Читать книгу Sedno życia - Katarzyna Kielecka - Страница 9

CZĘŚĆ I
Rozdział 6

Оглавление

Przez kolejne tygodnie codziennie zawoziłam Grzesia rano do przedszkola, a po południu zabierałam go na spacer, do kina, na sanki czy gdzie tam nas poniosło. Agata w tym czasie mobilizowała siły na wieczory, kiedy to oddawałam jej syna do wyłącznego użytkowania.

Spędzanie z nim czasu nie było już tak stresujące i krępujące, jak na początku. Łapałam się na tym, że odbieram je wręcz za naturalne i przyjemne. Robiłam to nie tylko dla Agaty, lecz także dla niego. Nauczyłam się, jak rozumieć go i myśleć dziecięcymi kategoriami. Ciągle jednak potrafił mnie zaskakiwać.

Któregoś dnia wracaliśmy ze wspólnych zakupów, kiedy nagle oświadczył:

– Tylko nie myśl, że lubię cię dlatego, bo mnie rozpuszczasz.

– Ja cię rozpuszczam?

– No. Kupujesz mi różne rzeczy, które wcale nie są takie potrzebne.

– I to jest rozpuszczanie?

– Tak. Bo gdy tylko czegoś chcę, od razu mi to dajesz. Tak się nie wychowuje dzieci.

Stropiłam się.

– Myślisz, że nie powinnam tego robić?

– Możesz nadal mnie rozpuszczać, bo ja wiem, że nie to jest najważniejsze. I nie dlatego cię lubię.

– A co jest najważniejsze?

– Życie i kochanie. Tak powiedziała mi mama. Jest ważniejsze nawet od ciastek i miliona złotych.

– To za co mnie lubisz? – spytałam zagubiona, bo miałam wrażenie, że poza ciastkami i kabanoskami dostaje ode mnie niewiele.

Niemal natychmiast padła odpowiedź:

– Za to, że ze mną jesteś.

Nowy rok przyszedł niepostrzeżenie. Po cichych i spokojnych świętach, podczas których unikałam spotkania z ojcem, zostały jedynie lekko przybrudzone i wystrzępione uliczne ozdoby. Od dziecka nie lubiłam gwiazdkowej atmosfery i nie przeszkadzało mi, że te dni przepłynęły bez echa.

Agata w sylwestra zaliczyła ostatni wlew chemii. Tym samym udało nam się dość symbolicznie zakończyć etap choroby i przejść do fazy nadziei na zdrowie. To było ważne dla nas obu i bardzo chciałyśmy wierzyć, że oznacza zmianę na lepsze. Wprawdzie w kilka godzin po zabiegu nie nadawała się zupełnie do upojnej, nocnej zabawy, jednakże rozwiesiliśmy z Grzesiem balony w mieszkaniu, kupiliśmy mnóstwo zimnych ogni i cukierków, po czym cały wieczór graliśmy w planszówki, które dostał ode mnie pod choinkę. Agata drzemała na łóżku. Staraliśmy się jej nie przeszkadzać. Przed północą obudziła się, kazała mi nalać do trzech lampek słabej herbaty i obiecała uroczyście, że od tej pory zaczyna zapuszczać nowy warkocz i wkracza na drogę optymizmu.

Dwa dni później oznajmiła, że jest świetnie, ma mnóstwo sił i sama może zaprowadzić Grzesia do przedszkola. Niespodziewanie rozczarowało mnie to i rozeźliło. Irracjonalnie uznałam, że nie jestem jej już do niczego potrzebna, i postanowiłam ostatnie dni przed powrotem do pracy spędzić w górach. Zaklepałam ulubioną miejscówkę w Kościelisku i zabrałam się do pakowania walizki.

Zadzwoniła około piętnastej.

– Słuchaj, on nie chce wyjść z przedszkola bez ciebie.

– Kto?

– Jak to kto? Przecież nie Kaczor Donald! Grześ nie chce!

– Dlaczego?

– Diabli wiedzą. Strzelił focha i nie gada ze mną. Rozpaprałaś go.

– Dobra, daj małego do telefonu – mruknęłam, starannie maskując uciechę.

Podała Grzesiowi aparat, trochę zbulwersowana, a trochę rozbawiona sytuacją. Po chwili usłyszałam bąknięte obrażonym tonem:

– Cześć, to ja.

– Cześć, a to ja.

– Wiem. Przecież dzwonię do ciebie.

– Dlaczego nie wychodzisz z mamą z przedszkola? – Od razu przeszłam do rzeczy.

– Bo chce mnie strasznie skrzywdzić.

– W jaki sposób?

– Chce mnie zabrać do dentysty.

– A ty się boisz?

– No co ty? Ja się niczego nie boję. Po prostu nie mam ochoty.

Oczywiście. Dlaczego mnie to nie zdziwiło?

– A na co masz ochotę?

– Żeby iść na spacer. Z tobą. I na żelki dżdżownice.

– Jeśli ci przywiozę te żelki, to pójdziesz do dentysty?

– A spacer też będzie?

– Tak, ale we trójkę. Nie zostawimy przecież mamy.

Mój rozmówca przez chwilę odpalał w głowie kalkulator zysków i strat. W końcu powiedział:

– Czekam z mamą pod przedszkolem.

Ochoczo przełożyłam noclegi w Kościelisku o jedną noc, kupiłam dżdżownice i pojechałam po nich.

Dentysta okazał się konieczny, bo pierwszy stały ząb rósł dramatycznie krzywo, a jego poprzednik za diabły nie chciał ustąpić mu miejsca. Grześ po przeprowadzeniu ze mną handlu wymiennego zniósł stomatologiczną gehennę bohatersko.

– Przyznajcie, że byłem dzielny. Najdzielniejszy! – domagał się pochwał, prezentując światu puste miejsce po utraconym mleczaku.

– Oczywiście! Mało tego, uważam, że należy ci się nagroda. Prawda? – Spojrzałam na Agatę wymownie, choć z góry wiedziałam, że się zgodzi.

– A co byś chciał dostać? – spytała syna.

Szliśmy powoli Piotrkowską, korzystając ze szczególnego dobrodziejstwa zimowego słońca i z całkiem niezłego już samopoczucia Agaty. Grześ rozradowany tą zwyczajnością rodzinnego spaceru, ostatnio niecodzienną, podskakiwał między nami, trzymając nas obie za ręce. Jednak usłyszawszy ostatnie pytanie, stanął w miejscu i najpoważniej w świecie odparł:

– Psa.

Łypnęłam na Agatę. To nie był dobry pomysł. Ich małe mieszkanko i wciąż wątpliwy stan zdrowia mojej przyjaciółki nie pozwalały o sobie zapomnieć. Konsternacja nie trwała dłużej niż trzy psie szczeknięcia.

– Oj, dziewczyny, dziewczyny… Przecież nie mówię o takim psie na prawdziwo. Ja chcę tego psa! – Pociągnął nas za ręce do witryny sklepu z zabawkami, gdzie na pierwszym planie leżał wygodnie niczym król życia paskudny, rudy i kudłaty pluszowy pies.

– Na pewno to ma być właśnie ten? – zapytałam. – Wejdźmy. Może spodoba ci się coś innego.

– Nie chcę innego. Chcę tylko jego. Poza tym powinnaś się cieszyć, bo on jest podobny do ciebie.

Trochę mnie zatkało, ale jasne, no pewnie, że się ucieszyłam. Taki pies, co jest podobny do mnie, nie może dużo kosztować.

Faktycznie, nie puścił nas z torbami. W ramionach Grzesia prezentował się nader gustownie. Chłopiec oglądał go z każdej możliwej strony.

– O, i ma kieszonkę na brzuszku! Zobaczcie! Kiedyś schowam tu skarb, gdy już go będę miał.

– Jak pluszakowi dasz na imię?

– Pan Pies.

Agata przyjęła to ze spokojem. Znała przecież pomysły syna nie od dziś. Dla mnie tok myślenia sześciolatka był, mimo wszystko, ciągle jeszcze nowością.

– Jak to Pan Pies? Nie może się nazywać po prostu Pies! To tak, jakbyś ty się nazywał Człowiek. Ty Człowiek i ja Człowiek. Okropnie by się wszystkim myliło.

– Ale ty jesteś Edyta, a nie żaden Człowiek. A ja jestem Grześ. To jest Pan Pies i koniec dyskusji – powiedział stanowczo Grześ-nie-Człowiek i nieco obrażony ruszył przodem z kudłatym, rudym ciężarem w ramionach.

Agata śmiała się z nas całe popołudnie. Po namyśle uznałam tę jej nieokiełznaną, beztroską uciechę za największy sukces tego popołudnia. No i Pana Psa oczywiście.

Kilka dni później po krótkim resecie w Kościelisku poczułam, że jestem w formie i dalsze miganie się od roboty nie ma sensu. Na oblodzonych szlakach zrzuciłam z siebie stres i czułam się jak nowo narodzona. Wróciłam do banku z przyjemnością. Kończyłam przerwane warsztaty w jednej z placówek w centrum Łodzi. Sprawiało mi to przyjemność. Któregoś dnia ze zdziwieniem zdałam sobie sprawę, że nie chciałabym już pracować w okienku. Szkolenie ludzi i obserwacja poprawy ich wyników dawały mi ogromną satysfakcję. Oczywiście zdarzały się trudne momenty. Nie zawsze ze wszystkimi łapałam dobry kontakt i nie z każdym umiałam się od pierwszego razu dogadać, jednak to chyba normalna ludzka sprawa, a nie kwestia mojego dziwactwa.

Kilka wieczorów w tygodniu spędzałam z Agatą i Grzesiem. Robiliśmy całkiem zwyczajne rzeczy: chodziliśmy do parku, na zakupy, do zoo czy do kina, oglądaliśmy telewizję, graliśmy w karty i planszówki, czasem zabierałam ich do jakiegoś muzeum albo na wycieczkę za miasto. Z Agatą rozumiałyśmy się niemal bez słów, tak samo jak wtedy, gdy jako dziewczynki powierzałyśmy sobie najgłębsze sekrety. To niezwykłe uczucie znowu mieć kogoś tak blisko, znów czuć się ważnym. Grześ był dla mnie przedłużeniem Agaty. Traktowałam go jak jej nieodłączną część. Stanowili dla mnie nierozerwalną jedność. Był pierwszym dzieckiem, które nie odgrywało dla mnie wyłącznie roli tła. I to tła uciążliwego. Przez tych kilka miesięcy nauczyłam się o nim znacznie więcej niż o własnych bratankach przez wszystkie lata.

Znacznie częściej niż kiedykolwiek wcześniej spotykałam się też z Wojtkiem. Nie wiem nawet, z czyjej inicjatywy. Czy to on sam z siebie, czy ja go czymś zachęciłam? Wpadał do mnie jak po ogień i gadaliśmy głównie o pracy. Wypijał kawę, a potem pędził do własnych spraw. Nie opowiadał o rodzinie. Chyba zdawał sobie sprawę, że nigdy mnie nie interesowała. Nie oczekiwał tego ode mnie ani nie miał żalu. On też raczej nie zagłębiał się w moje prywatne sekrety. Balansowaliśmy w naszych relacjach po bezpiecznej tafli, bojąc się zanurkować w głębinę i dostrzec więcej. W naturalny sposób był obecny w moim życiu i to się liczyło znacznie bardziej niż te wszystkie wymuszone kontakty przez ostatnie lata.

Comiesięczne spotkania rodzinne w jego domu znosiłam z większą łatwością niż dawniej. Udawało mi się czasem zamieniać po kilka niezobowiązujących zdań z Marzeną lub ojcem bez poczucia, że za chwilę się uduszę. Odbywaliśmy tylko puste rozmowy, jednak nie siedziałam już jak tępa, milcząca kłoda. Ciotka zniknęła i nikt nie poruszał jej tematu. Jolkę ojciec wymienił na inną, prawie taką samą. Berenikę nie Berenikę. Jakoś tak. Znów tylko na moment, więc szkoda pamięci, żeby kodować przelotną obecność.

Moja dawna samotność, z determinacją broniona i tak zachwalana, wydawała mi się teraz wręcz niedorzeczna. Spotkanie Agaty i wspólne przeżycie choroby otworzyło we mnie dawno pozamykane drzwi. Oczywiście nie oznacza to, że zadekowany w chaszczach dzikus przepoczwarzył się w wielbiącego świat ekstrawertyka. Nadal lubiłam zapadać się w ulubionym fotelu z kawą i książką, ale przecież nie każdego dnia. Wystarczyło od czasu do czasu. Z jednej strony mnie to cieszyło, a z drugiej utrzymywało w stanie permanentnego czuwania wrodzone poczucie zagrożenia.

Sedno życia

Подняться наверх