Читать книгу Sedno życia - Katarzyna Kielecka - Страница 12

CZĘŚĆ I
Rozdział 9

Оглавление

Niemal natychmiast po pokonaniu Świny zdradziecka toyota zdechła. Dotoczyła się jedynie do pobocza przy jakimś skrzyżowaniu. Żaden ze mnie mechanik, więc nawet nie próbowałam z nią walczyć. Byłam potwornie zmęczona, wkurzona i głodna, wobec tego oddałam się najbardziej oczywistej czynności: zaczęłam ryczeć. Płakałam spokojnie, choć kwitło we mnie przekonanie, że jeśli się nie uspokoję i nie zadzwonię po pomoc drogową, posiedzę tak do rana, bo zapadł już zmrok. Tymczasem coś mnie trzymało w miejscu i nie pozwalało się ruszyć. Olałam rozsądek i oddałam się beztroskiej histerii.

Kiedy już zasmarkałam prawie wszystkie chusteczki, ktoś nagle poświecił mi jupiterem prosto w oczy, a potem załomotał w drzwi. Nie miałam nawet siły się przestraszyć. Bez zastanowienia opuściłam lekko szybę.

– Czego chcesz? – zapytałam, widząc na zewnątrz ciemną postać.

– Co się stało? – Usłyszałam męski głos. – Miałaś wypadek?

– Nie. Po prostu wszystko się popieprzyło.

– Czyli co? – Rozmówca nie dawał za wygraną.

– Czyli wszystko. Naprawdę chcesz tego słuchać?

– Jeśli mnie wpuścisz do środka, to nie ma sprawy. Mam czas. Mogę słuchać.

To nie było rozsądne. Nawet nie widziałam jego twarzy. W ciemności świeciły tylko oczy, a z samych oczu przecież nic nie wynika.

Chyba zrozumiał mój niepokój, bo nagle wsunął coś przez szparę w uchylonym oknie.

– Dowód osobisty i legitymacja służbowa – oznajmił.

Pełna wątpliwości wzięłam od niego dokumenty, wciąż jeszcze pociągając nosem. Następnie, nie zważając na to, że sterczy mi nad głową tuż za oknem, przystąpiłam do lektury. Dowiedziałam się, że nazywa się Andrzej Bliński, że jest trzy lata starszy ode mnie, ponadto jest autochtonem. Wynikało to zarówno z adresu zameldowania, jak i miejsca urodzenia. Poza tym legitymacja służbowa poinformowała mnie, że jest pracownikiem naukowym Uniwersytetu Szczecińskiego. Nieźle.

– Nie masz jakiegoś zaświadczenia z policji albo chociaż z plebanii, że nie jesteś mordercą, bandytą czy innym popaprańcem?

Zaśmiał się. Ciepło i szczerze. Podobał mi się ten śmiech. Mówił o nim więcej niż te plastikowe szpargały w mojej dłoni.

– Niestety mam jeszcze tylko prawo jazdy i rachunek za telefon. Niezapłacony. I termos.

– Z kawą?

– Przykro mi. Z zieloną herbatą.

– Na zieloną herbatę mnie nie skusisz – poinformowałam go niefrasobliwie i straceńczym ruchem odblokowałam drzwi od strony pasażera.

– Mam też chusteczki do nosa – dodał, wsiadając, i podsunął mi paczkę, z czego ochoczo skorzystałam, przy okazji mu się przyglądając.

Był dość wysoki, jednak na oko nieco niższy od Wojtka. Pewnie gdybyśmy stanęli obok siebie, sięgałabym mu do nosa. Nie był też tak mocno zbudowany jak mój brat. Raczej smukły, chociaż widać, że nie cherlak. Umiarkowanie krótkie, gęste włosy, chyba ciemny blond. Nie byłam tego pewna. Twarz miał pokrytą krótkim zarostem, szczęśliwie nie na drwala. Prosty, dość duży nos, szczupła twarz i niesamowicie przenikliwe oczy z głębokim, magnetyzującym spojrzeniem.

Wcale tego nie planowałam, a jednak nabuzowana nadmiarem atrakcji, kiedy tylko zaczęłam puszczać farbę, popłynęłam i wychlapałam mu wszystko. No, może nie od Adama i Ewy, tylko trochę później. Wiedział już, że przyjechałam tu z Łodzi w ramach akcji humanitarnego ratowania lokalnych bankowców przed bezrobociem, że nie zachwycili mnie ani oni, ani proponowany lokal oraz że mam najgłupszego brata pod słońcem, a do tego wredny samochód oraz że padam z głodu i na pysk. Jednocześnie. Wysłuchał tego bardzo cierpliwie, cały czas mnie obserwując. Zamyślił się na chwilę i spokojnie zaraportował:

– Zabieram cię do mnie. Moim autem. To blisko, mniej niż trzy kilometry. Dom jest duży i okropnie pusty. Wyświadczysz mi przysługę, jeśli zajmiesz chociaż jeden pokój. Nie będę miał poczucia, że mi się przestrzeń marnuje.

– Mam z tobą jechać?

– A wolisz tu siedzieć? Oczywiście możesz zadzwonić po holowanie, tylko to nie rozwiąże sprawy noclegu. Zresztą sama wiesz, że do Łodzi wrócić nie możesz.

– A to dlaczego? – spytałam, zerkając na niego spode łba.

– Bo nie chcesz rozczarować brata. Poza tym głupio byłoby zostawić tych ludzi na lodzie. W gruncie rzeczy są całkiem sympatyczni. Wiem, bo mam u was konto.

– Chyba że tak… – Zaczynałam się łamać. – A co z gratem?

– Jutro po niego przyjadę i załatwię przywrócenie go do żywych.

– Dokumentów ci nie oddam!

– A trzymaj je sobie! – Zaśmiał się. – Ważne, że mnie nie ograbiłaś z prawa jazdy. Przy okazji od razu oświadczam, że nie mam zwyczaju zaciągać nikogo na siłę do łóżka. Wysiadaj… A właśnie, jak ty masz w ogóle na imię?

Trochę zbił mnie z tropu tak otwartym postawieniem sprawy. Chociaż w sumie mi pasowało. Tak będzie zdecydowanie łatwiej.

Nie wiem, co mnie podkusiło. Przez chwilę się wahałam i doszłam do wniosku, że ta cholerna Edyta nie przejdzie mi przez gardło. Podziękowałam w duchu ciotce za obdarowanie mnie alternatywą i na pewniaka wypaliłam:

– Baśka.

– Serio? A ja Andrzej. Jakby co, przyjaciele mówią na mnie Jędrek.

– Nie jesteśmy przyjaciółmi – skomentowałam jak skończona idiotka.

– Jak chcesz. Tak czy siak razem stanowimy niezły kawał Trylogii. Tylko nam Bohuna dołożyć i siedemnasty wiek stoi przed nami otworem.

Roześmiałam się. Bohunem mnie przekonał. Porozumienie na bazie ukraińskich Dzikich Pól skutecznie do mnie przemawiało. Wysiadłam niezgrabnie z toyoty, zabierając tylko torebkę. Otworzyłam bagażnik i pokazałam największą walizkę. Po chwili pozwoliłam się poprowadzić w ciemności do jakiejś terenówki stojącej nieopodal.

– Ahoj, przygodo – wymamrotałam do siebie, usiłując podtrzymać się na duchu. – Może nie będzie tak źle.

Jechaliśmy faktycznie krótko. Najpierw mostem, a potem wąską ulicą wśród niskich zabudowań. W oknie od strony kierowcy za czerniejącymi zarysami domów mieniła się w świetle księżyca woda. Chyba ta sama, nad którą przerzucono most. Nie byłam pewna, czy to Świna.

Wreszcie wjechaliśmy na przestronne podwórko ogrodzone wysokim płotem i wypełnione mnóstwem zieleni. Po lewej stały budynki gospodarcze, po prawej duży dwupoziomowy dom z uroczym gankiem i spadzistym, rozczłonkowanym dachem. Na dole zdobiły go spore oszklone wykusze, na których urządzono balkoniki. Budynek był jasny – biały albo kremowy. Nie dałam rady stwierdzić tego w ciemności. Mimo sporych rozmiarów sprawiał wrażenie przytulności i sielskości. Trwał w ciszy i mroku rozproszonym jedynie małą lampką nad wejściem. Między domem a zabudowaniami gospodarczymi, na wprost bramy, biegł szeroki chodnik z kostki. Kończył się dziwną konstrukcją, która zapewne pełniła funkcję pomostu, bo odrobinę dalej na wodzie kołysała się niemrawo łódka. Istne rajskie sioło dla samotnika.

– To jeszcze Świnoujście?

– Jasne – powiedział gospodarz lekko kpiącym głosem. – Witaj w krainie czterdziestu czterech wysp.

Otworzył drzwi wejściowe i wpuścił mnie do środka, zapalając światło.

Już w progu oniemiałam. Wnętrze było spełnieniem marzeń. W odróżnieniu od stalowoszarego chłodu mojego mieszkania tu dominowały ciepłe brązy i beże. Wszędzie drewno. Dużo drewna. Na podłodze, schodach, a nawet na ścianach, gdzie stanowiło uzupełnienie pastelowych kolorów farby. I mnóstwo przestrzeni. Meble były nowoczesne, a mimo to ciepłe, z charakterem, zachęcające tak bryłą, jak i wykończeniem do korzystania z nich. Pasowały do obrazu całości.

Zachwyciła mnie także przestronna, z wielkim oknem, intensywnie żółta kuchnia. Białe szafki przy dwóch ścianach i na niewielkiej wysepce pośrodku pomieszczenia kontrastowały z mahoniowym odcieniem blatu i sporego stołu, przy którym ustawiono sześć krzeseł. Na półkach i parapecie ulokowano kilka doniczek z paprotkami. Fakt, że nieco zasuszonymi.

Na bufecie między pojemnikami na przyprawy i mnóstwem różnych herbat rozpanoszyły się okruchy chleba. Obok zlewu tkwił stos brudnych naczyń, a otwarta zmywarka świeciła pustką. Na lodówce leżały w nieładzie cztery kartony po mleku i dwa po soku pomidorowym. Bez zakrętek, zatem niewątpliwie puste. Najwyraźniej duch pedantyzmu omijał to urocze domostwo szerokim łukiem. Mimo to rozglądałam się pełna podziwu.

– Naprawdę mieszkasz sam w tym bajkowym pałacu? – spytałam ze zdumieniem, podczas gdy mój gospodarz kręcił się już przy garach z zamiarem dożywienia mnie.

– Tak. Sprzątam też sam – potwierdził, a widząc w moich oczach wielki znak zapytania, dodał: – Moi rodzice prowadzili tu niewielki pensjonat i kameralną knajpkę dla gości. Tata dodatkowo miał mały statek wycieczkowy, którym zabierał turystów na rejsy po delcie. Niestety oboje cztery lata temu zginęli w wypadku.

– Przykro mi – powiedziałam odruchowo. – Nie chciałeś kontynuować tego biznesu?

Postawił przede mną kubek z herbatą i talerz z zupą jarzynową upichconą po męsku, gęstą i treściwą. Pachniała wspaniale.

– Jedz – nakazał i dopiero gdy spełniłam jego polecenie, zaczął opowiadać: – Początkowo próbowałem. Jakoś radziliśmy sobie z bratem i bratową, ostatecznie jednak, kiedy trafiła im się okazja wyjazdu na stałe do Norwegii, zabrali dzieciaki i zostawili mnie z całym bałaganem. Wiedziałem, że to koniec, bo nie zamierzam rezygnować z uczelni. Lubię moją pracę. Po prostu zwinąłem interes, posprzedawałem niepotrzebne graty, statek ojca zamieniłem na mały jacht i urządziłem tu sobie nieco przerośniętą samotnię.

– Widujesz się z bratem? – spytałam, mając na uwadze własne kulawe relacje z Wojtkiem.

– Oczywiście. To najbliższa mi osoba. Dzięki niemu mam etat ulubionego stryjka.

Pochłonęłam zupę, nawet tego nie zauważając. Andrzej był obcym człowiekiem, a słuchałam go z przyjemnością. Jak na moje standardy – nietypowe zjawisko. Roztaczał wokół siebie spokój i stonowaną pewność siebie, która mimo wszystko nie zalatywała zarozumialstwem. Zamiast natrętnie o wszystko wypytywać, zadowolił się moimi zasmarkanymi wyznaniami w toyocie, a potem bez wahania i swobodnie poddał się przesłuchaniu. Jednak było późno i raczej miał dość, bo kiedy zjadłam kolację, ruszył w kierunku schodów ze słowami:

– Chodźże, waćpanno Barbaro. Pokażę ci twoją komnatę.

Zaprowadził mnie szerokimi, wygodnymi schodami do jasnozielonego niewielkiego pomieszczenia na piętrze. Wstawił za próg walizkę, życzył dobrej nocy i poszedł precz.

Skorzystałam z przyklejonej do pokoju łazienki. Z ulgą wzięłam prysznic i zapakowałam się do łóżka z laptopem na kolanach. System wyszukał sieć. Wygrzebałam się z pościeli i zeszłam na dół, w piżamie i boso, żeby spytać o hasło. Andrzej siedział przy stole nad swoim komputerem i zawzięcie walił w klawiaturę. Postałam chwilę za jego plecami, nie chcąc mu przeszkadzać. W końcu mnie zauważył.

– Co tam? – rzucił nieprzytomnie.

– Dasz mi hasło do wi-fi? – spytałam, nie siląc się na szczególnie wyrafinowane sformułowanie prośby.

– Dam – padła równie prosta odpowiedź.

Wziął z półeczki nad stołem papierowy bloczek i długopis, nabazgrał na pierwszej z wierzchu kartce „batalion01”, wyrwał i wetknął mi w garść.

Chciałam podziękować i po cichu się wycofać, bo wyglądał na pochłoniętego pisaniem, ale coś mnie jeszcze podkusiło, żeby spytać:

– Masz jakieś powiązania z wojskiem?

– Skąd ten pomysł? – mruknął, nie odrywając oczu od tekstu na ekranie.

– No ten batalion…

– To taki ptak – oświadczył z westchnieniem, pocierając dwoma palcami nasadę nosa, jakby był mocno zmęczony lub zirytowany. – Z rodziny bekasowatych. Wędrowny, rzadki, ściśle chroniony, ale latem pojawia się u nas w okolicach delty.

– Pierwsze słyszę – przyznałam, lecz nie miałam jeszcze dość kompromitacji na ten wieczór, bo natrętnie dalej wypytywałam: – Co piszesz?

Łypnął na mnie z lekkim rozbawieniem, a ja natychmiast się spłoszyłam, uznając, że jeśli klepie tak wytrwale list do kochanki, to zaraz spalę przy nim cegłę i tak się skończy moje śledztwo.

– Książkę.

– Naprawdę? – Podekscytowałam się, bo nigdy nie widziałam pisarza przy pracy. – O czym?

Odwrócił się na krześle w moją stronę i zaczął mi się dokładnie przyglądać, od rozszalałych i mokrych po prysznicu włosów, aż po zmarznięte palce bosych stóp. Pod wpływem jego wzroku zaczęłam nerwowo przestępować z nogi na nogę. Nie przywykłam do taksujących spojrzeń, szczególnie że towarzyszyła im absolutna cisza. Po zakończeniu przydługawej eksploracji wreszcie jednym tchem wyrzucił:

– O wpływie zmian klimatycznych na półkuli północnej na zwyczaje i rytmy godowe populacji wybranych gatunków ptaków w delcie Świny.

– Aha – skomentowałam głupawo zbita z pantałyku, bo spodziewałam się kryminału albo sensacji. – To ja już nie przeszkadzam. – Zawróciłam w miejscu i zaczęłam się wycofywać.

– Nie lataj po domu boso, bo dostaniesz kataru, a więcej chusteczek już nie mam. – Jego głos dogonił mnie przy schodach.

Uśmiechnęłam się i wróciłam do siebie. Skorzystałam z hasła i sprawdziłam na mapach Google, gdzie jestem. Wiedza w tym zakresie nieco mnie uspokoiła, więc oprzytomniałam. Kretynka. Przecież mogłam włączyć lokalizację w telefonie bez logowania się do wi-fi. Wygrzebałam aparat z torebki i odkryłam, że padła bateria. Pomyszkowałam ponownie i wyszperałam ładowarkę. Podłączyłam ją, uruchomiłam telefon i dowiedziałam się, że Wojtek dzwonił czternaście razy. Wolałam nie truć mu tyłka akustycznie o tej porze, więc wysłałam esemesa o lakonicznej treści: „Żyję i mam gdzie spać”. Ziewnęłam przeciągle. Odłożyłam elektronikę na szafkę nocną. Po namyśle dorzuciłam do tej kolekcji jeszcze klucze od auta i dokumenty mojego gospodarza. Wreszcie wstałam i profilaktycznie zamknęłam się od środka na klucz, który tkwił w zamku. Strzeżonego… i tak dalej. Lepiej zachować ostrożność. Wreszcie zgasiłam światło i uspokojona wróciłam do łóżka.

W tym momencie zabrzęczał telefon. Wojtek jednak nie spał. „Mówiłem, że Cię spiorę” – napisał. Wytknęłam język w kierunku wyświetlacza, ponownie odłożyłam aparat, padłam na poduszkę i zasnęłam jak kamień. Jak zwykle nie myślałam o niczym.


Obudziło mnie łomotanie do drzwi. Usiadłam i rozejrzałam się nieprzytomnie po obcym pokoju rozświetlonym blaskiem wczesnego poranka. Był wyposażony dość spartańsko. Prawdopodobnie stanowił pozostałość po pensjonacie: łóżko, pojedyncza wąska szafa, mały stolik z krzesełkiem i szafka nocna, do tego spore okno w spadzistej ścianie. Mój wzrok padł na leżące przy łóżku dokumenty, co gwałtownie przywróciło mi pamięć. Ktoś wali. Pewnie on. Trzeba się odezwać.

– To ty? – ryknęłam i od razu uświadomiłam sobie, że głupiej już nie było można, bo przecież nikt tu poza nami nie mieszka.

– Nie. – Usłyszałam. – Duch zamordowanej żony starego Janiaka. Od lat krążę po wyspie w poszukiwaniu rozrywki.

– Ale ja nie przyjmuję wizyt przed poranną kawą.

– To nie przyjmuj. Daj mi tylko kluczyki od toyoty, jeśli chcesz, żebym się nią zajął.

Szlag jasny! Toyota!

Zerwałam się na równe nogi i dopadłam drzwi. Przez szparę podałam mu to, czego chciał.

– Niezła fryzurka – zażartował i już go nie było.

Poczłapałam flegmatycznie do lustra. Spojrzałam pełna obaw. Oczywiście. Wczoraj nie odpaliłam suszarki, więc włosy schły podczas snu, odgniatając się w każdą stronę. Utworzyły przerośnięte, nieuporządkowane gniazdo. Skoro pisze o ptakach, nic dziwnego, że się zainteresował. Stanowiłam osobliwą zagadkę ornitologiczną. Bez entuzjazmu podjęłam z góry skazaną na porażkę próbę naprawy sytuacji.

Pół godziny później zeszłam do kuchni. Wiedziałam, że jeśli natychmiast nie napiję się kawy, to na pewno zacznę mordować. Wprawdzie dotąd ekspres nie wpadł mi w oko, jednak niemożliwe, żeby go nie uwzględniono przy urządzaniu tak wypasionej kuchni. Przejrzałam wszystkie wyeksponowane powierzchnie płaskie, a potem te poukrywane w szafkach. Ba, niemal je obwąchałam. Ekspresu nie było. Nie znalazłam śladu po jakiejkolwiek kawie: ani sypanej, ani rozpuszczalnej, ani nawet po niewinnej ince. Miotałam się nerwowo, szukając czegokolwiek podobnego do ulubionego napoju. Pewnie gdyby wpadła mi w ręce paczka niezmielonych ziarenek, zaczęłabym je żuć.

Kiedy zdesperowana miałam wybiec na ulicę w poszukiwaniu sklepu, moja toyota dumnie wtoczyła się na podjazd. Dopadłam do niej od strony kierownicy i zaatakowałam:

– Dlaczego nigdzie nie ma ekspresu do kawy?

– Tak, oczywiście, nie musisz mi dziękować. Z autem wszystko w porządku.

– Że co?

– Halo, tu Ziemia! Przyprowadziłem twój samochód. Nic mu nie dolega – mówił Andrzej.

Mój niedokofeinowany mózg zaczął powoli ogarniać sytuację. Znów wyszłam na idiotkę.

– Nie no, oczywiście, dziękuję bardzo. Dlaczego wczoraj odmówił współpracy?

– Bo nie dostał pić.

– Co?

– Nie zatankowałaś. Bez paliwa nie pojedzie. – Widać było, że ma niezłą radochę i czeka, jaki cyrk jeszcze zdołam odstawić.

– Cholera jasna… – rzuciłam w przestrzeń, w przelocie wspominając migające kontrolki. Zagapiłam się na leżące na tylnym siedzeniu graty. Olśniło mnie. – Mam!

– Co takiego? – spytał, z trudem wydostając się przez zbyt lekko uchylone drzwi.

Stałam blisko i je blokowałam.

– Mam ekspres! – zakomunikowałam z triumfem.

Wiedziałam, że spakowanie go wraz z nieotwartą jeszcze paczką kawy może mi w tej dzikiej podróży uratować życie. Sięgnęłam po ukochanego przyjaciela i tuląc go w ramionach, ruszyłam w kierunku domu.

Mleko było w lodówce. Po dziesięciu minutach siedziałam odprężona przy kuchennym stole i czułam, że wszystko wraca do równowagi. Przede mną stał pełen parującego płynu kubek, a naprzeciwko siedział facet, który w ciągu ostatnich kilkunastu godzin zdołał postawić na nogi mnie i toyotę oraz poznać nas obie z najgorszej strony. Natarczywie wpatrywałam się w jego błękitnozielone oczy.

Jak Bałtyk, przeleciało mi przez głowę i chyba bezmyślnie powiedziałam to na głos, bo zdziwił się i spytał:

– Słucham?

– Nic, nic. Tak gadam do siebie – mruknęłam.

– Jesteś uzależniona – wygłosił odkrywczą tezę.

– Jestem – przyznałam. – I dobrze mi z tym. Naprawdę nie lubisz kawy?

– Nie wiem. Nie mam zwyczaju jej pijać.

– Jak to możliwe? Jesteś takim grzecznym chłopcem?

– Niekoniecznie. Dobra, teraz muszę już lecieć. Mam spotkanie i dwa wykłady – oznajmił i wstał od stołu.

Po chwili wrócił i położył obok kubka moje kluczyki oraz skórzaną podniszczoną saszetkę zapinaną na suwak, mówiąc:

– Tu masz zapasowe klucze od domu. Zamknij, gdy będziesz wychodziła. I nie zgub. Toyotę zatankowałem. Dojazd stąd do banku zajmie ci czterdzieści minut. Weź to pod uwagę. Jedź ostrożnie. Będę po osiemnastej. – Nie czekając na moją odpowiedź, wyszedł, a po chwili na podjeździe wyminął swoją terenówką mojego grata i pomknął w siną dal, aż się zakurzyło.

Dopiłam kawę, wypłukując z siebie wraz z magnezem całe oszołomienie wywołane tym skomplikowanym porankiem. Uznałam wreszcie, że nad kwestią zakwaterowania w tym domu nie będę się zastanawiać, bo czas nagli. Nad moim intrygującym gospodarzem też nie. Było już po dziesiątej, więc placówka działała pełną parą i powinnam tam być. Zebrałam wszystkie potrzebne klamoty i udałam się na kolejny bój o dobre imię pracodawcy i rodzonego brata.

Spędziłam przyjemny dzień, głównie obserwując pracę nowych podopiecznych. Planowałam przyglądać się im przez kilka dni, potem przygotować plan naprawczy i powoli wprowadzać zmiany. Okazało się, że to faktycznie całkiem sympatyczni ludzie, bardzo ze sobą zaprzyjaźnieni i działający jak jedna drużyna. Byli młodsi ode mnie, studiowali zaocznie, więc weekendy w większości spędzali w Szczecinie. Wspólnie wynajmowali willę przy Rycerskiej, a bank w ramach świadczeń socjalnych dokładał się do tego, prezentując ludzką twarz korporacji. Byli inteligentni, otwarci i w sumie zmotywowani. Brakowało im tylko odpowiedniego warsztatu. Wiedziałam, że sobie poradzę.

– Naprawdę nie chcesz z nami mieszkać? – dopytywała Gośka, kiedy po zamknięciu oddziału zgodziłam się pójść z nimi na lody w celu przełamania… lodów. – Uwierz, nie tarzamy się co dzień w rozpuście.

– Dajcie mi trochę czasu, to może uwierzę – zażartowałam. – Znalazłam sobie przytulne gniazdko.

– Gdzie? – zaciekawiła się Renata, ta, z którą miałam dzielić prawie całkiem mój pokój.

– Na Karsiborze – odpowiedziałam, choć ciągle nie miałam pewności, czy będę mogła tam zostać.

– Uuu… daleko – zafrasował się łysy Łukasz.

– Daleko, lecz w pięknych okolicznościach przyrody – podsumowałam, zrywając się z kawiarnianego krzesła. – Muszę już lecieć, bo mój gospodarz za chwilę wróci do domu i z pewnością będzie usychał z tęsknoty.

Wśród wiele mówiących pogwizdywań i cmokań pożegnałam towarzystwo i oddaliłam się w kierunku promu, zaliczając aprowizację. Postanowiłam odwdzięczyć się za wczorajszą zupę, czyli wykonać popisowe danie: pierogi ze szpinakiem. W ogóle byłam wyjątkowo pozytywnie nastawiona, co w moim przypadku nieczęsto się zdarza. Morski klimat zdecydowanie mi służył.

Kiedy kończyłam szykować obiad, przyjechał Andrzej. Wpadł do domu, zatrzymał się w progu kuchni i wypalił:

– Uf, jesteś. Bałem się, że mi zwiejesz i będę cię musiał szukać po całym Pomorzu Zachodnim.

– Po co miałbyś mnie szukać?

– Jak to po co? – zdziwił się, jakby to było oczywiste i zajrzał do garnka. – Przepadam za domowymi pierogami! – Porwał jedną sztukę z cedzaka, połknął z wyraźnym zadowoleniem i dodał: – Ciebie też da się lubić. Skoczę pod prysznic i za dziesięć minut możemy zaczynać ucztę.

Przy kolacji zdołałam się o nim dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy. Był zoologiem ze szmerglem ornitologicznym. Wykładał nie tylko na uniwerku w Szczecinie. Szlajał się naukowo po całej Polsce, a hobbystycznie pisał o faunie z rodzimej okolicy. Maniak, pasjonat, a przy tym inteligentny i obyty człowiek z szeroką wiedzą ogólną i poważaniem w społeczeństwie. Zabawny, choć nie szalony. Taktowny, ale nie mruk. Twierdził, że umie sterować stojącym za domem jachtem. Miałam wrażenie, że przy nim z moją pokręconą osobowością, nudną wiedzą historyczną, która zawsze tak drażniła ojca, i kuriozalnym drygiem sprzedażowym jestem kompletnie nikim. Postanowiłam jednak zostać u niego, bo nie wyglądało na to, że chce mnie wyrzucić. Może faktycznie dzięki pierogom.

Sedno życia

Подняться наверх