliłyśmy, ciesząc się ze spotkania. Jakże żałowałam, że zdecydowałam się na odwiedziny dopiero na wieść o chorobie…

‒ Julia… – Jej wychudzoną twarz rozjaśnił nikły uśmiech. – Aleś ty wypiękniała. Ho, ho, ale panna z ciebie. Ino patrzeć, jak jaki kawaler zastuka z prośbą o twoją rękę.

‒ Jak się czujesz? – zapytałam, nie zwracając uwagi na jej przepowiednie.

‒ Dobrze, moje dziecko. – Poprowadziła mnie na werandę i usiadła na drewnianej ławie, wskazując mi miejsce obok siebie. – Tylko to serce nie chce mnie już słuchać. Bije jak mu się podoba. Raz szaleje, a raz zwalnia…

‒ Ale bierzesz lekarstwa, tak jak kazał doktor?

‒ A co mi tam doktory pomogą? – Machnęła ręką, tak jakby oganiała się od wyjątkowo złośliwej muchy. – Swoje lata już na karku mam, wkrótce będzie czas się zbierać. Tylko kłopot przez starą babkę macie.

‒ Babciu! – zaprotestowałam, ale wiedziałam, że się nie myliła. Traktowałam ją jak kłopot i dopiero teraz zrozumiałam swój błąd. Było mi głupio, strasznie głupio! – Nie mów tak. Przecież my cię bardzo kochamy.

‒ Oj, dziecko, dziecko… Kochacie… Wy, młodzi, macie swoje życie, wielki świat. Gdzie mnie z tym konkurować. Tylko zawadzam…

‒ Przecież mama mówiła, żebyś przeniosła się do nas i z nami zamieszkała. A poza tym w mieście jest lepsza opieka medyczna – dodałam, jakby to był najważniejszy argument.

‒ Mnie tam już tylko piasek pomoże. On wszystko z człowieka wyciągnie. W nim wszyscy równi. A do miasta nie pójdę. Starych drzew się nie przesadza. Tu ziemia moja, tu moi przodkowie spoczywają. Jakbym mogła to zostawić? Jakbym mogła stąd odejść? Jak odejdę, to tylko tam. – Kościstym palcem wskazała niebo.

Zrobiło się mi smutno. Jak można aż tak przywiązać się do jednego miejsca? Zrozumiałam jednak, że chwilowo nic nie zdziałam. Postanowiłam powoli, drobnymi kroczkami, przekonywać babcię do zmiany zdania. Na razie umilkłam, dając tym samym znak, że nie kwestionuję jej argumentów.

Posiedziałyśmy jeszcze chwilę na werandzie, patrząc na szumiące za płotem brzozy i na Burkasa ganiającego po obejściu. Pies, widząc, że nie mam żadnych złych zamiarów wobec jego pani, zaakceptował moją obecność i nawet łaskawie pozwolił pogłaskać się po łbie.

‒ Tylko Burkas mi został. On jeden… – Mówiła dziwnie cicho, jej głos przepełniał smutek. – Prawda to, że ino pies jest prawdziwym przyjacielem, co go ni starość, ni bieda nie zraża.

Babcia we wszystkim miała rację, a mnie było coraz bardziej głupio. Solennie obiecałam sobie w duchu, że zaopiekuję się nią najlepiej, jak będę potrafiła. Czasu nie cofnę, nie wymarzę minionych lat, ale przecież jeszcze mogę naprawić wszystko, co lekkomyślnie zaniedbałam.

***

Szybko rozeznałam się w rozkładzie dnia babci i lekarstwach, jakie musiała zażywać o określonej porze. Sporządziłam grafik (ach, te przyzwyczajenia) i po kolacji przedstawiłam jej plan naszych najbliższych dni. Na siebie wzięłam wszystkie prace, babci zostawiając obowiązkowy odpoczynek.

‒ Tak po próżnicy mam siedzieć? – zdziwiła się, gdy odczytałam przygotowaną listę.

‒ O zdrowie masz dbać – wyjaśniłam pospiesznie.

‒ Ale żeby spać po obiedzie? Co to ja, osesek jestem? Ino brakuje, żebyś mi mleka nagotowała.

‒ A nagotuję. – Uśmiechnęłam się. – Musisz dużo odpoczywać, a ja dzięki temu nauczę się, jak dom prowadzić.

‒ No tak, tak – przyznała. – Ja niewiele młodsza od ciebie byłam, gdy za mąż wyszłam i na ojcowiźnie żeśmy się pobudowali z Heńkiem. Oj, o moim Heniu to wszyscy gadali, że złoty człowiek. Taki robotny, a kulturalny przy tym. Nie jak inne chłopy, co ino wódkę piją. On dużo czytał, gazetę prenumerował, do gminy jeździł, bo tam klub był. Sam książki mi podsuwał, abym też świat poznała. Często rozprawiał o różnych mądrych rzeczach i pytał, co ja o tym myślę. Traktował mnie jak równą sobie i tak mnie tym zapałem do nauki natchnął, że zapragnęłam zapisać się na kurs dokształcający dla dorosłych, który w gminie organizowali. Jednak los chciał inaczej… W ciążę zaszłam i musiałam z planów zrezygnować. Za dużo na głowie bym miała. Dom, gospodarstwo, dziecko. Ale przecież i bez papierka można żyć. Książek tyle dookoła. Wystarczy mądrość z nich wyczytać. Henio wiedział, co warte uwagi, i zawsze mi wskazał. Wspierał mnie i starał się, abym uwierzyła we własne możliwości. Dobry był. Bardzo dobry. I o wszystkim myślał. Jak Martusia się urodziła, to ino spojrzał i powiada: „Tosiuniu, mówię ci, z niej wielcy ludzie będą. Do szkół ją poślemy, niech ma lepszą przyszłość niż na roli”.

Z zainteresowaniem wysłuchałam opowieści o dziadku Heniu i z radością zauważyłam, że te wspominki wpłynęły na babcię bardzo pozytywnie. Pod wpływem emocji na jej twarzy pojawił się lekki rumieniec, nadając cerze zdrowszy wygląd. Nawet sine worki pod oczami wydawały się mniej widoczne.

Od tego dnia faktycznie przejęłam na siebie wszystkie obowiązki związane z prowadzeniem domu. Babcia, posłuszna zaleceniom lekarskim, moim namowom i chyba po części także bardziej osłabiona chorobą, niż się chciała do tego przyznać, wyjątkowo łatwo dała się przekonać, że sama doskonale sobie ze wszystkim poradzę. Grzecznie usunęła się z kuchni, dając mi całkowitą swobodę działania. Wreszcie mogłam pokazać, na co mnie stać. Zamiast leżeć na plaży Costa Brava, stałam przy piecu, gotowałam zupę na obiad, obierałam ziemniaki, tłukłam mięso na kotlety. Po prostu cud.

Magia ukryta w kamieniu

Подняться наверх