Читать книгу Sedno życia - Katarzyna Kielecka - Страница 7

CZĘŚĆ I
Rozdział 4

Оглавление

Nadeszła połowa grudnia, a z nią kolejny czwartek. Wyjątkowo późno, bo po południu, po załatwieniu licznych spraw mogłam wreszcie utartym zwyczajem zajrzeć do sali, w której podawano Agacie chemię. Zastałam pustą leżankę. Najwyraźniej zabieg się zakończył. Cały proces był mi już doskonale znany, więc poszłam do dystrybutora po wodę i przycupnęłam na krześle. W milczeniu czekałam, aż przyjaciółka wyjdzie z łazienki.

Przyczłapała wolnym krokiem, usiadła i wzięła ode mnie kubek.

– Kolejny raz odfajkowany – zagaiłam.

– Jeszcze aż trzy – powiedziała, patrząc w przestrzeń.

– Już tylko trzy – poprawiłam.

Chwilę siedziałyśmy w ciszy. Dopiła wodę, zgniotła kubek i wrzuciła go do kosza na śmieci. Automatycznie zgarnęła torebkę, kurtkę, telefon, jakieś recepty i chusteczki.

– Agata, posiedź jeszcze – naciskałam, bo fatalnie znosiła pierwsze godziny po chemii. Zwykle raz po raz wstrząsały nią torsje.

Sama tego dnia zaliczyłam już ostatnie światełka. Gdyby nie papierologia, wszystko trwałoby krócej. Byłam pełna sił i nadziei. Na kilka miesięcy spokój. Potem zrobią mi powtórkę z badań i albo stwierdzą „masz szczęście, kobieto”, albo zapędzą mnie w piekło chemii jak teraz Agatę. Tymczasem ona, wciąż dręczona reakcjami organizmu, blada i słaba zbierała się do wyjścia, wpychając wychudzone ciało w wysłużoną puchówkę i udając chojraka.

– Jest okej. Naprawdę. Muszę jechać.

– Dlaczego tak gnasz? – Irytowałam się jej brakiem szacunku dla samej siebie.

– Zamkną mi przedszkole.

Tego argumentu nie dałabym rady zbić. Dziecko to dziecko. Mogłam się nie znać na macierzyństwie, jednak tyle przecież rozumiałam. Ciężko było mi ją tak po prostu zostawić, szczególnie że miałam mnóstwo czasu. Rozpierały mnie energia i poczucie odzyskanej wolności po leczeniu.

– Czym będziesz jechać?

– Normalnie. Autobusem.

– To jest normalnie? W tym stanie? – zapiekliłam się.

– A jak inaczej? – spytała Agata.

Przyjrzałam się jej, szukając odpowiedzi, i nagle mnie olśniło. To proste. Czuję się aż za dobrze. Lekarz kazał mi odbębnić jeszcze rekonwalescencyjny miesiąc, zanim wrócę do pracy. Jej zostały trzy wlewy chemii. Za tydzień, za dwa i za trzy. Wszystko pasuje. Nie zastanawiałam się ani chwili.

– Jedziemy autem – zdecydowałam. – Zawiozę cię. W ogóle ci pomogę. Dziś i jutro. I do końca zabiegów.

– Odbiło ci? Nie masz co robić? Też powinnaś odpoczywać.

– To właśnie odpocznę – palnęłam, sama się dziwiąc tym słowom. – Twoje towarzystwo dobrze mi robi.

Zaparkowałyśmy najbliżej, jak się dało, choć po przeciwnej stronie ulicy. Pod przedszkolem remontowano nawierzchnię i brakowało miejsc. Slogan „Łódź buduje” zakłuł nas w oczy. Nauczycielka dyżurująca w szatni od razu poszła po dziecko. Było drobne, miało bujną blond czuprynę przystrzyżoną na pazia i błękitne oczy. Buzia okrągła, choć nie pucułowata. Na oko jakieś sto piętnaście centymetrów, może sto dwadzieścia. Chłopiec był większy od bliźniąt Wojtka i bardzo podobny do mamy. Podszedł i z rozmachem rzucił się jej na szyję. Agata przysiadła. Synek stanął między jej kolanami i spojrzał na mnie pytająco.

– Ubieraj się szybko, bo mama musi się położyć – zarządziłam.

– Kto ty jesteś? – zapytał.

– Edyta, to jest właśnie Grześ. – Agata dokonała prezentacji. – Grzesiu, to moja koleżanka Edyta.

– Czemu ta Edyta mnie tak pogania?

– Bo wie, że się źle czuję – wyjaśniła.

– To idę do szatni – zakomunikował i pobiegł w kierunku szafek z wieszakami.

Siedziałyśmy w długim, wąskim przedsionku. Dalej dla rodziców wstęp wzbroniony, bo dzieci mają być samodzielne. Przez wielkie uchylone okno wpadały krople deszczu ze śniegiem. Gorąco było jak w piekle, bo dwa spore kaloryfery dawały czadu. Miejsce masowego udręczenia dorosłych.

Czekając na Godota, przeleciało mi przez głowę. Minuty mijały, kolejne przedszkolaki i dorośli się przewijali, a my siedziałyśmy. W końcu dziecko Agaty przylazło. Boso, za to w szaliku.

– Nie mogę zapiąć buta – oznajmił chłopiec.

– To przynieś, a ja ci pomogę – powiedziała coraz bledsza Agata.

Popatrzyłam na nią z niepokojem i wcisnęłam jej w ręce kluczyki.

– Idź do samochodu i tam zaczekaj. Tu jest zbyt duszno.

– Nie dasz sobie z nim rady.

– To tylko dziecko. No idź.

– Jak chcesz – rzuciła zrezygnowanym tonem i poczłapała do drzwi.

Wstałam i odprowadziłam ją wzrokiem przez okno. Kiedy wsiadła, odwróciłam się, żeby znowu opaść na długą, wąską ławkę. Chłopiec stał tuż za mną i bacznie mnie obserwował.

– Gdzie mama?

– Poszła do auta. Tam jest jej wygodniej.

– Do jakiego auta?

– Mojego. Zawiozę was do domu i z butem też ci pomogę.

Mały zerknął na mnie powątpiewająco, ale usiadł obok. Zarzucił małą stopę na moją nogę i wetknął mi w rękę ubłocone obuwie. Spojrzałam krytycznie.

– Byliśmy dziś na spacerze – wyjaśnił, jakby to zamykało temat.

Udało mi się opanować sprawę butów. Dałam radę kurtce i czapce. Przy rękawiczkach dziecko nagle zamarło i oznajmiło:

– Muszę siku.

– Idź.

– Ale muszę zdjąć kozaki…

Jasny szlag. Zdjęliśmy cholerne buty i chłopiec ruszył do ubikacji. We mnie w tym czasie szalała wrodzona niecierpliwość podbudowana niepokojem o Agatę. Jakieś pół roku później mały wrócił. Bardzo zadowolony. Ponownie ogarnęliśmy ubieranie.

– Masz fotelik? – spytał. – Bez fotelika nie jadę.

– Jaki znowu fotelik? – warknęłam cokolwiek zirytowana.

– Dzieciom nie wolno jeździć autem bez fotelika. To sprawa bezpieczności. Najwyższej wagi – poinformował mentorskim tonem.

Zdławiłam przekleństwo. Miał rację. Sprawa najwyższej wagi. Skąd ja, do diaska, wezmę mu fotelik? Rozejrzałam się bezradnie i utkwiłam wzrok w nauczycielce, która z rozbawieniem przyglądała się nam od jakiegoś czasu.

– Pożyczę pani zapasowy, przedszkolny. Jutro rano proszę przywieźć. Musi pani kupić fotelik – pouczyła mnie, wywlekając wielkie, nieporęczne coś zza drzwi szatni.

– Dziękuję. Jutro kupię na pewno – obiecałam i ruszyłam do wyjścia.

Dziecko bez słowa podreptało za mną.

Aby dotrzeć od budynku do auta, wystarczyło pokonać pięćdziesiąt metrów, mijając cukiernię i przechodząc przez jezdnię. Chłopiec człapał za mną ze dwadzieścia kroków, po czym zatrzymał się i oświadczył zbolałym głosem:

– Jestem głodny. Bardzo.

Popatrzyłam z rezygnacją i pchnęłam drzwi cukierni. Przez bite dziesięć minut wybierał ciastko. Kiedy wreszcie się zdecydował, jedynki miałam starte od zgrzytania i zaczynałam się bać o resztę zębów. Z furią zapłaciłam i razem z drobniakami reszty złapałam zapakowaną w papierową tytkę bułę z budyniem. Bez zastanowienia wcisnęłam to wszystko do torebki i wyciągnęłam dziecko za rękę na dwór.

Agata jakoś się trzymała, choć nie mówiła ani słowa. Tymczasem ja stoczyłam dziką walkę z fotelikiem, którego oczywiście nie umiałam odpowiednio zamontować. Dziecko siedziało za kierownicą i szarpiąc nią na wszystkie strony, buczało, piszczało i warczało. Wyglądało na uradowane.

W końcu udało mi się przypiąć „sprawę bezpieczności” i usadowić w niej małego. Zmęczona i spocona jak mysz po starciu z dywizją kocurów, opadłam ciężko na siedzenie. Gdy tylko ruszyłam, ogarnęły mnie upiorne dźwięki. Chłopiec zaczął beztrosko śpiewać o psie, może nawet nie fałszując, za to drąc się przeokropnie. Oparłam się przytępieniu, ruszyłam mózg do pracy i przypomniałam sobie, że mam w torebce tę bułę z budyniem, którą koniecznie trzeba było kupić. Na pierwszych z brzegu światłach wydobyłam ją i rzuciłam dziecku na pożarcie. Piosenka zamarła w połowie zwrotki. Z tyłu dobiegały już tylko radosne mlaskania i posapywania.

Kwadrans potem weszliśmy do mieszkania. Mały pobiegł pastwić się nad pilotem do telewizora, a Agata z ciężkim westchnieniem położyła się na łóżku. Była blada, wręcz przezroczysta. Zrobiłam jej herbatę, przysiadłam obok i spytałam:

– Macie obiad? Powinnaś coś zjeść.

– W lodówce jest zupa. Odgrzej Grzesiowi. Ja może potem…

– W porządku. Spróbuj się zdrzemnąć. Zajmę się wszystkim.

W progu natknęłam się na stojące w nonszalanckiej pozie cwaniaka i patrzące na mnie spode łba dziecko.

– Nie będę jeść zupy. Zupa jest ble.

– Jest zdrowa – usiłowałam argumentować.

– No to co?

– Chyba chcesz być zdrowy?

– Mama jadła zupę i jest chora – oświadczył chłopiec i natychmiast dodał: – Poza tym w przedszkolu jadłem zupę.

– A co chcesz na kolację?

– Frytki.

Zadumałam się nad problemem, rozważając, czy walka jest w ogóle zasadna. Przekopałam w pamięci nikłą wiedzę o dzieciach i wielce zadowolona wypaliłam:

– W porządku. Jeśli zjesz trochę zupy, to zrobię frytki.

– Ile?

– Co ile?

– Ile tej zupy? Bo ja mogę tylko do niebieskiego paseczka.

O, Janie Fryderyku Herbarcie, ojcze współczesnej pedagogiki, natchnijże mnie jakąś wychowawczą mądrością! O co mu chodzi?

– Gdzie jest ten paseczek? – spytałam bezradnie.

– Na miseczce.

Aha, no jasne! Wiele mi to wyjaśniło.

– Na jakiej miseczce?

– Na mojej – tłumaczyło dziecko spokojnie.

– Gdzie ona jest?

– A tu! – oznajmił mały z triumfem, po czym wdrapał się na stołek, otworzył szafkę i wyjął cholerną miseczkę, tłukąc przy tym dwa kubki.

Zanim posprzątałam skorupy, pochłonął zupę, którą nalałam oczywiście tylko do niebieskiego paseczka.

– To teraz zrób frytki – zarządził i poszedł się bawić. Nawet dość cicho.

Ich mieszkanie było sporo mniejsze od mojego i znacznie skromniej urządzone. Wprost z dużego pokoju wchodziło się do mniejszego i do mikroskopijnej kuchni. Przy drzwiach wejściowych znajdowała się miniaturowa toaleta. To wszystko. Żadnych luksusów. Nawet balkonu. Do tego proste, tanie meble, typowe dla wynajętych czterech kątów.

Agata spała spokojnie, co mnie ogromnie cieszyło. Wyszukałam potrzebny sprzęt i składniki, po czym wykonałam popisową porcję frytek. Weszłam po cichu do pokoju małego i stanęłam jak wryta. Wszystko, włącznie ze ścianami, szafkami i samym dzieckiem zostało uwalane farbą. Na małym biurku widniały smętne strzępki mokrego papieru.

– Co robisz? – wymamrotałam.

– Maluję dla ciebie laurkę – zakomunikował chłopiec z dumą i wskazał ręką na kłąb makulatury, dodając: – Jesteś dobra dla mamy.

– Bardzo ładnie. Dziękuję – wydusiłam przez zęby. Lekceważąc komplement, zarządziłam porządki.

Pół godziny później czyste już dziecko usiadło nad frytkami.

– Ble, zimne. Zupa była lepsza. Chcę jeszcze zupę.

Opadły mi ręce. Poczułam wyraźnie, że siwieję. Zaczęłam się zastanawiać, czy dotrwam żywa do końca chemioterapii Agaty. Przypomniałam sobie, dlaczego nie pracuję w szkole i od zawsze unikam wszelkich kontaktów z dziećmi. Gwałtownie zatęskniłam za ciszą, porządkiem i własnym fotelem w moim salonie. Następnie zrezygnowana postanowiłam nie analizować, nie myśleć i nie czuć, tylko działać. W tej chwili najważniejsza była Agata. Znacznie istotniejsza niż mój święty spokój. Poszłam do kuchni i odgrzałam zupę. Wieczór mijał wolno. Koszmarnie wolno…

Sedno życia

Подняться наверх