Читать книгу Sedno życia - Katarzyna Kielecka - Страница 13
CZĘŚĆ I
Rozdział 10
ОглавлениеCzas płynął, a z biegiem dni moje życie zaczęło dopasowywać się do nowego rytmu, ugniatając się bez większych oporów jak plastelina. Na Wybrzeżu wciąż królowała upalna i słoneczna wiosna usiłująca podszywać się pod lato. Wbrew wcześniejszym obawom zostałam na Karsiborze na stałe. Andrzej uznał to za oczywiste, a mnie nie chciało się z nim sprzeczać. W gruncie rzeczy ten układ był bardzo wygodny i dawał nadzieję na w miarę przyjemne odbębnienie tej przydługawej delegacji służbowej. W każdym razie Karsibór z Rycerską wygrywał w przedbiegach.
Kilka godzin dziennie spędzałam w banku na wychowywaniu swoich podopiecznych, po trochu naginając ich zwyczaje do wymogów rynku, gustów klientów i zwykłych zasad marketingu. Polubiłam pracę z tą żywiołową, wiecznie rozbawioną grupą. Nawet odrobinę zazdrościłam im wyluzowania. Miałam wrażenie, że żyją bezproblemowo, lekko i jakoś tak powierzchownie. Jakby ich świat zamykał się w kręgu bankowych obowiązków i imprez. Wydawali mi się bardzo do siebie podobni, choć pewnie wcale tak nie było. Nie chciało mi się tego zgłębiać ani poznawać ich bliżej. Ograniczałam się do dyskusji służbowych, nie słuchałam wynurzeń o prywatnym życiu, nie mówiłam o sobie i nie chodziłam z nimi na piwo. Byli dla mnie obcy i w gruncie rzeczy, mimo okazywanej sympatii, miałam ich gdzieś. Dostosowali się do tego bez oporów.
Zaraz po zamknięciu placówki, a często i o wcześniejszej porze, porzucałam rozbawione towarzystwo i szłam na plażę lub pędziłam do domu. Nie dokuczała mi urozmaicona przeprawą odległość. W Łodzi denerwowało mnie stanie w korkach, a tu nawet kolejki na prom wydawały się sympatyczne. Z rzadka miałam ochotę szarpać, gryźć i mordować. Przypisywałam tę zasługę zbawczemu wpływowi jodu na mój układ nerwowy. Nie bez znaczenia pozostawał też fakt, że nikt się mnie nie czepiał i nie stawiał przede mną żadnych towarzyskich wymagań.
Wieczorami zwykle jedliśmy wspólnie z Andrzejem spóźniony obiad, a potem albo siedzieliśmy długo przy kuchennym stole, prowadząc pogawędki na luźne tematy, albo bunkrowaliśmy się każde w innym pokoju i nie wchodziliśmy sobie w drogę. Niezależnie od scenariusza wszystko wydawało mi się naturalne i swobodne. Zarówno pogaduchy, jak i chowanie się po kątach odbywało się w atmosferze wzajemnego zrozumienia. Nie męczyło mnie jego towarzystwo, bo nigdy, absolutnie nigdy mnie do niczego nie zmuszał. Ani do bycia miłą, ani rozmowną, ani tym bardziej piękną, elegancką i dystyngowaną, co było wieczną zmorą w moich kontaktach z rodziną. Poznawałam go coraz lepiej i dostrzegałam, że mimo ciepła, z jakim odnosił się do ludzi, miał duszę samotnika. Cenił spokój, ciszę i własne zamyślenie. Nie paplał bez sensu. Jego słowa były zawsze wyważone, zarówno w żartach, jak i przy poważnych tematach. Poza przelotnymi spotkaniami z rodziną z sąsiedztwa nie widywałam go z nikim. Jeśli gadał przez telefon, to w swoim pokoju. Nie było kumpli ani kobiet, co wydawało mi się dziwne, zważywszy na jego niekłopotliwy charakter i atrakcyjny wygląd. Nie nadszedł jednak jeszcze czas, żebym miała chęć i odwagę pytać go o to.
Z irytujących kwestii cechowało go jedynie uporczywe bałaganiarstwo: porzucanie rzeczy tam, gdzie popadło, walanie się ciuchów i brudnych kubków po kątach, lekkomyślne zostawianie niedojedzonych resztek na blacie w kuchni i zadeptywanie ubłoconymi buciorami podłogi. Umiał to sprzątnąć sam, choć nie od razu. Zauważał dopiero, gdy zerkałam wymownie.
Poza tym zdawał się odkrywać we mnie znacznie więcej, niż chciałabym pokazać. I to mnie najbardziej martwiło.
Czasami znikał na kilka dni. Miewał wykłady i konferencje w miejscach na tyle oddalonych, że konieczne było nocowanie poza domem. Zostawałam wówczas sama na gospodarstwie i z zadowoleniem poświęcałam ten czas na odbudowanie odpowiedniego i zgodnego z moim charakterem dystansu. Nie chciałam dopuścić do niewygodnej dla moich zwichrowanych emocji sytuacji. W końcu, patrząc w kontekście całego życia, mieszkałam tam tylko chwilowo.
Zwykle raz w tygodniu odzywał się Wojtek z kontrolą na poły zawodową, na poły braterską. Zadowalał się zdawkową informacją, że żyje mi się nieźle, a interesujące go wykresy z wynikami placówki wędrują szerokim, choć łagodnym szlakiem w górę. Nie były to Tatry, bardziej może Beskidy, lecz moim zdaniem powinien być kontent. I chyba był, bo nie marudził.
Wieczorami co jakiś czas meldowała się Agata. Bywało, że telefonicznie, choć szybko zaczęła nalegać na pogaduszki przez Messengera. Upierała się, że tak jest wygodniej. Opowiadała o Grzesiu, o pracy, chwaliła się coraz dłuższą fryzurą i ogólnie tryskała szczęściem. Gadałyśmy o bzdurach. Było przyjemnie. Nie brakowało mi spotkań z nią. Te rozmowy i czaty w pełni wystarczały. Grześ, zgodnie z umową, gawędził ze mną w każdą sobotę o poranku. Podświadomie czekałam na te jego telefony, tak jak w dzieciństwie czekało się na ulubioną kreskówkę albo na pójście do kina. Niezależnie od tego, co mieli grać, wiedziało się, że zabawa będzie przednia. Tego samego doświadczałam podczas pogaduszek z Grzesiem, chociaż nie tęskniłam. Wtedy jeszcze tęsknota była dla mnie zupełnie nieznanym odczuciem.
W któryś sobotni poranek pod koniec maja, kiedy wciąż rozbawiona pomysłowością chłopca odkładałam telefon, do mojego pokoju zapukał Andrzej. Nie pytając o zgodę, wetknął głowę w drzwi i rzucił wesoło:
– Waćpanna Barbara ma ochotę na wyprawę w nieznane?
– Czyli gdzie?
– Czyli na wielką wodę.
– Na morze?
– Nie, nie! Nie na aż tak wielką. Na deltę.
Zawahałam się, bo mimo słońca było dość wietrznie i rzeka falowała niespokojnie.
– Czy to bezpieczne?
– Jasne, że nie. Stado aligatorów i piranii już tam na ciebie czyha. Poza tym popłyniesz tylko ze mną, więc będę mógł cię zgwałcić, obedrzeć ze skóry i zamordować.
– Tu też jestem z tobą zupełnie sama i jeszcze żyję.
– Wybacz, to tylko małe niedopatrzenie z mojej strony.
– Kusisz. Jeszcze chwila i się złamię.
– Wobec tego dodam, że na jachcie mam lodówkę z małym zamrażalnikiem i wszystko, co potrzeba do serwowania mrożonej kawy w plenerze.
Ten argument przeważył szalę.
– Będę gotowa za dziesięć minut – poinformowałam i zatrzasnęłam mu drzwi przed nosem.
W końcu co mi szkodziło? Nie miałam nic do roboty i mnóstwo czasu. Uznałam, że nawet jeśli to wspólne siedzenie na małej, ciasnej łupinie okaże się męczące i krępujące, mogę milczeć jak zaklęta i zmienić się w nadętego gbura. Ubrałam się możliwie skromnie, żeby nie było, że mnie kusi perspektywa gwałtu i po niecałym kwadransie dreptałam nerwowo po pomościku, pełna obaw przed wejściem na chyboczący się jacht.
– Nie przewróci się? – zapytałam.
– Nie dowiesz się, jeśli nie sprawdzisz. – Złapał mnie za rękę i zdecydowanie pociągnął.
Zachwiałam się, wpadłam na niego niezgrabnie i niewiele brakowało, żebyśmy oboje wodowali. Widocznie to przewidział, bo wytężył siły i udało mu się w miarę zgrabnie opanować sytuację.
Z tej perspektywy potwór wodny wydawał się znacznie większy i stabilniejszy niż z lądu. Byłam w tej dziedzinie totalnym ignorantem. Zdołałam zarejestrować wzrokiem wygodny pokład, na którym dałoby się swobodnie usiąść, a nawet się położyć. Poczucie bezpieczeństwa zapewniały solidnie wyglądające relingi. Poza tym część jachtu była zadaszona. Znajdowało się tam pomieszczenie z wąskimi kanapami po bokach, fotelem, sterem i mnóstwem nieznanych mi z nazwy urządzeń służących zapewne do kierowania oraz obiecana lodówka dająca nadzieję na mrożoną kawę. Z boku wisiało koło ratunkowe, co mnie na dobre uspokoiło.
– Umiesz pływać? – spytał Andrzej.
– Zamierzasz wyrzucić mnie za burtę?
– Nie wykluczam tej możliwości, jeśli staniesz się zbyt napastliwa – zagroził ze śmiechem w oczach.
Nieustannie szokował mnie radością życia sprzęgniętą ze spokojem i stonowaniem. Potrafił cieszyć się drobiazgami, każdym dniem, każdą godziną, jakby codzienność nie była niczym innym jak tylko niemożliwą do przecenienia wartością. I ze wszystkiego żartował. Nie kpił. Żartował! To duża różnica. Pod tym względem bardzo przypominał mi Grzesia. Wciąż mnie podpuszczał, żebym wchodziła z nim w słowne utarczki, a kiedy mu się to udawało, puszył się jak paw.
– Na wodzie się utrzymam, jednak do Otylii mi daleko. Na drugi brzeg nie dociągnę – przyznałam z żalem, wskazując szuwary szumiące na wietrze w niejakim oddaleniu od nas.
– Już wiem, czym cię straszyć – podsumował.
Odcumował potwora, silnik zamruczał z zadowoleniem jak podrapany za uchem gigantyczny kocur. Pozwoliłam się uprowadzić w tajemniczą dal. Andrzej zajął miejsce za sterem, a ja ulokowałam się wygodnie na siedzisku po przeciwnej stronie. Wypływaliśmy wolno na niepokojone wiatrem wody Starej Świny. Zapatrzyłam się w horyzont, a on opowiadał o okolicznej przyrodzie i pochodzeniu wyspy Karsibór, która pierwotnie była częścią Uznamu. Powstała w wyniku sztucznego przekopania Kanału Piastowskiego przez Niemców dobre sto pięćdziesiąt lat temu. Dowiedziałam się też, że historia osady na tej ziemi sięga dwunastego wieku. Temat mnie fascynował, a ponieważ Andrzej wiedział już, że mam historycznego hopla, obiecał dostarczyć mi stosownej karmy, żeby tego hopla dożywić. Zobowiązał się do wypożyczenia dla mnie lokalnych publikacji w szczecińskiej bibliotece uniwersyteckiej.
Z wolna po prawej stronie zostawialiśmy za sobą Karsiborską Kępę, a z nią ptasi rezerwat. Na brzegu widziałam wysokie trawy, podmokłe łąki czy pastwiska i rozpanoszone wodne zielsko. Żadne żywe stworzenie nie rzuciło mi się w oczy. Zachłannie zapoznawałam się z ciekawostkami o niemal każdej mijanej wysepce. Wreszcie Andrzejowi znudziło się gadanie, więc wyjął ze schowka dwie lornetki, odprawił mnie na rufę i przykazał szperanie po niebie oraz krzakach w poszukiwaniu ptactwa. Wtedy właśnie mimo dzikich wysiłków wyszedł ze mnie głąb, bo za diabła nie umiałam nic sama wypatrzeć. Tymczasem on co chwilę wskazywał palcem ornitologiczne cudeńka: a to kormorany, a to wodniczki, a to bataliony czy cyranki. Były piękne, ciekawiły mnie i raz-dwa nauczyłam się je odróżniać. W końcu oznajmił, że jeśli dopisze nam szczęście, dorwiemy bielika. Faktycznie, udało się kawałek dalej, gdy wypływaliśmy z wąskiego wodnego gardła na rozległe jezioro. Andrzej pokazywał przepływające ławice ryb i obiecywał, że na dniach spotkam się z nimi przy patelni. Słuchałam jak zaczarowana, rozglądając się bez ustanku, bo widoki były zachwycające. Pomyślałam wtedy, że bezbrzeżna przestrzeń morska nie umywa się do tego bogactwa krajobrazu, jakim dysponuje delta Świny. Chociaż nie miałam jeszcze wówczas pojęcia, że to miejsce stanie się dla mnie tak ukochane i bliskie.
– Patrz – powiedział Andrzej, nakierowując moją lornetkę na widniejące w oddali zabudowania. – To Lubin. Widzisz? Góruje nad nim wieża kościoła. A obok masz punkt widokowy na deltę. Kawałek za nim ukrywa się najpiękniejsze i najbardziej magiczne miejsce w okolicy. Jeśli będziesz grzeczna i zasłużysz, to cię tam kiedyś zabiorę.
– A co tam jest? – spytałam zaciekawiona.
– Tajemnica. Dziś na pewno nie zdradzę. Jeszcze nie wiem, czy można ci zaufać.
W drodze powrotnej zostałam obdarowana wielkim kubkiem mrożonej kawy oraz grzeczną prośbą o przymknięcie gęby na jakiś czas, bo jednak chciał odnieść choć minimalną korzyść naukową z wycieczki i zależało mu na pstryknięciu ptasich fotek. Ucichłam zatem, rozkoszując się smakiem i wszechogarniającym spokojem. Ku mojej uciesze to przymusowe milczenie okazało się złotem, bo w pewnej chwili tuż nad jachtem zaczęły się kręcić dwa ogromne bieliki. Siedziałam z zadartą głową i gapiłam się na nie z zachwytem. Zataczały koła i wirowały razem w jakimś szalonym tańcu. Były niesamowite, jednocześnie dzikie i fascynujące, budzące respekt i piękne. Masywne, brunatne skrzydła z zapałem młóciły powietrze, w słońcu mieniły się żółte dzioby i białe pióra na końcach ogonów. W głowie zaroiło mi się od pytań, bałam się jednak odezwać, bo nie chciałam ich spłoszyć. Kiedy znudziło je to przedstawienie nad wodą, odleciały hen, na wschód w stronę Wiszowej Kępy.
– Wiedziałaś, że są monogamiczne? Często łączą się w pary na całe życie. Wczesną wiosną, jeśli dopisze szczęście, można zobaczyć, jak wykonują wspólne loty godowe. To takie romantyczne, podniebne randki. Ze śniadaniem.
Odwróciłam głowę. Andrzej stał na pokładzie i wcale nie patrzył w ślad za bielikami. Trafiłam wzrokiem wprost w jego oczy, przenikliwe i gorące. Poczułam, jakby coś się we mnie topiło i zaczęło kapać jak wosk na czystą, białą kartkę. Przyszło mi na myśl, że można bez trudu usunąć świecę i zdrapać zaschnięte krople, a ślady na kartce zostaną na zawsze. Przestraszyłam się i uciekłam spojrzeniem daleko na wodę. Nie chciałam takich wrażeń ani takich myśli. To nie mogło być dobre. Burzyło porządek i niosło za dużo niewiadomych. Andrzej usiadł za sterem i skomentował gdzieś w przestrzeń ciepłym głosem:
– Tchórz.
Wosk, nie licząc się zupełnie z moim zdaniem, kapał nieustannie. Powoli i w przyczajeniu. Nie umiałam go skutecznie zatrzymać.
Od tej pory wypływałam z Andrzejem na deltę w każdy weekend, kiedy tylko chciał mnie zabrać na pokład. Pakowałam książki i kremy z filtrem, bo lato zaborczo ogarnęło całe Wybrzeże. Czytałam albo chłonęłam widoki za burtą. Starałam się nie przeszkadzać, bo przecież dla mojego gospodarza to była przede wszystkim praca. Wypatrywał swoich ulubieńców, robił im zdjęcia i sporządzał notatki odręcznie oraz na laptopie, a kiedy tylko odrywał się od ornitologii, chętnie rozmawiałam z nim na wszystkie możliwe tematy od fauny i średniowiecza, przez Sienkiewicza, aż do przyziemnych zagadnień jak polityka czy menu na kolację. Wykłócałam się głupio i zażarcie o to, czy piękniejsze są Tatry czy Karkonosze, przy czym moja głupota polegała na tym, że on znał jedne i drugie, a ja poza okolicami Zakopanego widziałam w życiu niewiele. Andrzej chętnie opowiadał o swoim dzieciństwie. Ja w tym zakresie uparcie milczałam. Niby nie było najgorzej, jednak to nie jest mój ulubiony temat. Wolałam słuchać, jak tłukł się z bratem i raz za razem zarabiał kolejne szlabany w domu i w szkole. Rzadko mówił o dorosłym życiu, jakby ograniczało się do uczelni i pływania po delcie. Nie wnikałam. Brałam, co dawał, i nie prosiłam o więcej.
Te wędrówki pośród kanałów, wysepek, szuwarów, kęp i błota po mieszanej cudem natury słodko-słonej wodzie były dla mnie jak bajka. Oddzielały mnie grubą kreską od przeszłości, jakbym niespodziewanie weszła do bezpiecznego i dobrego świata czarów. Takiego, w którym chce się zostać na zawsze.