Читать книгу Sedno życia - Katarzyna Kielecka - Страница 15
CZĘŚĆ I
Rozdział 12
ОглавлениеTydzień później Grześ odezwał się z Wiartla. Jednak miał do tego głowę! Poinformował mnie o wszystkim, co znajdowało się w okolicy. Najważniejsze okazały się rowery wodne w Rucianem i Park Dzikich Zwierząt w Kadzidłowie. Obie atrakcje znałam osobiście, więc mieliśmy o czym dyskutować. Przede wszystkim zachwyciło go przełażenie po drabinach pomiędzy poszczególnymi wybiegami i oswojona sowa, którą mógł pogłaskać. Drewniane konstrukcje pamiętałam, sowę nie bardzo, więc obiecał mi jej zdjęcia w mailu. Chyba świetnie się bawili z Agatą, bo w tle słyszałam jej chichotanie. Tymczasem ja od trzech dni pogrążona byłam w ciężkim stresie. Zaczęło się w środę po południu. Andrzej złapał mnie w korytarzu tuż po tym, jak weszłam z pracy do domu.
– Ogarnij się biegiem i chodź na obiad. Muszę z tobą porozmawiać.
– Coś się stało? – spytałam podejrzliwie, bo rzadko zdarzało mu się upichcić coś przed moim powrotem. Zwykle kucharzyliśmy razem.
– I tak, i nie – odpowiedział tajemniczo i zniknął w kuchni.
Z niepokojem poleciałam na górę. Pod skórą czułam zmiany, a nie chciałam żadnych rewolucji. Mieszkałam nad morzem już dwa miesiące i przyzwyczaiłam się do tutejszego rytmu życia. Miałam nadzieję, że do jesieni nic go nie zaburzy. Kiedy po kwadransie zeszłam na dół, roboczy blat był w stanie totalnej rozpierduchy, za to na stole stała micha pełna ryb, a obok druga z sałatką.
– Co to? – rzuciłam, wietrząc rodzimą faunę.
– Dziś wszystkie Basie jedzą karasie – wyrecytował z dumą. – Osobiście łowione z samego rana.
– Wszystkie Basie? – spytałam rozbawiona tą rybną poezją.
– Na pewno jedna. Inne mnie nie interesują – wybrnął zgrabnie i nałożył mi potężną porcję na talerz.
Przez chwilę jedliśmy, gawędząc o wędkowaniu. Wciąż czekałam na tę zasadniczą rozmowę. Przy ostatniej rybie nie wytrzymałam i sama zaatakowałam temat.
– O czym chciałeś porozmawiać? Coś się stało?
– Nie – zaprzeczył od razu. – Wyluzuj. Po prostu chciałem ci powiedzieć, że mój brat przyjeżdża z rodziną na urlop. W ten weekend.
I po sielance. Cholera jasna, gdzie ja się teraz podzieję? W głowie rosły mi wściekłość i strach niewiadomego pochodzenia. Nie chcę, nie chcę, nie chcę! Jeszcze bardziej nie chciałam, żeby zauważył, jaką zasiał we mnie panikę, więc siląc się na lekki ton, rzuciłam beztrosko:
– Czyli w piątek muszę się wyprowadzić.
Spojrzał na mnie tak, jakby nagle wyrosło mi na czole trzecie oko.
– Zwariowałaś?
Też wymyślił. Toż przecież nie dziś. Dotąd nie zauważył?
– Nie… Dlaczego? Przecież po to mi to mówisz.
– Zwariowałaś – potwierdził tę niewątpliwie słuszną diagnozę. – Dziewczyno, mówię o tym po to, żebyś zdążyła się nastawić psychicznie na biegającą po domu i wrzeszczącą bandę potworów. Mój brat ma czworo dzieci! To zmieni nasz rytm życia i ten cichy bunkier. A żadne wyprowadzanie się w grę nie wchodzi. Sam nie dam rady ich wykarmić. Bratowej chciałbym oszczędzić gotowania, skoro przyjeżdża na wakacje. Niechże raz w roku odpocznie. To bardzo sympatyczna osoba.
Trudno było się nie roześmiać.
– Niech ci będzie. Nalepię wiadro pierogów i knedli, a potem postaram się nie wchodzić wam w drogę. Może być?
– Pierogi i knedle mogą oczywiście być – zgodził się grzecznie – tylko nie myśl, że uciekniesz do swojej jaskini i nie wychylisz nosa z pokoju aż do ich wyjazdu. Chciałbym się tobą pochwalić rodzinie.
– Nie ma czym.
– To twoje zdanie. Nie masz monopolu na rację – oznajmił i zamykając temat, zabrał się za wkładanie naczyń do zmywarki.
W pełnym stresie, nadęta i niezadowolona, lepiłam mu te cholerne pierogi przez cały piątkowy wieczór. W sobotę po rozmowie z Grzesiem dałam się wywlec na rejs i przesiedziałam go z nosem w książce. Andrzej nie komentował mojego zachowania. Wyglądało na to, że zupełnie nie jest zaskoczony i rozumie przyczynę. Po powrocie do domu obdarował mnie tylko informacją, że jedzie do Goleniowa, by odebrać gości z lotniska. Automatycznie odpaliłam opcję ewakuacji. W połowie schodów uświadomiłam sobie jednak brak sensu tego, co powiedział.
– Jak zamierzasz ich przywieźć?
– Normalnie. Samochodem.
– Przecież jest ich sześcioro. Nie zmieścicie się.
– Brat z żoną przyjadą autobusem. Wezmę tylko dzieciaki i bagaże – oznajmił i wyszedł z domu.
Dogoniłam go na podjeździe. Sama nie wierzyłam w to, co robię. Jakaś resztka przyzwoitości musiała się we mnie kotłować.
– Tubylcy przodem – zakomenderowałam, wskazując mu ręką bramę, i wskoczyłam dziarsko do toyoty.
Samolot spóźnił się tylko dwie godziny. Przez ten czas Andrzej, ogromnie uradowany moją otwartością i spolegliwością, zdążył mi przekazać milion informacji o całej szóstce. Mieszkali w Trondheim, blisko portu, w otoczeniu fiordu i polodowcowych wzgórz. Brat Andrzeja oraz jego żona zajmowali się skałami, minerałami i wodami gruntowymi w ośrodku badań naukowych, którego norweskiej nazwy oczywiście nie zdołałam zapamiętać. Byli geologami. Dzieci w wieku od szóstego do dwunastego roku życia chodziły do miejscowej międzynarodowej szkoły, gdzie nauczano po angielsku. Dzięki temu z każdym rokiem stawały się coraz bardziej trójjęzyczne. Norweski wchodził im do głowy sam razem z wiatrem znad Morza Norweskiego, który od czasu do czasu – podpuszczany przez okoliczne trolle – wpadał do miasta, przepychając się między skałami i burząc wody fiordu.
Zapamiętałam, że brat Andrzeja jest starszy od niego o dwa lata, żonę poznał już na początku liceum i dla wszystkich od dwudziestu lat stanowili wzór pary doskonałej. To było intrygujące. Jak dotąd jedyną idealną parę, jaką znałam, stanowili Wojtek i Marzena. Wobec tego istniała szansa, że sobie popatrzę i porównam. Wprawdzie nie wiedziałam, czemu miałoby to służyć, lecz zawsze stanowiło temat, którym mogłam zająć głowę przy okazji wymuszonych przez sytuację kontaktów z tymi ludźmi.
Najbardziej bałam się dzieci. Wciąż żywiłam przekonanie, że to kosmiczne stwory, z którymi ciężko się porozumieć. Wyjątkiem był Grześ. Wyjątkiem potwierdzającym regułę oczywiście. A tu takie zagęszczenie na raz! Byłam przekonana, że będą hałaśliwe, natarczywe i natrętne, z mnóstwem pytań i propozycjami zabaw, na które na pewno nie będę miała ochoty. Szczęśliwie cała czwórka tuż po wylądowaniu tak silnie przywarła do ukochanego stryjka, że kwestia rozlokowania gości w samochodach była oczywista. Andrzej zabrał młodsze towarzystwo, ja dorosłych i pognaliśmy do domu.
Po pierwszych dniach spędzonych w napięciu, kiedy wszystkie wykonane przeze mnie pierogi zniknęły i zażądano nowych, uznałam, że może jakoś przetrwam rodzinny urlop, chociaż czas dłużył mi się niezmiernie. Dzieci robiły potworną zadymę, bałaganiły okrutnie i tupały po domu niczym stado wściekłych żubrów. Głównie trzymały się Andrzeja, na obcy element nie zwracając uwagi. Chyba wyczuwały, że ze mną to żadna zabawa.
Brat Andrzeja i jego żona znikali na całe dnie, chcąc nacieszyć się możliwością spędzania czasu bez potomstwa. Zachowywali się jak para nastolatków. Chichotali, trzymali się za ręce i całowali po kątach. Aż mnie zastanawiało, czy to normalne. Jakoś nie umiałam sobie wyobrazić Wojtka robiącego takie rzeczy. Zupełnie niepoważni ludzie. Cieszyłam się, że Andrzej taki nie jest. Chwilami. Bo momentami zdawało mi się, że mógłby być, gdyby poznał kogoś odpowiedniego. Nie wiedziałam, czy mi się podoba ta myśl. Popadałam w paranoję od wytężonej pracy mózgu w tym zakresie. W każdym razie dorośli urlopowicze wracali późnym wieczorem, dając stryjkowi szansę samodzielnego poupychania bratanków do łóżek. Wypełniali mu swoimi dziećmi czas aż do granic snu i absurdu. Wyglądało na to, że gospodarz jest z tego rozwiązania zadowolony. Może taką mieli tradycję?
Korzystając z sytuacji, skupiłam się na banku, by nadgonić nieco zaniedbaną robotę. Widywaliśmy się wszyscy głównie przy śniadaniu i czasem przy kolacji. Tyle mogłam znieść. Rejsów po Świnie musiałam się wyrzec. Andrzej zabierał na wodę przede wszystkim dzieciaki. Z naszych rozmów o wszystkim i o niczym też nic nie wychodziło, bo zawsze ktoś do nas dołączał, dosiadał się i zmieniał atmosferę na kompletnie nie naszą. Nie byłam o to zła, nie miałam żalu. Może tylko czasem, kiedy widziałam, jak cała czwórka baraszkuje z nim na dywanie, zanosząc się śmiechem, przelotnie czułam ukłucie zazdrości. Nie było to jednak na tyle uciążliwe, żebym nie potrafiła tego wyprzeć i zwyczajnie stłumić.
Ostatniego wieczoru przed wylotem siedzieli wszyscy nad rzeką przy wielkim ognisku i piekli kiełbaski. Wróciłam późno, bo po pracy postanowiłam przejść się na plażę pod Stawę Młyny zwaną potocznie wiatrakiem. Legenda głosi, że mieszkał tam kiedyś stary marynarz, który potrafił odmładzać ludzi przez okładanie błotem, kąpiele w morzu i spacery. Wątpiłam w skutki czarów, więc błoto i kąpiel sobie darowałam, ale spacer kusił. Pokręciłam się po mokrym piasku, połaziłam wzdłuż brzegu, postałam na samiutkim końcu falochronu zachodniego, kontrolując czujnie wpływające i wypływające statki, aż poczułam się sama jak znak nawigacyjny i po paru głębokich oddechach słonym powietrzem byłam gotowa na powrót do domu.
Z podjazdu przemknęłam cichutko do swojego pokoju, żeby im nie przeszkadzać w pożegnalnej imprezie. Jako jedyna cieszyłam się, że wyjeżdżają. Panowały skwar i duchota. Przez otwarte okno docierał do mnie szmer rozmów i co jakiś czas głośniejsze śmiechy. Poczłapałam ospale pod prysznic. Wiedziałam, że nie zasnę, dopóki będą się tam na dole kotłować. W pewnej chwili wraz z zapachem dymu z ogniska dobiegło aż pod drzwi łazienki brzdąkanie gitary. Zdziwiłam się, bo nigdy nie było mowy o graniu. Szybko uznałam, że brat Andrzeja miał zadołowany na strychu instrument. Dźwięki odbierałam jako nawet przyjemne, ni to szanty, ni harcerskie szlagiery pachnące lasem i młodością. Postanowiłam skoczyć do kuchni po kawę i wysłuchać reszty koncertu w towarzystwie ulubionego napoju.
Na dole, już z pełnym kubkiem w ręku, spotkałam starszego z braci. Zaskoczył mnie, bo muzyka nadal płynęła przez uchylone drzwi na taras od strony wody. Otworzył lodówkę w poszukiwaniu puszek piwa i soku dla dzieci.
– Cześć – zagadnął. – Może do nas dołączysz?
– Nie chcę przeszkadzać – odpowiedziałam wymijająco. – To przecież wasze pożegnanie.
– Nie wygłupiaj się. Jemu jest przykro, że cię tam nie ma.
Zawahałam się i popatrzyłam niepewnie.
– Znam go przecież – dodał. – Ucieszy się. Chociaż na tyle mogłabyś się dla niego poświęcić. W dodatku dziś są jego urodziny.
– Naprawdę?
– Nie. I co z tego? Przecież możemy udawać, że są – skwitował z krzywym uśmiechem.
Racja. Możemy udawać. To już ostatni wspólny wieczór i Andrzej miał prawo do tego, żeby zrobić mu małe święto. Nie myśląc ani chwili dłużej, dałam się posadzić na szerokim pniaku. Odmówiłam kiełbasek i piwa, pozostając przy trzymanym w garści kubku z kawą. Naprzeciwko mnie po drugiej stronie ognia siedział Andrzej z gitarą. Wokół niego rozlokował się wianuszek fanów wpatrzonych w stryjka jak w tęczę. Zamawiali kolejne, doskonale im znane piosenki. Nawet ja niektóre kojarzyłam. Śpiewali, śmiejąc się i koszmarnie fałszując. Nikomu to nie przeszkadzało. Andrzej też śpiewał, ładnym, czystym, mocnym głosem. Cholera, ale ładnym! Głębokim, bardzo męskim, docierającym do miejsc, które wolałabym zostawić w świętym spokoju. Aż ciężko było słuchać. A jeszcze ciężej przestać. Nie wiedziałam, że tak potrafi. Chyba wielu rzeczy jeszcze o nim nie wiedziałam.
Co jakiś czas odrywał rękę od strun i sięgał do tyłu po puszkę z piwem. Nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi, skupiony na dzieciach. Powinien mieć własne, stanowczo powinien… Przyglądałam się im i coraz bardziej uświadamiałam sobie, jaka jestem żałosna. Spędziliśmy pod jednym dachem dwa tygodnie, a nawet nie pamiętałam ich imion. Żadnego. Nic o nich nie wiedziałam poza tym, co przed przyjazdem powiedział mi Andrzej. To chore. Coś ze mną było nie tak.
Dopiero tuż przed północą rodzice pogonili potomstwo do łóżek. Zabrałam się za usuwanie śladów po kolacji w plenerze. Andrzej wciąż tkwił przy gasnących płomieniach i wyczarowywał jakieś spokojne, usypiające ballady. Wstawiłam wszystkie naczynia do zmywarki i zamierzałam wycofać się na górę, gdy jego brat znów mnie zatrzymał, tym razem na schodach.
– Widziałem, jak na ciebie patrzy – powiedział.
– Co ty gadasz? Wcale na mnie nie patrzył. Przecież cały czas był zajęty dziećmi.
– Tak ci się tylko zdaje. Nie zrób mu krzywdy – poprosił, wprawiając mnie w osłupienie. – On już przeżył wystarczająco dużo rozczarowań.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – dopytywałam, wietrząc zmory z przeszłości.
– Po prostu go szanuj. To porządny facet. Nie potrzebuje, by znów go potraktowano jak śmiecia – wycedził i zniknął za drzwiami swojego pokoju.
Miałam wrażenie, że usiłował być uprzejmy i otwarty, jednak nie miał o mnie dobrego zdania. Nie potrafiłam odgadnąć, o co mu chodziło. Szanowałam Andrzeja. W każdym razie nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby potraktować go z pogardą. Przecież on to wie. Powinien wiedzieć.
Zawahałam się i wyszłam na dwór. Andrzej przestał grać i spoglądał z zaciekawieniem, jakby próbował zgadnąć, czego się może po mnie spodziewać. Sama nie byłam pewna. Siedział na niskim pniaku. Dla mnie brakowało tam miejsca. Podeszłam blisko i przykucnęłam tuż przy mężczyźnie, podpierając się rękami o jego kolana. Odłożył ostrożnie gitarę na trawę, otoczył dłońmi moją twarz i przez jakiś czas nie działo się nic poza tym, że zaglądałam w błyszczącą w mroku głębię Bałtyku. Potem zaczął mnie całować.
Czułam smak piwa. Zupełnie mi to nie przeszkadzało. W sumie przez dłuższy czas nic mi nie przeszkadzało, aż w końcu zwyczajnie ścierpły mi nogi. Mimo eksplodujących we mnie doznań nie byłam w stanie długo tego ignorować. Zaczęłam się wiercić, a on uznał to za sygnał do zakończenia tej sceny. Cofnął ręce. Wstałam i z ulgą masowałam łydki. Uśmiechnął się ze zrozumieniem. Sięgnął po gitarę i wciąż mi się przyglądając, zaczął grać nastrojowy szlagier sprzed kilkunastu lat. Milczeliśmy zgodnie. Nie wlałam w siebie nic poza kawą i nie padło ani jedno słowo, a i tak czułam się skołowana, jakbyśmy oboje wypili i powiedzieli za dużo.