Читать книгу Sedno życia - Katarzyna Kielecka - Страница 14
CZĘŚĆ I
Rozdział 11
ОглавлениеO siódmych urodzinach Grześ przypominał mi niemal w każdej naszej rozmowie. Opowiadał o planach, nadziejach na ten dzień i ciągle sprawdzał, czy aby na pewno pamiętam. Poza tym wciąż podkreślał, jak poważną oznaczają dorosłość. Kiedy zbliżała się połowa czerwca, uznałam, że nadszedł czas i sama ruszyłam temat:
– Grzesiu, a co chciałbyś dostać ode mnie na urodziny? – zapytałam, kiedy zdał mi dokładną relację z całego tygodnia.
– Nic. Chcę, żebyś przyjechała – powiedział bez zastanowienia.
– Przykro mi, ale to niemożliwe.
– Nie to nie. Już cię nie lubię! – krzyknął i przerwał połączenie.
Po kilku minutach telefon znów zadzwonił.
– Cześć, to ja.
– Cześć, a to ja.
– Wiem, przecież dzwonię do ciebie.
– Już się nie gniewasz?
– Wcale się nie gniewałem. To Pan Pies wyrwał mi telefon.
– Aha – zgodziłam się i nie drążyłam sprawy. – To co chcesz na urodziny?
– Muszelkę.
– Muszelkę? Jaką?
– Którą specjalnie dla mnie znajdziesz na plaży.
– Co zrobisz z tą muszelką?
– Wsadzę do kieszeni i pójdę na spacer.
– A dlaczego? – zdziwiłam się.
– Bo to będzie tak, jakbym poszedł z tobą.
Siedziałam przez długą chwilę oszołomiona, z komórką w dłoni, chociaż dawno skończyliśmy rozmawiać. W gardle podejrzanie mnie piekło. Przez chwilę przeleciał mi przez głowę szalony pomysł, żeby wsiąść w toyotę, pognać do Łodzi, spędzić z nim i z Agatą urodzinowe popołudnie i wrócić następnego dnia. Rozsądek podpowiadał, że to głupota. Po co robić ponad tysiąc kilometrów w dzikim upale, skoro możemy pogadać przez telefon? Prezent, nawet razem z muszelką, mogę mu wysłać pocztą.
Zadumana zeszłam do kuchni, gdzie Andrzej już się energicznie krzątał.
– Chcesz kawę? – rzucił i nie czekając na odpowiedź, postawił przede mną kubek.
– Słucham?
– Pytałem, czy chcesz… Zresztą nieważne. Jakieś kłopoty? – zapytał i usiadł obok z zieloną herbatą.
– Co? Nie. Tylko muszę znaleźć muszelkę. Najpiękniejszą. A potem ją wysłać w prezencie.
– Nie ma problemu – powiedział, nie dziwiąc się niczemu. – Pojedziemy tam, gdzie są najpiękniejsze muszelki i najcudowniejszy widok na Bałtyk.
Tego właśnie dnia pokazał mi wzgórze Gosań, najwyższy i najbardziej malowniczy klif polskiego wybrzeża, z którego rozciąga się imponująca panorama na morze. I tego dnia po raz pierwszy spróbował mnie pocałować.
Plątaliśmy się po skraju wody, którą wcześniej podziwialiśmy z góry. Szukaliśmy muszelek, taplając się po kostki w mokrym piasku. Wędrowaliśmy chyba już dosyć długo, nie licząc się z czasem, jakby nie miał żadnego znaczenia. W pewnym momencie plaża zrobiła się bardzo kamienista i wąska, a my myszkowaliśmy z nosem przy ziemi w poszukiwaniu skarbów. Było ciepło, słonecznie i bezchmurnie, choć nie upalnie. Po lewej stronie ciągnęła się żółtozielona ściana klifu, po prawej hałasowało morze, rzucając raz po raz falą o falę. W zasięgu wzroku nie mieliśmy nikogo. Taki brzeg to średnia atrakcja dla parawanowców. Dla nas jednak był idealny. Nazbieraliśmy już pełne kieszenie różnych cudeniek, spośród których spokojnie mogłam wybrać niezłą kolekcję dla Grzesia.
Zbliżał się wieczór. Na niebo od zachodu powoli wpełzały niemal płynne, ogniste barwy, rozlewając się leniwie po nieskalanym dotąd błękicie.
– O czym tak dumasz? – zagaił Andrzej, stając tuż obok mnie.
– Chyba nie ma na świecie nic bardziej banalnego, a jednocześnie piękniejszego niż zachód słońca nad morzem w ciepły letni dzień – wypaliłam.
– O nie, moja droga. Jestem w stanie jeszcze sporo do tego banału dołożyć.
– A co takiego? – spytałam autentycznie zaciekawiona.
– Chociażby to, że w tym zachodzie jest ci wyjątkowo do twarzy – powiedział i przytrzymał mnie za dłoń, bo już zaczynałam wrzucać wsteczny bieg. – I to, że za chwilę cię pocałuję.
Po krótkim ułamku zaskoczenia, który zdążył wytrącić mnie z równowagi, wyrwałam rękę i zwiałam. Jak ostatni dzikus. Jak idiotka. Jak Edyta! Edyta, a nie Baśka, którą przecież tak bardzo chciałam być. Przeleciałam niezły kawałek, jakby goniło mnie stado dzików, jednak zmęczywszy się, uświadomiłam sobie, że to bez sensu. Przecież gnał za mną i miał znacznie lepszą kondycję ode mnie – miejskiego szczura z blokowiska. Zmieniłam więc ciężko zdyszany pęd na szybki chód i próbowałam wyrównać oddech. Było mi cholernie wstyd. Przez jakiś czas szedł obok mnie w milczeniu. Wreszcie powiedział:
– Wygrałaś. Niech będzie po twojemu. Nie musisz uciekać. Mogę cię chociaż wziąć za rękę?
Skinęłam głową.
Schował moje palce w swojej dużej, ciepłej dłoni. Bezpiecznej i cierpliwej. Chyba od wczesnego dzieciństwa nikt nie szedł tak ze mną poza Grzesiem. W każdym razie niczego takiego nie pamiętam. Chciałam zwiać i zostać jednocześnie. Zatrzymać go, lecz tak, żeby nie odebrał mi mnie samej. I nie bać się, że gdy wosk się stopi, nie zostanie zupełnie nic. Tymczasem coś we mnie niemal krzyczało. Nie chciałam się temu poddawać. Powtarzałam sobie, że to nic. To były tylko jego usta. Przez krótką chwilę. Nic takiego, żadne szaleństwo. To nie powód, żeby nagle czuć wszystko aż tak wyraźnie i mocno. Nie pomagało… Spacerowaliśmy długo, aż ze świata zaczęły znikać ostatnie ślady zachodu. I banału. Poza hukiem morza słyszeliśmy tylko ciszę. Miałam wrażenie, jakby pod mostkiem ugrzązł mi ciężki kamień.
Cały zestaw muszelek wysłałam w jednej paczce z górą słodyczy i z prezentem. Poczta nie nawaliła, bo w odpowiedzi przyszedł mail z podziękowaniami i zdjęciem tortu, który upiekła Agata.
Był nieprzyzwoicie wczesny poranek na początku lipca. Ponieważ okno mojego pokoju wychodziło na północ, wprost na wodę, panował półmrok. Dzwonek telefonu brutalnie wyrwał mnie z głębokiego, beztroskiego snu.
– Cześć, to ja.
– Cześć, a to ja – odpowiedziałam.
– Wiem, przecież dzwonię do ciebie.
– Dlaczego już nie śpisz? Jak ci mijają wakacje? – spytałam po fali zwyczajowych powitań.
– Wyjeżdżamy nad jezioro! – wykrzyknął Grześ.
– Naprawdę? – spytałam zdziwiona i od razu bardziej przytomna usiadłam na łóżku.
– Tak. Odwiedził nas wujek Wojtek. Ten, który miał cię sprać. Wszystko nam opowiedział. Możemy tam być całe dwa tygodnie, a to strrrasznie długo.
Zbaraniałam. Nie dałam jednak tego po sobie poznać i twardo ciągnęłam rozmowę:
– To wspaniale! Pewnie bardzo się cieszysz.
– Jasne. Pan Pies też. Tylko wiesz co? Nie będziesz bardzo się martwiła, jeśli przestanę na trochę dzwonić?
– Dlaczego miałbyś nie zadzwonić?
– Wiesz, jak jest – powiedział mały mądrala. – Na wyjeździe mogę nie mieć do tego głowy.
– Skąd taki pomysł, Grzesiu?
– Przecież ty jesteś na wyjeździe i nigdy nie dzwonisz. Zawsze ja. Mama mówi, że nie masz do tego głowy. – Nie powiedział tego z pretensją, żalem ani z żadną znaną mi odmianą focha. Nie pouczał mnie i nie przesadzał. Po prostu taka była prawda.
Kiedy skończyliśmy rozmowę, szarpana wyrzutami sumienia uznałam, że raczej już nie pośpię. Ubrałam się, zbiegłam na dół i z kubkiem kawy w ręku wyszłam za dom nad rzekę. Usiadłam na pomoście z nogami dyndającymi nad wodą i zagapiłam się w dal. W głowie walczyły mi na raz dwa tematy. Po pierwsze: Wojtek. Skąd mu przyszło do głowy, żeby dać Agacie klucze od działki w Wiartlu? I dlaczego u diabła ja na to nie wpadłam? Przecież wiedziałam, że nie stać jej na kosztowne wakacje. Ten mały, drewniany mazurski domek należał do naszego ojca. W ostatnich latach jeździł tam rzadko, bo wolał egzotyczne luksusy. Zwykle korzystał z działki właśnie mój brat, urządzając z którymś kumplem kilkudniowe wypady na ryby. Bywało, że jesienią, zjawiałam się tam w celach typowo grzybiarskich. Oczywiście w towarzystwie solidnego wiaderka, kozika i kaloszy. Dla Agaty i Grzesia to idealne miejsce na wypoczynek. W zasadzie na wsi, z dala od tłumu i hałaśliwej, agresywnej komercji, za to w pełnym przepychu przyrody, w otoczeniu potężnego lasu i niezwykle urokliwych jezior oplatających miejscowość z dwóch stron.
Po krótkiej analizie wyparłam sprawę Wiartla. W końcu to nie powód do zmartwień. Powinnam się cieszyć, że tam pojadą. A dlaczego Wojtek to zrobił? Ot, może w akcie spontanicznej i nieujarzmionej chęci popełnienia dobrego uczynku? W końcu przez większość roku domek stał pusty i było to zwyczajne marnotrawstwo. Mój brat nic podstępnego ani niestosownego nie mógł mieć w planach, bo ani nie leżało to w jego naturze, ani nie miał czasu na takie głupoty.
Należy zająć się inną sprawą. Zatem po drugie: Grześ miał rację. Nie zadzwoniłam do niego ani razu. I przecież nie dlatego, że nie chciałam z nim rozmawiać. Zwyczajnie nie przyszło mi to na myśl. Jego telefony sprawiały mi ogromną frajdę. Zaczynałam łapać się na tym, że czekam na nie niecierpliwie, wypatrując kolejnej soboty. Nie wiedziałam, czy to, czego mogłam dzięki niemu doświadczać, jest typowe dla wszystkich dzieci, czy tylko dla tego chłopca. Posiadał genialną umiejętność mówienia o sprawach trudnych i przykrych w sposób prosty i jasny, jakby były zwyczajne, jakby stanowiły nieodłączną część życia, jakby uznawał, że wobec braku możliwości walki trzeba się z nimi po prostu pogodzić. Czy to nie dlatego miałam wrażenie, że jest pierwszą osobą na świecie, która akceptuje mnie w całości, ze wszystkimi dziwactwami i ułomnościami? Czułam się potwornie zdeprymowana, bo wyglądało na to, że chociaż jestem od niego o ponad dwadzieścia lat starsza, Grześ jest ode mnie dojrzalszy.
Trwałam bez ruchu, ponuro i głęboko zamyślona, lekko pociągając nosem i gapiąc się na drugi brzeg, na którym dwie siwe czaple kłóciły się o coś zawzięcie. Obserwowanie ich nieposkromionej ekspresji i zacietrzewienia działało na mnie kojąco. Tak samo zdrowo gwizdnięte wariatki jak ja. Powoli dochodziłam do wniosku, że to nie introwertyzm oddziela mnie od świata, a czysty, zdrowy egoizm. Może strach przed innymi to tylko wygoda i nadmierna koncentracja na sobie, a pozbawione uczuć dzieciństwo stanowi przykrywkę? Postawiłam niezbyt przyjemne konkluzje. Zatopiona w odrętwieniu nie zauważyłam, kiedy podszedł do mnie Andrzej. Lekko drgnęłam, gdy usiadł tuż obok, spuszczając bose stopy do wody.
– Znowu potrzebujesz chusteczek – stwierdził, wyciągając paczkę z kieszeni.
– Na to wygląda – przyznałam i skwapliwie przystąpiłam do ich rozbrajania.
– Chcesz mi o tym opowiedzieć?
– Chyba nie – wymamrotałam, bo wciąż nie byłam gotowa na mówienie mu o Agacie, Grzesiu, a tym bardziej o swoich dziwactwach.
– Wiesz, że jeśli zmienisz zdanie, to tu jestem?
– Wiem – wydusiłam z siebie cicho i rozbeczałam się na dobre.
Andrzej najpierw mnie objął, a potem zdecydowanie przytulił. To nie było fair. Tą swoją ciepłą obecnością pogłębił moje poczucie winy. Siedzieliśmy tak dosyć długo. Zdążyłam mu usmarkać rękaw. W końcu jednak zakończyłam przedstawienie, bo jak powszechnie wiadomo – niezasilana fontanna w końcu musi wyschnąć.
– Jestem idiotką – stwierdziłam odkrywczo. – Emocjonalnym imbecylem. Nikogo nie szanuję i niszczę wszystko, co spotykam na swojej pokręconej ścieżce. – Wywinęłam mu się z ramion i spojrzałam wymownie na mokre plamy na jego koszuli. – Widzisz? Ciebie też to czeka. Uciekaj, póki możesz.
– Za późno – mruknął i pogłaskał mnie wnętrzem dłoni po policzku i włosach. – Nie jesteś idiotką. Po prostu boisz się odrzucenia. Tak bywa, jeśli ktoś jest zbyt długo sam. Płoszysz się jak wilga albo sójka, zamiast atakować świat z dziką pewnością siebie niczym rasowy rudzik. Prawdziwy rudzik może i jest skryty, ale za to odważny i przebojowy.
Popatrzyłam na niego zaskoczona, w biegu analizując to, co mógł mieć na myśli. Wreszcie doszłam do wniosku, który wydał mi się równie słuszny, co zastanawiający.
– Jesteś bardzo mądry – powiedziałam. – Krępuje mnie to.
Uśmiechnął się lekko, jakby ten niewątpliwy komplement wydał mu się niedorzeczny.
– Bo dużo wiem o ptakach?
– Bo dużo wiesz o mnie. I chyba rozumiesz znacznie więcej niż ja.
– Nie przejmuj się. Ty też zrozumiesz. Potrzebujesz tylko kogoś, kto w ciebie uwierzy. A ja zgłaszam się na ochotnika.
Pochylił się, a potem pocałował mnie szybko, tak, żebym nie zdążyła nawet pomyśleć o ucieczce. Wstał i poszedł sobie, zostawiając mnie w stanie czegoś pomiędzy popłochem a głupawym rozanieleniem.