Читать книгу Sedno życia - Katarzyna Kielecka - Страница 11

CZĘŚĆ I
Rozdział 8

Оглавление

Jakiś czas później już po Wielkanocy niespodziewanie wpadł do mnie Wojtek. Od pamiętnego pijackiego wybryku widzieliśmy się po raz pierwszy bez asysty reszty rodziny.

– Pamiętaj, że wtedy mówiłem poważnie – podkreślił jeszcze w progu.

– Dobra, dobra – zakpiłam. – Kawy chcesz?

– Zrób i siadaj, bo mamy do pogadania.

Cholera. Co znowu? Przecież przyjęłam do wiadomości, że się przejął i że mam być grzeczna, a szkolenia odwalałam potulnie i bez szemrania, jak sobie życzył. Naprawdę nie miał się o co czepiać.

– Mów. Byle szybko. Miejmy to za sobą.

– Czego się jeżysz? Mam dla ciebie niespodziankę.

– Nie cierpię niespodzianek.

– A to pech – zaśmiał się. – Dla tej możesz zrobić wyjątek. Dostałaś misję specjalną.

– Że co? – spytałam, stawiając przed nim kubek.

– Daleko, daleko stąd… – zaczął.

– Za górami, za lasami – podpowiedziałam.

– No mniej więcej – zgodził się. – Teraz na serio. Jest jedna nasza placówka, całkiem mała, z najsłabszymi w kraju wynikami. Nawet nie to, że ludzie tam są do kitu, tylko nie ma kto wziąć ich za pysk i odpowiednio ustawić, zmotywować i udowodnić im, że potrafią. Ty możesz tego dokonać.

Spodziewałam się czegoś takiego. Za długo było spokojnie. Z budzącą się we mnie rezerwą zapytałam:

– Gdzie to jest?

– Wiesz, jeśli się tego nie podejmiesz, ta placówka padnie.

– Gdzie?

– I ludzie stracą robotę.

– Gdzie, do cholery?!

– W Świnoujściu – oznajmił ze stoickim spokojem i po chwili złapał w panice książkę, którą w niego rzuciłam, bo akurat tylko ją miałam pod ręką.

– Sfiksowałeś – oznajmiłam.

– Dlaczego? Wiem, że to nie zbocza Zawratu, których się domagałaś, ale tam są pagórki i klify. Spodoba ci się. Lubisz, gdy jest wysoko.

– Jasne. Prawie Karakorum.

– I uratujesz kilka osób przed tułaczką na bezrobociu – mądrował, jakby na wszystko miał odpowiedź.

– Może im to wyjdzie na zdrowie. Znajdą coś lepszego. Nadal uważam, że korporacja to zło.

– Przyda ci się wyjazd.

– W styczniu byłam w Kościelisku i to mi wystarczy.

– Złapiesz dystans.

– Mam dystans. Aż za duży.

– Dasz Agacie trochę od siebie odpocząć, bo chyba nie umiesz już bez niej żyć. Uzależniłaś się – palnął wreszcie, wiedząc, że grzmotnie w sedno.

I tu mnie miał. Cholera, przecież wiedziałam, chociaż starałam się o tym nie myśleć. W ogóle o wszystkim starałam się myśleć jak najmniej. Spojrzałam na niego z mordem w oczach i stwierdziłam z rezygnacją:

– Poddaję się.

– Brawo – pochwalił mój najdroższy brat. – Łatwo poszło. Czas na szczegóły.

Pokazał mi dokumentację i roztoczył wizję pełnej swobody. Placówka składała się ledwie z kilku pracowników, chwilowo funkcjonowała bez szefa, zatem całe dowództwo spadłoby na mnie. Miałam ich wytresować, odwalając przy okazji krótkie szkolenia w pobliskich miejscowościach. Dostałam na to pół roku. Sześć długich miesięcy na wygnaniu, hen na dalekiej północy pod niemiecką granicą.

– Weź pod uwagę, że tam jest świetny klimat. Dużo jodu i zieleni. Możesz chodzić na spacery. Podobno masz anemię. Szybciej dojdziesz do siebie.

– Goń się – wyburczałam.

– Rozumiem, że pojedziesz?

– Mówię ci, goń się.

– Zajmiesz kwaterę w bardzo sympatycznej willi. Dostaniesz pokój z łazienką, darmowym wi-fi, dostępem do kuchni i wszystkim, co tam chcesz – uzupełnił moją wiedzę, powoli szykując się do wyjścia i wreszcie, już w progu, zadowolony dodał: – Wyjeżdżasz zaraz po majówce.

Umiałam się spakować na tydzień. Na upartego – na dwa. A na tak długo? Kompletnie nie wiedziałam, co zabrać, więc gromadziłam rupiecie bez ładu i składu, wrzucając do walizek, co popadnie. Przede wszystkim laptop, zapas książek i ekspres do kawy. Wiedziałam, że bez ekspresu się z Łodzi nie ruszę. Pomknęłam z toyotą do przeglądu, by mieć pewność, że da radę mnie dowieźć na koniec świata, i popłaciłam wszystkie rachunki na sześć miesięcy z góry, żeby potem nie zawracać sobie tym głowy.

Na koniec zostało spotkanie z Agatą i Grzesiem. To przez nich uległam Wojtkowi. Miał rację. Potrzebowałam dystansu. Oboje powoli stawali się osią mojego życia. Obudziło to we mnie głęboko zakotwiczone poczucie zagrożenia. Potrzebowałam ich znacznie bardziej niż oni mnie. Byłam tego pewna. Takich sytuacji od dziecka bałam się panicznie. Już raz to przerabiałam. Zabrali mi Agatę i nie umiałam przejść nad tym do porządku dziennego. Nigdy wcześniej i nigdy potem nie dopuściłam nikogo do siebie tak blisko. Za nic nie chciałam powtórki z rozrywki. Przecież Agata już nie choruje, w dodatku oni są we dwoje, a ja jedna. Nie analizowałam. Postanowiłam działać. Przez sześć miesięcy zdążę nauczyć się na nowo samodzielności i uniezależnię się od nich. Od Wojtka też, bo ostatnio zrobił się zbyt braterski i bliski. W ogóle uwolnię się od wszystkich i od wszystkiego. Może to dobry pomysł. Jadę i już!

Ostatniego wieczoru przed ekspedycją wybrałam się na wizytę pożegnalną z wielką paką łakoci jako łapówką.

– Nie chcę twoich ciastek – oświadczył Grześ.

– Dlaczego?

– Nie będziesz na moich urodzinach.

Powiało ciężką obrazą, aż zrobiło mi się głupio.

– Przyślę ci prezent. – Usiłowałam go udobruchać.

– To nie to samo.

– A ty mi wyślesz mailem zdjęcie tortu.

– Po co? Zdjęcia nie zjesz!

– Możemy rozmawiać przez telefon.

Tu pojawiła się szansa. Rybka złapała haczyk.

– Kiedy?

– A kiedy będziesz chciał?

Przez chwilę głęboko dumał nad odpowiedzią.

– W sobotę. Chcę w sobotę, bo wtedy nie ma przedszkola ani pracy i można długo gadać.

– Zgoda. Może być w sobotę.

– Zawsze?

– Oczywiście.

– A ile będzie tych sobót?

Policzyłam szybko.

– Jakieś dwadzieścia pięć.

– Strasznie dużo – zmartwił się.

– Pomyśl, ile rzeczy zdążysz mi opowiedzieć – przekonywałam go. – Poza tym mam do ciebie wielką prośbę.

– Jaką?

– Zaopiekuj się mamą i Panem Psem, kiedy mnie nie będzie.

– Luzik. To się da załatwić. Tylko kto zaopiekuje się tobą?

Zrobiło się smutno. Pozwoliłam sobie na smętną refleksję.

– Chyba nikt – prorokowałam z głęboką wiarą we własne słowa.

– Nie przejmuj się – rzucił z powagą, szybko znajdując rozwiązanie. – Po prostu musisz tam od razu kogoś poszukać.

Nie doceniłam wtedy jego smutku. Nie myślałam, co może oznaczać. Przecież przed tym właśnie uciekałam. Chciałam czuć jak najmniej i żadnych emocji nie definiować. Sądziłam, że tak jest lepiej, nie wnikając, czy to aby nie egoizm, czy kogoś przypadkiem nie zranię. Nie obchodziło mnie to. Niby coś we mnie drgnęło, jednak wciąż jeszcze niewiele mnie obchodziło. Jak ślepy osioł nie dostrzegałam, że zachowuję się jak ojciec. Uparcie tkwiłam w przekonaniu, że wszystko, co w moim życiu złe, jest jego winą, bo nigdy mnie nie kochał. Przez niego musiałam bronić się przed resztą świata.


Było późne majowe popołudnie. Po pokonaniu ponad pięciuset kilometrów w wiosennym upale padałam na pysk. Moja mała, dzielna toyota ledwo zipała. Nie nawykła do tak długich wycieczek. Świeciła mi już z pretensją różnymi kontrolkami. Olewałam to dokumentnie, czując, że meta jest blisko. W Wolinie przetoczyłam się przez most i pierwszy raz w życiu znalazłam się na wyspie. Nawet mnie to nieco wzruszyło. Może to nie palmy na środku Pacyfiku, jednak trzeba przyznać, że okolica okazała się malownicza. Z prawej cały czas widziałam wodę – ni to rzekę, ni jezioro. Poruszała się niemrawo. Ja też jechałam wolno, bo zwyczajnie miałam dość podróży. Po mniej więcej dziesięciu kilometrach załapałam, że jadę za bardzo na północ i jeśli tak dalej pójdzie, wyląduję w Międzywodziu albo nawet wprost w Bałtyku. Zawróciłam, żeby nie kombinować, a po powrocie do Wolina wypatrzyłam właściwą trasę. Miejscami wiodła przez las, który pysznił się rozszalałą feerią wiosennych odcieni zieleni. Skarciłam się w duchu za to, że wyjeżdżając w pośpiechu, nie uzbroiłam się w wiedzę geograficzną i historyczną o okolicy. Kołatały mi jakieś obrazy wikingów urządzających tu swoje bazy wypadowe i Bolesława Krzywoustego w szale radości po zdobyciu Pomorza. Kojarzyłam wielki głaz narzutowy, który nie wiadomo skąd się wziął, i stojącego na nim dumnie monarchę odbierającego defiladę floty pomorskiej. Szczegóły jednak poumykały. Postanowiłam zatem, że gdy dojadę, zrobię użytek z zapakowanego do walizki laptopa i z obiecanego przez Wojtka wi-fi. Poza tym będę przecież mieć dużo czasu. Mam pracować i odpoczywać, więc już zacierałam ręce na myszkowanie po okolicznych muzeach i archiwach miejskich.

Przedarłam się przez przeprawę przy Karsiborze. Przed wyjazdem Wojtek straszył mnie korkami i godzinami stania, a tu niespodzianka: dwadzieścia minut i po przygodzie. Nawet mi się podobało, bo nigdy wcześniej nie płynęłam promem. Kolejne kilka minut jechałam przez las i znów znalazłam się w otoczeniu cywilizacji. Zaparkowałam na miniaturowym placyku pod jakimś kantorem i odpaliłam nawigację. Stanowczo nie chciałam ryzykować, że wyląduję za granicą ojczyzny i zacznę się błąkać po obcej, niemieckiej ziemi. Sprawdziłam w telefonie zapisany adres. Ulica Rycerska. Zacnie. Przemówiła do mnie ta nazwa. Czułam coraz większe podekscytowanie, zwłaszcza że mapa obiecywała rychły koniec podróży. Świnoujście to nie Łódź. Czekała mnie przyjemna odmiana. Nie będę potrzebowała połowy dnia, aby się przebić z jednego końca miasta na drugi.

Po paru minutach w ostatnich promieniach zachodzącego słońca dotarłam we właściwe miejsce. Wysiadłam z auta i namierzyłam tabliczkę z numerem zawieszoną na niewielkim, jasnym i wyraźnie zadbanym piętrowym domu otoczonym wysokim płotem. Ogród tonął w zieleni. Pomyślałam, że to miejsce wygląda na uroczy miniaturowy pensjonat prowadzony przez dyskretne starsze małżeństwo. Może wynajmują pokoje letnikom? Nawet jeśli tak, jest dopiero maj. Na plażowiczów z parawanami za wcześnie. Będzie święty spokój. Może zanim zjadą tłumy, zdążę się ekspresowo uwinąć z robotą. Jest szansa, że Wojtek pozwoli mi wrócić wcześniej z tej przymusowej fuchy.

Nacisnęłam przycisk dzwonka. Bez skutku. Powtórzyłam – znowu nic. Po trzeciej próbie chwyciłam niepewnie klamkę przy furtce i w oczekiwaniu na to, że jakiś rozszalały brytan za chwilę odgryzie mi pół nogi, wślizgnęłam się do środka. Ku mojemu zdziwieniu żadne psisko się nie zjawiło. Doczłapałam do drzwi wejściowych i ponowiłam operację z dzwonkiem. Skutek był taki sam. Złapałam klamkę i weszłam do mrocznego przedpokoju. Z daleka dobiegały stłumione głosy. W pomieszczeniu naliczyłam troje drzwi: wejściowe, przez które się tu dostałam, typowe łazienkowe, wąskie, z małą szybką na górze, i trzecie, solidne, drewniane, nieprzeszklone, prowadzące w głąb domu.

– Raz kozie śmierć – wyszeptałam na odwagę i ruszyłam przed siebie.

Za tymi trzecimi, nieprzeszklonymi drzwiami hałas znacznie się wzmógł i wypadła na mnie grupa rozchichotanych, wyraźnie podchmielonych ludzi.

– O, gwiazdo jasna, coś nam tu z nagła rozbłysła, powiedzże, kim jesteś! – wyrecytował w natchnieniu łysy, barczysty i nawet dość przystojny facet stojący najbliżej mnie.

– Czyżby to morze Wenus nam wyrzuciło do stóp z nadejściem wiosny? – dodał drugi, wyższy, za to upiornie chudy, z długim, ciemnym końskim ogonem i takąż twarzą do kompletu.

Wykonał krok w przód, opierając się ramieniem na tym łysym. Obaj mocno się zachwiali i ciężko zatoczyli na ścianę.

– Czy jest tu ktoś w miarę normalny? – zapytałam w przestrzeń, przekrzykując dudnienie czegoś, co od biedy można by uznać za muzykę.

– Na to nie licz! – zawołała młoda, ładna blondynka z krótką, rozwichrzoną fryzurą. – Tu mieszkają same bankowe korposzczury i każdy dawno oszalał.

– Zamknij się, Gośka! – Dobiegł mnie damski głos z tyłu. – To pewnie nasza nowa super mistrzyni sprzedaży i motywacji!

Głos należał do postaci stojącej dotąd w mroku. Zgromiwszy Gośkę, wytoczyła się niezgrabnie do przodu. Moim oczom ukazała się korpulentna, ciemnowłosa dziewczyna z wielką przerwą między przednimi zębami. Wyciągnęła do mnie rękę i lekko zmienionym przez alkohol głosem powiedziała:

– Witaj w domowych pieleszach oddziału Future Banku w Świnoujściu. Zapraszamy dalej. Koledzy naleją ci whiskacza, a ja pokażę twój pokój. – Zawahała się i spojrzała na mnie. – Chyba że wolisz piwo?

– Pokój będzie prawie całkiem twój – dodała Gośka – bo Renata przychodzi tam tylko zmieniać ciuchy. Poderwała milionera z mariny i zwykle nocuje na jego jachcie.

Ta grubsza złapała mnie za ramię i pociągnęła w jakieś głębsze, tajemnicze rejony. Pomyślałam, że pewnie zmierzamy do tego pokoju, co to miał być prawie całkiem mój. Poczułam, że nie wytrzymam tego ani minuty dłużej. Jednym ruchem wyrwałam się i bez słowa wyminęłam podpierających ścianę łysego oraz ciemnego. Wypadłam do przedpokoju. Szarpnęłam drzwi zewnętrzne, przeskoczyłam przez czerniejącą w mroku zieleń ogrodu i znalazłam się w kojącej ciszy ulicy tuż obok mojej poczciwej toyoty.

– Rycerska, psia ich mać – wymamrotałam, patrząc ze złością na tabliczkę z nazwą ulicy. – Pijacka chyba.

Z westchnieniem ulgi zapadłam się w fotelu i oparłam czoło o kierownicę. Po paru minutach opanowałam oddech i udało mi się nie rozbeczeć z rozczarowania. Zaczęła ogarniać mnie furia. To on mnie w to wmanewrował! Wygrzebałam z torebki telefon i wybrałam numer.

– Powaliło cię dokumentnie? – wrzasnęłam, gdy tylko odebrał. – Gdzie ty mnie wysłałeś?

– O co ci chodzi? – zapytał Wojtek nieprzytomnie. – Nie zawracaj mi teraz głowy. Mam spotkanie.

– Jeżeli myślisz, że będę mieszkać z tą bandą zdegenerowanych oszołomów, to jesteś nienormalny tak samo jak oni. Wracam do Łodzi!

– Nigdzie nie wracasz! – warknął. – Mieszkaj, gdzie chcesz, chociażby w latarni morskiej. Masz ich przeszkolić, żeby działali, jak trzeba. Po to tam pojechałaś. Dałem ci, do cholery, wolną rękę i nienormowany czas pracy, żebyś mogła odpocząć. Odwalisz robotę od początku do końca bez pokazywania się w Łodzi. A teraz daj mi spokój, bo nie mam czasu na twoje histerie! – wywrzeszczał niemal jednym tchem i się rozłączył.

– Niech cię szlag, kretynie! – krzyknęłam bez sensu, bo i tak nie mógł mnie już usłyszeć.

Włożyłam kluczyk do stacyjki i powoli wykręciłam na wąskim podjeździe. Po chwili ruszyłam w kierunku promu. Z zaciętym buntem powtarzałam sobie w myślach, że chrzanię go, chrzanię. Chrzanię i wracam do domu.

Sedno życia

Подняться наверх