Читать книгу Sedno życia - Katarzyna Kielecka - Страница 5

CZĘŚĆ I
Rozdział 2

Оглавление

Tak, ja też pracowałam w banku.

W sumie nie wiem dlaczego. A nie! Wiem!

Skończyłam historię. Po obronie jedyną opcją była praca w szkole, a tego stanowczo nie chciałam. Banda rozwrzeszczanych bachorów to towarzystwo nie dla mnie. Wojtek załatwił mi miejsce w jednej z placówek swojego banku i tak zostałam panią z okienka. Po kilku latach nadal siedziałam w tym samym miejscu, w tej samej placówce, a brat został moim szefem. Nie bezpośrednim, bo rezydował o ładnych kilka stołków wyżej w machinie korporacyjnej hierarchii. Górował nad obsługą klienta.

Czego mógł zatem chcieć od takiego szaraczka jak ja w to piękne sobotnie popołudnie?

Przeszliśmy do ziejącego nowoczesnym chłodem gabinetu. Wojtek uciekał tam, ilekroć chciał ukryć się przed rodziną. To prawdziwa jaskinia lwa, do której nie wpuszczał byle kogo. Byłam tam pierwszy raz. Poczułam, że kopnął mnie zaszczyt.

Rozejrzałam się po wnętrzu, w którym kłująca w oczy biel kontrastowała z ciemnym brązem niemal graniczącym z czernią. Wszystko urządzono w formie bardzo prostych, praktycznych, kanciastych i lśniących brył: biurko, regały, nawet krzesła. Drzwi w głębi prowadziły do dalszego pomieszczenia. Nie zdziwiłabym się, gdyby trzymał tam ze trzy sejfy i parę sztabek złota. Chyba był materialistą ze skłonnością do luksusów. Prostych luksusów, bo zamiłowania do przepychu wcale u niego nie zarejestrowałam. Już bardziej u Marzeny.

Jedyny obły kształt w gabinecie stanowił ogromny, podświetlany globus ustawiony na stoliku w kącie. A, i jeszcze szachy. Duży drewniany zestaw jak z Cepelii albo z Sukiennic stał rozłożony na biurku obok laptopa. Ewidentnie w połowie rozgrywki. Tak, szachy pasowały do Wojtka. Grywał od dziecka. Były rozsądne i logiczne jak on. A globus? Zdziwił mnie nieco, chociaż nie na tyle, żeby chciało mi się pytać, zwłaszcza że brat nie dał mi szansy.

– Jak to robisz, że niezależnie od limitów, promocji i innych dupereli masz zawsze najlepsze wyniki sprzedażowe w zespole? – zaatakował, przestawiając białego skoczka na szachownicy.

– Nie wiem – odpowiedziałam zaskoczona. – Pewnie przypadek.

– Daj spokój. Jaki przypadek, skoro tak jest co miesiąc? – zapieklił się, przysiadając tyłkiem na biurku i splatając ręce na piersiach. – I to nie tylko u was. Nawet nie tylko w Łodzi. Przekopałem dane z ostatnich trzech lat.

– No to się narobiłeś, biedaku – mruknęłam z udawaną troską, przycupnąwszy skromnie na krześle. – Rozumiem, że mam być mniej wydajna? Nie widzę problemu. Włączę tryb olewania i będzie git.

– Nie pajacuj. Nie o to chodzi. – Wielki pan szef się zirytował. – Bez sensu byłoby nic z tym nie zrobić. Trzeba to wykorzystać. Musisz zebrać wszystko do kupy i powkładać innym do głów.

– Czyli?

– Poprowadzisz szkolenia sprzedażowe. Przy okazji odwalisz badania motywacji pracy zespołu. I tak mieliśmy je w planach. Dostaniesz gotowe formularze.

– O nie! Nie ma mowy! – zjeżyłam się. – Do tego to ja się nie nadaję. Nie potrafię.

– A tam, pieprzenie. Potrafisz. Spisz w punktach przebieg rozmowy z klientem. Dokładnie, ze szczegółami, włącznie z tym, jak formułujesz zdania albo drapiesz się po nosie. Osobno dla wszystkich produktów. Potem to rozwiń w takie drzewko. Co mówisz, jeśli klient reaguje w dany sposób, a co wtedy, gdy inaczej. Z konkretnymi przykładami i cytatami, Zrób z tego skrypty. Niebawem wyznaczę terminy pierwszych szkoleń. Najpierw w twoim oddziale, a potem zobaczymy… Może w innych też. Zależy, jak sobie poradzisz.

– A jeśli nie chcę?

– Przykro mi, ale w umowie o pracę masz zapisane wykonywanie poleceń przełożonych. W tym także moich. Poza tym to dla ciebie szansa na rozwój. Zmiany są w życiu potrzebne. Proponuję nastawić się pozytywnie i nie marudzić.

– Niech cię szlag.

– Ja też ci życzę jak najlepiej.

– I dlatego koniecznie musisz zadbać o to, żebym oszalała do reszty?

– Bez przesady. Nie histeryzuj. Dostaniesz na to czas i miejsce już w przyszłym tygodniu. Nie zamierzam okradać cię z twoich cennych prywatnych godzin. Dość siedzenia na dupie za wygodną barykadą w placówce. Bierzesz się do roboty! I pamiętaj, że liczę na ciebie, bo to mój pomysł. Odpowiadam głową za jego wdrożenie – zakończył korporacyjny bełkot, odwrócił się do mnie plecami, ruszając czarną wieżą, i ogłosił, że ma króla w szachu.

To by było na tyle, jeśli chodzi o wygodną, rutynową i doskonale nudną pracę, do której od lat przywykłam. Idealnie do mnie pasowała. Choć pozornie miałam kontakt z ludźmi, moje zajęcie dawało możliwość izolowania się od wszelkich głębszych relacji. Dla setek klientów siadających każdego dnia na krzesełku po drugiej stronie mojego biurka byłam tylko maszyną – bezimiennym klockiem wchodzącym w skład pojęcia „bank”. Dla mnie stanowili jednolitą, szarą masę, która przewijała się bez śladu, pozostawiając po sobie wędrujący mozolnie w górę wykres mojego wyniku sprzedażowego za dany kwartał. Pod tym względem pasowaliśmy do siebie. Ja miałam ich w nosie, a oni zlewali mnie. Jedyne, co na chwilę nas łączyło, to wniosek kredytowy albo umowa o prowadzenie rachunku.

A ten mi tu wywraca system do góry nogami i chce, żebym mu prowadziła jakieś durne, wielogodzinne szkolenia, na których wszyscy będą się na mnie gapić i zadawać idiotyczne pytania. Już pomijam, że potraktują mnie jak wroga za samą próbę zmuszenia ich do czegoś innego niż to, do czego przywykli. W korporacji nikt nie lubi zmian.

– Jak ja nienawidzę tej roboty! – zrzędziłam w drodze do domu, lecz słyszała mnie tylko toyota. – Cholera, nie znoszę jej prawie tak, jak pracy w szkole. Powinnam zostać pasterzem owiec na jakiejś trudno dostępnej hali, a najlepiej kozicą górską. Kozicą samotnicą.

Oczywiście przygotowałam te idiotyczne skrypty. Moja asertywność była odwrotnie proporcjonalna do zdolności sprzedażowych. Popsioczyłam pod nosem, po czym przesiedziałam tydzień przy biurku w centrali na niedostępnym dla klientów tak zwanym open space. Uznałam, że to nawet wygodne, bo dało mi możliwość korzystania z lepszego ekspresu do kawy przeznaczonego dla wyższych rangą pracowników. Dopóki nikt do mnie nie przyłaził na bezsensowne pogaduszki, dopóty pracowałam we względnym spokoju.

Skrypty zaakceptowano i przydzielono mi z wydziału szkoleń opiekuna dla ociężałych umysłowo i początkujących coachów. Pod jego czujnym okiem w kolejnych dniach mozolnie tworzyłam plany i konspekty instruktażu. Urobiłam się jak zwariowana mrówka, bo na nic się tu zdała znajomość oferty dla klientów detalicznych. Należało odwalić pracę koncepcyjną i myśleć. A myślenie boli.

Pierwsze szkolenie przeżywałam potwornie. Bałam się, że ludzie mnie wyśmieją, zhejtują i totalnie oleją. Wypiłam hektolitry kawy i pewnie dlatego było mi ciągle niedobrze. W sali naprzeciwko mnie siedziały cztery osoby, z którymi widywałam się codziennie, lecz niemal nigdy nie zamieniałam choćby zdawkowych zdań o pogodzie. Zawsze pozowałam na milczącego buca. Tymczasem teraz musiałam nawiązać nić porozumienia na bazie znienawidzonych przez wszystkich limitów sprzedażowych. Z ich strony zaczęło się spodziewanym i standardowym: „Przecież to tylko wciskanie ludziom kitu, w dodatku natrętne. Nic rewolucyjnego nie wymyślisz” oraz „O Jezu, znowu to samo!”.

Poczułam, że zdecydowanie i żywiołowo nienawidzę własnego brata.

Zdusiłam w sobie stres oraz barwne przekleństwa i zaczęłam ze współpracownikami zwyczajnie rozmawiać o tym, czego nie lubimy w tej robocie. Wylaliśmy na Wojtka solidne wiadro treściwych pomyj, a po godzinie już tylko ja się produkowałam. Oni słuchali. Z każdym kolejnym kwadransem wydawali się coraz bardziej zainteresowani i zadowoleni.

– Cholera, tak na to nie patrzyłem – mruknął na koniec jeden z nich, nawet sympatyczny z facjaty blondyn, a reszta mu skwapliwie przytaknęła.

Czułam, że mogę nieśmiało otrąbić pierwszy sukces.

Jakiś czas później, gdy przypadkiem przechodziłam obok pomieszczenia socjalnego, ten sam koleś, popijając kawę, plotkował z pozostałymi kursantami. Do moich uszu dotarło zaskakujące stwierdzenie:

– Wiedzieliście, że to taka kontaktowa dziewczyna? Błyskotliwa i z poczuciem humoru. W dodatku jest na czym oko zawiesić. Ciekawe, dlaczego zwykle chodzi taka nadęta.

Pomyślałam, że chyba ciężko zaszkodziła mu kofeina. Mimo to jego słowa wryły mi się w pamięć. Od tej chwili starałam się być bardziej wyluzowana. Chociaż wciąż nie tryskałam zachwytem, nadzwyczaj szybko przyzwyczaiłam się do nowej formy wykorzystywania mnie w pracy. Coraz bardziej doceniałam zmiany, jakie Wojtek mi zafundował, bo miałam więcej swobody i czasu. Prowadziłam spotkania warsztatowe w małych grupach, a potem asystowałam przeszkolonym podczas ich pracy, żeby sprawdzić, czy skutecznie stosują się do omówionych procedur obsługi klienta. Na koniec zbierałam wyniki i wpisywałam wnioski w niekończącą się górę formularzy oraz plików. Mogłam przyjść później, wyjść wcześniej, a czasem nawet popracować nad dokumentami w domu. Kiedy każdy pracownik placówki zaliczył już przyjemność wysłuchania moich bredni, Wojtek znów wezwał mnie na rozmowę, tym razem w firmowej przestrzeni biurowej.

– Zrobiłam, co mi zleciłeś. Czy już mogę wrócić do normalnej roboty? – spytałam wprost, oglądając z dyrektorskiego okna na szczycie biurowca panoramę miasta w trakcie rewitalizacji.

– Nie ma mowy! – wypalił. – Jesteś świetna! Wyniki, może i ślamazarnie, ale idą w górę. Wdrożysz swoje procedury we wszystkich łódzkich placówkach. Jeśli się postarasz, zaczniesz jeździć dalej.

– O niczym innym nie marzę. Mamy jakąś placówkę na niedostępnych zboczach Zawratu? Albo chociaż gdzieś na Sokolicy? – szydziłam. – Jeśli tak, jadę od razu.

– Cieszę się, że tryskasz humorem. Będę pamiętał, że marzą ci się takie wojaże. Najpierw jednak podpiszesz nową umowę o pracę, bo zmieniasz stanowisko. Zgłoś się jutro do kadr. Przy okazji dadzą ci skierowanie na badania okresowe, bo masz podobno jakieś braki w tym temacie. Migałaś się czy coś.

– Bujaj się. Mam nadzieję, że dałeś mi podwyżkę. Jeśli nawet nie za te twoje szkolenia, to jako rekompensatę za badania, na które chcesz mnie wysłać.

– Na to nie licz – orzekł, puszczając do mnie oko. Wstał i otworzył drzwi swojego gabinetu, sugerując, że audiencja skończona.

Zgodnie z rozkazem nazajutrz udałam się do kadr. Ochoczo podpisałam umowę, bo jednak uwzględniała podwyżkę. Odebrałam skierowanie na cholerne badania i niemrawo poczłapałam przez jesienne błoto w kierunku kliniki.

Byłam wściekła jak diabli. Nie znoszę konowałów. Nienawidzę badań, wkłuć, mierzenia ciśnienia, a nawet osłuchiwania. Na widok krwi robi mi się niedobrze. Krępuje mnie wszelkie obnażanie się, nawet to w warunkach medycznych. Jedyni lekarze, jakich toleruję, to dentyści. Bo o zęby trzeba dbać. Resztę z zasady chrzanię.

W rejestracji dostałam plik papierków: do okulisty, do laryngologa, do lekarza medycyny pracy i do laboratorium. Przy okazji sympatyczna rejestratorka postawiła mnie pod ścianą, stanowczo sugerując wątpliwą przyjemność wizyty u ginekologa. Komputer wypluł jej informację, że nie badałam się od lat. Niech będzie. Dowaliłam do tego przegląd stomatologiczny i rozpoczęłam niekończącą się tułaczkę po kolejnych gabinetach.

– Coś mi się pani nie podoba – powiedział ginekolog, grzebiąc w wiadomych rejonach.

W sumie się nie zdziwiłam. Od tamtej strony nie musiałam mu się wydawać szczególnie śliczna. Zresztą z żadnej nie powalałam urodą. Jakie to miało znaczenie?

Zerknęłam spomiędzy własnych kolan na jego imponującą łysinę i mruknęłam:

– Nie szkodzi. Przyzwyczaiłam się.

– Przepraszam. Źle mnie pani zrozumiała – poprawił się natychmiast bez cienia uśmiechu. – Coś mnie niepokoi. Proszę przejść na leżankę. Wykonam USG. – Wskazał zieloną kozetkę usytuowaną koło monstrualnej maszyny z monitorem. – Kiedy ostatnio robiła pani cytologię? – spytał, nie odwracając twarzy od ekranu, po którym latały jakieś czarno-białe plamy prezentujące piękno mojego wnętrza.

– Nie mam pojęcia – odpowiedziałam, wzruszając ramionami. – Podejrzewam, że nigdy.

– Żartuje pani?

– Raczej nie. Za to morfologię dwadzieścia minut temu – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

– Dobre i to – rzekł w zamyśleniu. – Ale cytologii i tak pani nie uniknie.

W celu wykonania badania pogonił mnie znów na fotel. Potem kazał mi się ubrać i zaprosił na pogawędkę przy biurku. Wiedziałam już, że ulgowo nie będzie. Jedyne, co mi nie groziło, to informacja o ciąży. Ta opcja nie wchodziła w grę. W dzieworództwo nie wierzę.

– Ma pani guzy na jajnikach.

– Co?

– Są dość duże. Na podstawie badania ultrasonografem nie ocenię stopnia złośliwości. Konieczne będzie pobranie wycinka. Zobaczymy też, co wyjdzie w cytologii. Wtedy zdecydujemy o dalszym postępowaniu.

Informacje docierały do mnie niczym przez mgłę. Miałam wrażenie, że do uszu ktoś napchał mi mokrej waty.

– Mam raka? – zdołałam wydusić, bo tyle zrozumiałam.

– Nie będę pani oszukiwał, bo nie wygląda to dobrze, jednak proszę być dobrej myśli. Medycyna w dzisiejszych czasach nie jest bezsilna.

Dobitniej się nie dało. Cóż za nieprawdopodobnie rozwinięta empatia! Nie wyglądał na szczególnie zmartwionego. Był skupiony i rzeczowy. Skołowana słuchałam go nieuważnie, a on wciąż ględził, wypisując świstki. Tłumaczył pierdoły o koniecznych badaniach, skierowaniach, biopsjach, sropsjach i niedorzecznych zaleceniach.

Starałam się nie słuchać.

Sedno życia

Подняться наверх