Читать книгу Sedno życia - Katarzyna Kielecka - Страница 4
CZĘŚĆ I
Rozdział 1
ОглавлениеNadeszła kolejna w życiu pierwsza sobota miesiąca. Zgodnie z nie wiadomo po co kultywowanym zwyczajem, mieliśmy obowiązek stawiać się w tym dniu na obiad rodzinny u Wojtków. Ojciec wymyślił lata temu, że raz w miesiącu w tym właśnie terminie koniecznie musimy się spotkać, by spędzić ze sobą co najmniej trzy kompletnie pozbawione sensu godziny. A kiedy człowiek nauczy się działać jak automat, to tak żyje i nawet nie chce mu się buntować. Tradycja trwa niezagrożona.
Ojciec oczekiwał, że chociaż w te soboty będę elegancka i wytworna, skoro już nie potrafię być piękna i interesująca. W jego wzroku dawało się dostrzec nieco pogardliwe rozczarowanie. Nie wysilałam się. W końcu obiad to nie bal.
No jasne: gdyby chodziło o bal, pewnie bym wcale nie poszła.
Omiotłam wzrokiem mieszkanie i zatrzymałam się na lustrze. Spojrzała na mnie niezadowolona, skrzywiona gęba bez wyrazu. Blada skóra z miliardem wnerwiających piegów, które sprawiały, że permanentnie czułam się jak muchomor. I jak on miałam ochotę truć. Dostrzegłam małe brązowe oczka patrzące ponuro na świat, a nad nimi średnio uporządkowane brwi, zadarty, zupełnie niepasujący do mojego charakteru nos i żabie, wiecznie nabzdyczone i milczące usta. Najgorsze do przyjęcia było to, co szalało nad niskim czołem. Niewiele odbiegało od kołtuna. Miałam długie i gęste jak u ciotki włosy, które jednak nie dawały mi szans na upięcie w tak gustowny, gładki koczek, jaki ona zwykła nosić. Za dużo tego, za bardzo wiło się w każdą stronę, zbyt intensywnie żyło własnym życiem niczym stado oszalałych sprężyn. Koczkodan to ja. I jeszcze, jakby wszystkiego było mało, te pokręcone mendy połyskiwały miedzią! Nie aż tak jak marchewka, ale niezaprzeczalnie były rude. Nie wiedziałam, kto z naszych przodków sprezentował mi tak cudowne geny, mimo to czułam wyraźnie, że po wsze czasy będę mu za to wdzięczna. Na co dzień w ogóle się nie malowałam, wychodząc z założenia, że z… wiadomo czego bata nie ukręcisz.
Zostało jeszcze parę godzin do wyjścia, więc z nudów sięgnęłam po kosmetyczkę. Nawet nieźle wyposażoną w same nietrafione prezenty od kochanej rodziny. Przecież każdy wie, że nic mnie tak bardzo nie ucieszy jak kolejny tusz do rzęs pod choinką.
Po dwóch kwadransach spoglądałam z zaciekawieniem w lustro na całkiem nie swoją twarz. Spróbowałam się uśmiechnąć. Wyszedł z tego dziwny grymas. Nic to, spróbujmy dopasować do tej gęby resztę. Zajrzałam do szafy w przedpokoju. Wisiały tam zaledwie trzy kiecki, które nabyłam w chwilach lekkomyślnej rozrzutności. Zaczęłam przymierzać jedną po drugiej, wpychając stopy w jedyne szpilki, jakie posiadałam. Sukienki były krótkie i wyraźnie eksponowały kolana. Niech będzie. Tu akurat nie mogłam się czepiać. Nawet mnie to rozbawiło: smukłe i silne nogi plus zdrowe i mocne zęby – całkiem jak dorodna klacz. Prawdziwa gratka dla koniokrada.
Pomalowałam paznokcie na czerwono i przemaszerowałam po pokoju kilka razy w każdej stylizacji, po czym znudziła mnie ta rozrywka. Wytknęłam język tej obcej babie z lustra i poszłam do łazienki umyć twarz. Chciało mi się płakać. Bez sensu.
Starłam lakier z paznokci, pochowałam niepotrzebne szmatki do szafy, a na koniec wcisnęłam się w ulubione dżinsy i zwykły błękitny sweter: gładki, bez żadnych głupot, wzorków, napisów, manifestacji i przekazów. Włosy zostawiłam w spokoju. Niech robią, co chcą. Rozczesałam je tylko, żeby nie zachęcały ptaków do założenia w nich gniazda. Ze spokojem oceniłam wynik walki. Tak, to ja. Normalna. Wróć! Nie tyle normalna, co zwyczajna. I tak ma być. Cisza i spokój. Czas na kawę.
Zaprzyjaźniłam się z ekspresem. Gadałam do niego, czasem nawet się z nim kłóciłam, jednak zawsze się godziliśmy, bo kawę piłam nałogowo, zwykle siedząc w ulubionym bujanym fotelu stojącym w rogu pokoju szumnie nazywanego salonem. Ten fotel to jedyny mebel, który sama sobie kupiłam. Całą resztę dostałam od ojca zaraz po maturze. Oboje z bratem otrzymaliśmy identyczne – bliźniacze – urządzone już mieszkania na tym samym blokowisku. Ojciec zaszalał. Dzięki temu mógł pozbyć się nas z domu, żeby spokojnie i bez skrępowania gościć kolejne kobiety albo stłumić wyrzuty sumienia, że nigdy nas nie kochał. Wojtek już kilka lat temu przeniósł się do wypasionej chawiry, bo to znacznie lepiej pasowało do wizji dyrektora banku z żoną i dziećmi, a mieszkanie chyba wynajmował. Byłam pewna, że ja w moim zostanę na zawsze, bo niby gdzie miałabym pójść?
Moje lokum urządzono w chłodnych, stalowoszarych barwach. Ściany, teoretycznie białe, teraz lekko się już przykurzyły. Podłogę pokryto bardzo praktyczną terakotą. Niestety nawet latem potwornie ciągnęło po nogach. Ojciec zamówił oszczędne w formie, nowoczesne i funkcjonalne meble. Tylko fotel burzył klimat i estetykę wnętrza. Wypatrzyłam go w jakimś sklepie z antykami. Idealnie do siebie pasowaliśmy – ja i ten stary rupieć – kiedy zwijałam się w kłębek w towarzystwie książki i kawy. Pomijając fotel, moją obecność w mieszkaniu można było poznać po szumie ekspresu, rozgrzebanej pościeli w sypialni i kartonach wypełnionych książkami w trzecim, całkowicie niepotrzebnym pokoju. Poza tym żadnych okruszków, żadnych kółek po kubkach na stole, żadnych garów w zlewie. Zresztą nikt tam poza mną nie bywał, więc nie miało prawa się brudzić.
Książki czytałam pasjami. Głównie historyczne, popularnonaukowe i publikacje typowo uczelniane, rzadziej powieści, chociaż takiego Sienkiewicza czy Hugo łykałam zawsze z przyjemnością. Jak espresso. To hobby, uzależnienie i ucieczka. Zwłaszcza ucieczka.
W ową sobotę, gdy wybiła czternasta, umyłam kubek, wskoczyłam w wygodne, sportowe buty, narzuciłam lekką jesienną kurtkę i zamknęłam starannie drzwi na klucz. Załadowałam się do toyoty yaris – kolejnego prezentu od ojca, tym razem otrzymanego na okoliczność ukończenia studiów, z których wcześniej przez pięć lat przy każdej okazji kpił. Bardzo lubiłam to srebrne pudło. Dzięki niemu unikałam tłoku w tramwajach, poza tym woziło mnie pokornie w ukochane Tatry, kiedy tylko czułam potrzebę ukojenia nerwów samotną włóczęgą po szlakach.
Tego dnia pojechałam na ulicę Giewont, która z Tatrami korelowała jedynie nazwą. Tam właśnie, na klimatycznym osiedlu Stoki, stał bunkier Wojtka: potężne, piętrowe domiszcze otoczone betonową zeribą, by nikt nieproszony się nie przedarł. Bywałam proszona, więc przedzierać się nie zamierzałam. Sami mnie wpuszczali, diabli wiedzą po co.
Wszystkie te sobotnie obiadki wyglądały tak samo, więc nikt nie oczekiwał atrakcji. Tym razem jednak w moją spokojną egzystencję, nastawioną jedynie na możliwie bezbolesne przetrwanie popołudnia, wdarło się coś nowego.
Siedzieliśmy zwyczajnie przy stole: ojciec ze swoją Jolką, Wojtek z Marzeną, dzieci, ciotka i oczywiście ja. Panowie jak zwykle w garniturach i pod krawatami. Zawsze na posterunku, z telefonami po prawej stronie talerza. Bo gdyby coś… Ot, koszty rangi i stanowiska. Te napuszone, wiecznie dzwoniące komórki to jakby przedłużenie ich mózgów. Bez nich by nie istnieli. Elektroniczne powiernice, o które ciężko czuć zazdrość, chociaż kobiety z krwi i kości pozostają przy nich bez szans.
Marzena przyjęła gości w czarnej kiecce i z czarnymi pazurami, na końcach których migotały po dwie złote gwiazdeczki. Takie same zdobiły jej kolczyki i łańcuszek na opalonej szyi. Dopracowana fryzura z długich i idealnie gładkich włosów tak czarnych, że zdawały się stanowić komplet z sukienką i tipsami, oraz staranny makijaż dopełniały idealnego obrazu kobiety, żony i matki. Nikogo nie dziwiło zestawienie jej wyglądu ze stołem wypełnionym domowymi frykasami i z wymuskanym obrazkiem czystych, wypielęgnowanych dzieci. W tym objawiała się magia posiadania pani Krysi – gosposi i opiekunki. Urządzenie dwa w jednym, prawie tak niezawodne jak smartfon. Wystarczy jedynie odpowiednio zarządzać domowym budżetem. Wojtka było stać, bo odpowiednio zarządzał. Proste.
Obok Marzeny usiadła aktualna flama – o, pardon – narzeczona ojca. Jego związki przemijały zwykle w rytmie następowania po sobie pór roku i nie przywykłam się do nich przywiązywać. Wszystkie wybranki były takie same, mówiły to samo i chodziło im o to samo. Różniły się tylko imionami. Od wczesnego dzieciństwa zlewały mi się w jedno pasmo sukienek, perfum i fryzur. Jolkę widziałam chyba już trzeci raz, więc istniała szansa, że ostatni. Kobieta miała na sobie srebrną, lśniącą kieckę ledwo zakrywającą kuper i równie świecący manicure. Z uszu zwisały jej tak długie kolczyki, że ich ostre końce musiały ranić nagie ramiona. Na szczęście nie dostrzegłam krwawych szram. Jolka zatopiła się w zajmującej rozmowie z Marzeną. Nie wiem o czym. Nie słuchałam. Pewnie i tak nie miałabym nic do powiedzenia. Obie były w tym samym wieku i pasowały do siebie. Ja niby podobnie, ale urwałam się chyba z innego stulecia albo z innej planety czy wręcz galaktyki. W zasadzie nie znałam tych dwóch kobiet. Nie miałam ochoty tego zmieniać.
Ojciec i Wojtek także zdawali się pogrążeni w pasjonującej dyskusji na temat wahań stawki WIBOR w ostatnich miesiącach. Mężczyzn odróżniał tylko kolor włosów, który u ojca z ciemnego przechodził w siwiznę. Obaj wysocy, postawni, barczyści, gładko ogoleni, z twardym, wyrazistym spojrzeniem i agresywną męską urodą. Ciacha nad ciachami! Kobiety, patrzcie i mdlejcie!
Po drugiej stronie stołu siedziała ciotka z imponującym kokiem siwiejących blond włosów i uprzejmym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Ubrana elegancko, choć skromnie w lekki szary kostium, z delikatnym makijażem i widoczną ciągle urodą, która sama z siebie postanowiła pospierać się z jej wiekiem. Co jakiś czas bliźnięta pochylały ku niej swoje ciemne główki, a ciotka z niezwykłą cierpliwością pomagała im zapełniać kolorowanki. Dzieci zawsze lgnęły do ciotki, bo znacznie chętniej od ojca poświęcała im czas, więcej niż matka rozumiała i zwyczajnie się nimi interesowała, traktując bardzo poważnie ich drobne, dziecięce problemy. A ja… Nawet nie pamiętałam, ile mają lat. Wiedziałam, że kilka.
Przycupnęłam obok ciotki. Jak zwykle nie pasowałam do tego stołu, do eleganckiej zastawy, z której już parę razy zdarzało mi się coś potłuc, do tych smartfonów, garniturów i pazurów. Najchętniej poszłabym pomóc pani Krysi. Tylko znowu byłoby gadanie, że nie umiem się dostosować. Siedziałam więc, milczałam i bezmyślnie gapiłam się w telewizor, dłubiąc widelcem w talerzu.
– Ciii! – syknęła nagle Marzena z niespotykaną u niej energią. – Zaczyna się.
– Też oglądasz? – Jolka się ożywiła, zerkając na ekran. – Zajefajny serial!
– Każdy to ogląda! Każdy! – podniecała się Marzena. – A najlepszy jest ten stary. Ten… Cholera, mam na końcu języka!
– Zawada! – podpowiedziała Jolka gwałtownie. – Piotr Zawada. Słyszałaś, że poderwał laskę z planu?
Obie damy plotkowały niby lekko, mimochodem, lecz nic nie było w stanie ukryć ich kołtuńskiej ekscytacji. Oczy zdradzały wszystko. Z obrzydzeniem odwróciłam twarz w drugą stronę. Ciotka zerwała się z krzesła i zniknęła za drzwiami łazienki. Lekkie zaskoczenie zmieszało moje ospałe z odrętwienia emocje.
– A wiecie, że razem z ciotką poznaliśmy kiedyś tego Zawadę? – rzucił ojciec. – To było na nartach jeszcze przed maturą. Moja siostra się w nim podkochiwała – dodał z wyczuwalną ironią.
– Niemożliwe! – Marzena zainteresowała się gwałtownie. – Przecież ona jest an-ty-fa-ce-to-wa. Zastanawiam się nawet, wiecie, czy nie jest po prostu lesbijką.
– Nie ekscytuj się. To nie twoja sprawa. – Mój brat przywrócił żonę do porządku.
Natychmiast zamilkła.
– A on co? – pytała Jolka.
– Co on co? – mruknął Wojtek zdezorientowany.
– Ten Zawada co? Chyba nie kochał się w waszej nobliwej cioteczce? – doprecyzowała Jolka.
Ojciec wyciągnął paczkę papierosów i zapalił. Rzadko robił to przy stole. Tym razem widocznie uznał, że mu się należy. Popatrzył na nas z błyskiem rozbawienia w oczach i powiedział:
– Otóż on też się w niej kochał!
– Skąd wiesz? – przerwała mu wybranka. – Chodzili ze sobą? Czy tam bujali się? Bo tak się chyba mówiło w tamtej erze.
No, Jolu kochana, brawo. Próbujesz być dowcipna. Zatem masz mózg. Rzuciłam w jej stronę miażdżące spojrzenie, po czym z uwagą i niepokojem utkwiłam wzrok w ojcu. Znałam tę historię. Dowiedziałam się o niej zupełnie przypadkiem dawno temu, kiedy jeszcze mieszkałam w rodzinnym domu. Orientowałam się tylko w zarysach dramatu. W każdym razie tak mi się zdawało.
Nastoletnia wtedy ciotka zakochała się w chłopaku poznanym podczas ferii zimowych w Karpaczu. Przez cały pobyt krążyli wokół siebie jak oszalałe satelity. Dopiero pod koniec odegrali romantico w plenerze, całując się pod Kruczymi Skałami i zalewając falą wzajemnych wyznań. Ponieważ wciąż byli gówniarzami skazanymi na łaskę i niełaskę rodziców, a w dodatku on przyjechał z Wrocławia, a ona z Łodzi, po feriach mogli tylko pisać do siebie listy. Pisali. Całymi miesiącami. Mam na myśli prawdziwą korespondencję. Nie maile czy czaty. Listy były papierowe, ręcznie kaligrafowane. Takie, co to na nich krew, pot i łzy. Takie, które możesz przytulić do serca albo wepchnąć pod poduszkę, na które czeka się jak na pierwszą gwiazdkę lub na wiosenne kwiaty. Nie możesz niczego przyspieszyć. Wiesz, że przyjdą. Wystarczy poczekać… Prawdopodobnie nikt dziś już takich nie pisze i nikt tak nie czeka. Ciotka czekała. Gnała każdego dnia ze szkoły, żeby dopaść do skrzynki na listy pierwsza i zachować dla siebie ten niewinny przecież, choć intymny sekret. Wyjmowała kopertę, pędziła na strych i tam godzinami czytała wciąż od nowa i odpisywała, kawałek po kawałku, akapit po akapicie, jakby prowadziła cichą rozmowę w cztery oczy. Wiedziała, że to pisanie i czekanie mają sens, że wystarczy zdać maturę, przetrwać bzy, jabłonie i całą tę cholerną wiosnę, a wtedy on przyjedzie. Wszystko mieli zaplanowane: studia w Łodzi i wspólne życie. Sielanka. Bajka. Banał…
Tymczasem pewnego dnia tuż przed maturą skrzynka świeciła pustkami. To był kompletnie pozbawiony sensu czwartek. Po nim nadszedł równie beznadziejny piątek i cały długi bezpocztowy weekend. Nigdy więcej nie przyszła żadna wiadomość. Ani po niedzieli, ani po tygodniu, ani po maturze. Listy słane przez nią wróciły z adnotacją „adresat nieznany”. Młode i niedoświadczone serce dziewczyny rozpadło się na milion kawałków.
Nie robiła głupot. Nie zalewała się łzami, nie zaczęła pić na umór, tarzać w rozpuście ani gryźć nocami poduszkę. Studia skończyła z wyróżnieniem i z wielkim zapałem oddała się nauczaniu języka polskiego w szkole. Nie spotykała się z nikim, nie podrywała, nie flirtowała, nie romansowała. Nie chciała też o tym rozmawiać, dlatego świat wokół niej porósł warstwą dziwnych, mniej lub bardziej nieprawdopodobnych plotek. Ciotka przez lata zbierała w drewnianej skrzynce w góralskie wzory wszystkie artykuły dotyczące znanego z telewizyjnych seriali i licznych podrywek aktora. Pod stosem starych gazet leżał plik listów. Zdarzyło się raz, że pamiątki wpadły w moje ręce i to, co zdążyłam przeczytać, zanim takt i sumienie dały mi po łapach, wryło się głęboko w moją pamięć i kazało otoczyć krewną irracjonalną aurą szacunku, troski i dyskrecji. Nie wiedziała, że znam jej sekret. Był u mnie bezpieczny.
Otrząsnęłam się ze wspomnień. Ojciec zdążył już wprowadzić wszystkich w temat. Poluzował krawat, dolał sobie do szklaneczki ulubionej whisky, zaciągnął się dymem i kontynuował:
– Nie byłem ślepy… Zwietrzyłem romans. Potrafiłem dodać dwa do dwóch, a reszty się domyślić. Któregoś razu pierwszy dopadłem do skrzynki i miałem dziki ubaw z jego listu miłosnego. Ziało żałosnym patosem, więc żeby nie było tak mdło i nudno, zacząłem mu odpisywać jako ona. Tylko wiecie, z większym jajem i znacznie pieprzniej. Po trzecim przechwyconym liście chyba się przestraszył. Przestał się odzywać i popsuł mi zabawę.
Poczułam do ojca gigantyczną, nieposkromioną odrazę. Jolka i Marzena zaśmiewały się do łez. Niezły numer wywinął! Boki zrywać! Wojtek siedział bez słowa, udając, że go to nie interesuje. Z jego twarzy, jak zwykle, nie dało się wyczytać absolutnie nic. Nagle w ciszę domu wdarł się huk trzaskających wejściowych drzwi.
– Wyszła? Może usłyszała? – zaniepokoiła się bratowa.
– No to co? – Ojciec wzruszył ramionami. – Ludzie, to było wieki temu!
Poczułam, że mam dość. Draństwo nie ulega przedawnieniu. Wstałam od stołu i bez słowa ruszyłam w ślady ciotki. Nie wierzę w wielką miłość po grób, w bajki ani w szczęśliwe zakończenia, jednak skoro ciotka wierzyła, mój ojciec nie miał prawa jej tego psuć, zwłaszcza że ożenił się zaledwie rok później.
Na podjeździe dopadł mnie Wojtek.
– Zamierzasz za nią lecieć? – spytał.
– Nie. Za to ojca nie chcę znać.
– Trochę dołożył do pieca, fakt, tylko że to nic nie zmienia. Ta sprawa jest pozamiatana.
– Dlaczego mu nie wygarnąłeś? – rzuciłam z pretensją. – Dlaczego nigdy nie tupniesz nogą, gdy robi coś nie tak?
– A ty?
– Bo ma mnie w nosie. Przecież nie posłucha. Nie widzi we mnie człowieka.
– We mnie też nie. Uwierz, Edyta. To po prostu bez sensu – oświadczył obojętnym tonem, po chwili znacznie energiczniej dodając: – Słuchaj, ja nie o tym. Chciałem pogadać o twoich wynikach sprzedażowych.
– Teraz? – jęknęłam. – Jest sobota…
– No właśnie. Dlatego mamy czas. Zapraszam do mojego gabinetu.
Zrezygnowana niechętnie poczłapałam z powrotem w stronę domu.