Читать книгу Magia ukryta w kamieniu - Katarzyna Grabowska - Страница 8
VI. NA DWORZE KSIĘCIA EKHARDA
ОглавлениеZamek zbliżał się do nas, a raczej to my zbliżaliśmy się do niego. Po drodze minęliśmy rzędy stłoczonych pod murami chat, a także rzesze obdartych wieśniaków, którzy kłaniali się z pokorą. Przez zwodzony most wjechaliśmy w bramę i znaleźliśmy się na kwadratowym dziedzińcu.
Weylin zeskoczył z konia i zsadził mnie bez słowa. Pewnie wyglądałam trochę niezdarnie, ale w końcu nigdy nie jeździłam konno. Przekazał wierzchowca stajennemu i popychając mnie delikatnie przed sobą, skierował się w stronę wejścia, pozostawiając swoich towarzyszy na dziedzińcu.
‒ Te, Weylin! – Zza pleców słyszałam śmiechy rycerzy. – Tylko nie daj się omotać czarownicy. One najlepiej wyglądają na stosie.
Strażnik pokłonił się Weylinowi i popatrzył na mnie z przerażeniem. Kolejny, który wziął mnie za wysłannika piekieł? No chyba muszę coś ze sobą zrobić. Może zmienić barwę włosów? Zawsze wiedziałam, że mężczyźni wolą blondynki, a jednak nadal pozostawałam przy swoim naturalnym, ciemnym kolorze.
Krętymi schodami udaliśmy się na górę i minąwszy wąski korytarz, po którego obu stronach porozwieszane były barwne proporce, weszliśmy do przestronnej sali. Dostrzegłam grupkę ludzi, stłoczoną wkoło stołu, którego centralne miejsce zajmował postawny mężczyzna w średnim wieku, o jasnych, bujnych włosach, poprzetykanych cieniutkimi pasemkami siwizny. Spośród zebranych wyróżniała go grawerowana złota przepaska na czole oraz kolor szat. Ciemnoczerwony płaszcz okalał jego ramiona i spływał w dół krzesła, rozpościerając się na podłodze. Twarz mężczyzny wydała mi się poważna, rysy regularne, ale jakby wyostrzone, nos prosty, proporcjonalny. Brązowe oczy patrzyły na mnie uważnie. Weylin poprowadził mnie prosto do niego, a gdy znaleźliśmy się w pobliżu, pchnął tak, że upadłam na kolana. Sam skłonił głowę przed władcą.
‒ Przyprowadziłem ci, panie, czarodziejkę, którą spotkaliśmy podczas naszej porannej wyprawy. Twierdzi, że pomaga ludziom.
‒ Czarodziejkę? – Mężczyzna popatrzył na mnie ze zdziwieniem, a pozostali zaczęli szeptać między sobą. – Nie wygląda na taką.
‒ Utrzymuje, że nią jest. Na pewno nie pochodzi stąd i… – Umilkł na moment, jakby zastanawiając się, co powiedzieć władcy. – …miała ogień Mateo – dokończył ciszej.
‒ Ogień Mateo? – Książę gwałtownie wstał z krzesła, a reszta mężczyzn wydała z siebie dziwny dźwięk, jakby jęku. – I ty ją na zamek przyciągnąłeś? Czy zdajesz sobie sprawę, coś zrobił?
‒ Wybacz, panie, ale ona oprócz ognia Mateo miała przy sobie światło, które nie parzy i zmieniać się potrafi. Jestem pewien, że nie ma w niej zła, którego tak się lękamy.
‒ A ty skąd miałbyś to wiedzieć? Mój ojciec też dał się przed laty zwieść słowom tego przeklętego… Gdyby go wtedy nie przyjął pod swój dach… Gdyby nie ulitował się nad zagubionym dziecięciem. Powiadam ci, Weylinie, zło różne przybiera postacie, a najgorsze zło zazwyczaj ma oblicze tak niewinne, jak ta dziewka. – Wskazał na mnie z obrzydzeniem.
‒ Ręczę za nią, panie. Nie lza nam ferować wyroku, gdy nie mamy dowodów winy. A jeśli teraz otrzymaliśmy dar dobra, a zaślepieni nienawiścią, odrzucimy go? Daj jej, panie, szansę.
‒ A niby dlaczego miałbym to robić, Weylinie? Podaj mi chociaż jeden sensowny powód. Przekonaj mnie, że mogę zaufać tej dziewce. Jaką mogę mieć pewność, że nie zwiodła cię jej uroda lub domieszka złej krwi twego ojca. – W tym momencie Ekhard umilkł, tak jakby sam przeraził się swoich słów.
W sali zapanowała nienaturalna cisza. Zebrani przy stole rycerze również przestali między sobą szeptać, tylko patrzyli na mnie z pełną pogardą. Weylin pobladł. Zauważyłam, jak mięsień na jego prawym policzku drgał. Podziwiałam, że potrafił zachować spokój, chociaż widać było, że wewnątrz wszystko aż się w nim burzyło. Słowa władcy musiały go bardzo dotknąć.
‒ Pokazała mi to. – Wyjął zza pasa latarkę i wręczył ją władcy.
Mężczyzna z pewnym wahaniem ujął w dłonie nieznany sobie przedmiot i długo oglądał ze wszystkich stron.
‒ Zaiste niezwykłe dziwo, ale do czego to służy?
‒ Robi światło. To dobre światło, które krzywdy nijakiej nikomu nie czyni.
‒ W jaki sposób? To niemożliwe! Ogień zawsze parzy. Nie ma takiej mocy, która mogłaby okiełznać jego niszczycielską naturę. Zaprawdę to musiałoby być działanie czarów, magii dającej ochronę. Jeśli ta dziewka potrafi coś takiego… Jeśli udowodni, to gotów jestem dać jej schronienie, ale to ty, Weylinie, przejmiesz za nią pełną odpowiedzialność.
Brunet skinął głową na znak zgody, po czym szturchnął mnie ramieniem, dając znać, abym wstała. Podniosłam się więc posłusznie z klęczek i nieśmiało zbliżyłam do władcy. Wyciągnęłam rękę, czekając, aż odda mi latarkę. Patrzył na mnie uważnie i wyczytałam z jego wzroku, że jest zgorszony moim widokiem, jednak po chwili wahania podał mi przedmiot. Nacisnęłam włącznik, demonstrując wszystkim zebranym snop światła.
‒ Na świętości Burii! – Władca okrążył mnie dookoła, uważnie obserwując.
Miałam wrażenie, jakbym była przedmiotem wystawionym na sprzedaż i wcale mi się to nie podobało. Nie mogłam jednak zaprotestować, gdyż właśnie ważyły się moje losy. Mężczyzna w pełnym skupieniu wpatrywał się w blask wydobywający się z latarki, który, aby zwiększyć efekt, przestawiłam na tryb pulsowania.
‒ Co jeszcze potrafisz?
Wyłączyłam latarkę i odstawiłam ją na stół, zauważając przy tym zatrwożone spojrzenia zebranych. No cóż, to, co dla mnie było czymś zwyczajnym, dla nich jawiło się jako magiczne i zapewne sprowadzone za pomocą sił nieczystych. Moje życie zależało teraz od decyzji władcy. Jeśli i on uzna, że jestem wysłannikiem sił zła, to już po mnie. Bez słowa wyjęłam jo-jo i wprawiłam je w ruch. Książę nie odrywał wzroku od wirującego krążka.
‒ Umyć, nakarmić i odziać! – zakomenderował, gdy zakończyłam kilkuminutowy pokaz. – Niech nie sieje zgorszenia swym nieprzystojnym strojem. Zaprawdę to czarodziejka z jakiegoś odległego kraju i nie ma w niej zła, które sprowadził ze sobą Mateo – wydał werdykt, który przyjęłam z prawdziwą ulgą. – Przyprowadź ją dziś, Weylinie, na wieczorną ucztę, niech zabawi swoimi sztuczkami gości. Jesteś za nią odpowiedzialny – przypomniał.
Weylin mocno schwycił mnie za ramię i kłaniając się dwornie zgromadzonym, popychając mnie przed sobą, wyszedł z sali. Nie odzywał się ani słowem, prowadząc po kolejnych, krętych schodach gdzieś na górę. Tych schodów, korytarzy i krużganków było tyle, że szybko straciłam rachubę i poczułam się, jakbym była w labiryncie. Na pewno sama nie zdołałabym się stąd uwolnić.
Weylin pchnął kolejne, ciężkie drzwi i weszliśmy do niewielkiej komnaty. Pod oknem, na rzeźbionym krzesełku siedziała młoda dziewczyna, ubrana w długą, ciężką, fioletową suknię, przewiązaną w pasie złotym sznureczkiem, i najspokojniej w świecie wyszywała białą serwetę. Na włosach miała coś na kształt siateczki, która dokładnie przykrywała jej prostą fryzurę.
‒ Witaj, Laveno. Przyprowadziłem ci moją podopieczną i chciałbym prosić, abyś się nią zajęła.
‒ Och, bracie! – Dziewczyna zerwała się z krzesełka i odłożyła robótkę na siedzenie. – Cóż to za bidulka?
‒ Umyj ją, odziej i nakarm. – Nie odpowiedział na jej pytanie. – Ekhard chce, aby była obecna na dzisiejszej uczcie.
‒ Tak, bracie. – Pokłoniła się przed nim i podeszła do mnie.
W jej oczach widziałam lęk, ale i ciekawość. Nie przywykła widać sprzeciwiać się bratu, bo mimo strachu, jaki w niej wzbudzałam, bez protestów zgodziła się zastosować do jego poleceń.
Weylin zostawił nas same, a Lavena sumiennie zabrała się do wypełniania zaleceń swego brata. Zawołała służące i gdy te napełniły wielką drewnianą balię wodą, poleciła mi rozebrać się i wejść do niej. Zrobiłam to z wielką przyjemnością.
Umyta i wypachniona, gdyż służki wtarły we mnie jakieś wonne olejki, bez słowa sprzeciwu założyłam jedną z sukien Laveny – granatowa, ze złotymi wykończeniami, była nawet milutka w dotyku, chociaż wyglądała na ciężką i faktycznie taka była. Służące wyczesały moje skołtunione włosy i ułożyły skromną fryzurkę, którą, tak jak Lavenie, ukryły pod cieniutką siateczką.
Patrzyłam w lustro i nie poznawałam samej siebie. Nawet dobrze się czułam jako „średniowieczna” dama. „A jeśli będę musiała tu zostać na zawsze? – przeraziłam się tej myśli. – Niedorzeczność! Moje miejsce jest daleko stąd, w zupełnie innej rzeczywistości. Na pewno to, iż obecnie tutaj się znajduję, jest tylko stanem przejściowym. Czymś, co nie będzie zbyt długo trwało. Tak! Musi tak być! Nie ma innej możliwości!”.
Kiedy służąca przyniosła posiłek – składający się z kawałka świeżutkiego ciasta, jakiegoś nieznanego mi owocu, który okazał się nad wyraz smaczny, oraz małej miseczki czegoś, co przypominało kaszę mannę przyrządzoną na słodko i posypaną owocowymi wiórkami – Lavena zaczęła mi tłumaczyć, jak się zachowywać w towarzystwie. Widać wywnioskowała, że jestem kimś nieokrzesanym, kto będzie popełniał same gafy.
‒ Kim jesteś? – Lavena była ciekawa informacji na mój temat i wykorzystała pierwszą sposobność, kiedy zostałyśmy same bez towarzystwa służby, aby zadać to pytanie.
Nie chciałam kłamać, ale przecież prawdy by nie zrozumiała. Musiałam szybko wymyślić jakąś wiarygodną historię.
‒ Na imię mam Julia i pochodzę z pewnego odległego księstwa, Nibylandii. – Postanowiłam podtrzymać wersję z rana, którą uraczyłam już napotkanych na trakcie rycerzy z Weylinem na czele. – Jestem czarodziejką.
‒ Czarodziejką? – W oczach Laveny pojawiło się zaciekawienie. – I potrafisz wyczarować różne rzeczy?
‒ Ja… ja tak naprawdę dopiero się uczę być czarodziejką. Wiele już umiem, ale nie wszystko – zaznaczyłam ostrożnie.
‒ A życzenia potrafisz spełniać? – Rozejrzała się dookoła, jakby sprawdzając, czy nikt nie podsłuchuje.
‒ Życzenia spełnia Święty Mikołaj. – Roześmiałam się, ale Lavena nie zrozumiała mojego żartu. Spoważniałam więc i nachyliwszy się w stronę siostry Weylina, zapytałam szeptem: – A czego byś chciała?
Zaczerwieniła się jak pensjonarka.
‒ Chciałabym, aby Weylin był szczęśliwy, bo on… – wyszeptała, ale nie dokończyła, co miała na myśli, gdyż właśnie w tej chwili weszła jedna ze służek, informując, że Weylin czeka w sąsiedniej komnacie.
Razem z Laveną przeszłyśmy do drugiego pomieszczenia. Już od progu zauważyłam, że Weylin wygląda dużo lepiej niż rano. Eleganckie, zapewne bardzo kosztowne szaty, obszyte gronostajem, oraz gruby złoty łańcuch na szyi upodabniały go do aktora hollywoodzkiego, grającego rolę średniowiecznego władcy. Nawet się rozmarzyłam.
‒ Weź ze sobą swoje magiczne przybory – przypomniał mi, posłusznie więc wróciłam po plecaczek.
Gdy pojawiłam się ponownie, Weylin nadstawił mi ramię, a ja delikatnie ujęłam go pod rękę, tak jak uczyła mnie Lavena. Poczułam się przy tym jak prawdziwa dama. Szkoda tylko, że mój towarzysz nie obdarzył mnie żadnym komplementem. A byłam prawie pewna, że w tej nowej odsłonie wywrę na nim duże wrażenie. Cóż, pomyliłam się.
Zdziwiłam się, że Lavena nie będzie nam towarzyszyć, ale widocznie tutaj było to regułą, gdyż ani Weylin jej nie namawiał, ani ona nie wspomniała o chęci uczestnictwa w przyjęciu wydawanym przez Ekharda.
‒ Do zobaczenia później! – zawołałam, ochoczo podążając u boku Weylina w stronę wyjścia. – Opowiem ci, jak było na przyjęciu.
‒ Myślisz, że tu wrócisz? – zapytał szeptem.
Odgłos zamykanych drzwi zabrzmiał niczym łoskot zatrzaskiwanego wieka trumny. O matko! Co oni ze mną zrobią? Co to za uczta?
Weylina najwidoczniej usatysfakcjonowało przerażenie malujące się na mojej twarzy, bo więcej się już nie odezwał. Czułam się jak skazaniec, podążający na miejsce kaźni. Bezwolnie pozwoliłam się prowadzić labiryntem korytarzy, po setkach stromych stopni, prosto do sali jadalnej. Tuż przed wejściem do izby biesiadnej Weylin zatrzymał się jednak, tak jakby się wahał, po czym spojrzał na mnie. W jego wzroku dostrzegłam coś na kształt litości. Mimowolnie zadrżałam, a on to wyczuł.
‒ Nie bój się – powiedział, wolno wymawiając każde słowo. – Jeśli naprawdę złych zamiarów nie skrywasz w swym sercu, zawsze możesz liczyć na moje wsparcie. Dopóki jestem obok, nic ci nie grozi. Kimkolwiek jesteś.
‒ Obiecujesz? – chciałam się upewnić, chociaż nie miałam powodów, aby mu nie wierzyć.
‒ Obiecuję – powtórzył.
Dwaj strażnicy stojący przy drzwiach otworzyli je przed nami. Weylin mocniej uścisnął moją rękę, po czym wprowadził mnie do środka. Po drugiej stronie drzwi stała kolejna dwójka wartowników. Widać książę dbał o swoje bezpieczeństwo albo… albo przedsięwziął środki ostrożności, aby uniemożliwić mi ucieczkę.