Читать книгу Sedno życia - Katarzyna Kielecka - Страница 8
CZĘŚĆ I
Rozdział 5
ОглавлениеKolejnego dnia rano podjechałam do nich, gotowe już dziecko odwiozłam do przedszkola i oddałam pożyczony fotelik. Przy okazji dowiedziałam się, że przybycie przedszkolaka rejestruje się elektronicznie, przykładając kartę do puszki zwanej pikaczem. I tu się rozpanoszył dwudziesty pierwszy wiek. Dziecko entuzjastycznie pouczyło mnie, jak należy zapikać, a nauczycielka ostrzegła, że jeśli zamierzam sama odebrać chłopca, Agata musi napisać upoważnienie. Odnotowałam formalność w pamięci i pojechałam po zakupy do Tesco.
Pakowałam do koszyka wszystko, co mi się nawinęło, pozostając w twardym postanowieniu odżywienia, podtuczenia i rozpieszczania Agaty. Ponieważ jednak brakowało mi doświadczenia, co chwilę wydzwaniałam, wyrywając ją ze snu i dopytując, czy dziecko będzie jadło to albo tamto. W końcu nie wytrzymała i nawrzeszczała do słuchawki, że jej syn to nie kosmita i je to samo, co my. Uwierzyłam z lekkim ociąganiem. Zakup fotelika także zmusił mnie do wykonania telefonu, bo okazało się, że należy znać wagę dziecka.
– Dziewiętnaście kilo z kością – wywarczała Agata.
Sprzedawca miał niezły ubaw, gdy bezmyślnie to powtórzyłam. Zawiozłam zakupy do domu, zmusiłam przyjaciółkę do zjedzenia twarożku ze szczypiorkiem, wychłeptałam ze trzy kawy, ogarnęłam chałupę, upichciłam obiad i obiecałam, że po południu zabiorę dziecko do parku. Agata nie była jeszcze na siłach. Dwa dni po wlewie zwykle znosiła najgorzej. Potem nieco się poprawiało. Marudziła coś o tym spacerze, bo świat pokrył pierwszy śnieg i należało malucha przewietrzyć, więc co mi tam. Uznałam, że to nie może być trudne. Park znajdował się rzut beretem od przedszkola, po drugiej stronie remontowanych torów kolejowych, doskonale widoczny spod drzwi placówki. Pamiętałam o upoważnieniu, miałam naszykowane drobniaki na bułę i w ogóle czułam się doskonale zorganizowana, przygotowana i pomocna.
Dziecko po chwilowym wahaniu uwierzyło mi, że przyszłam po nie na zlecenie mamy, i zgodziło się ubrać. Odcierpiałam swoje w przedsionku spokojniej niż poprzedniego dnia, bo byłam już na to nastawiona.
– Kupisz mi coś? – Usłyszałam.
Ha! Nie uda mu się mnie zaskoczyć! Zaciągnęłam chłopca do cukierni.
– Nie chcę ciastka – zameldował po kilku minutach kontemplacji wypieków.
– A na co masz ochotę?
– Na kabanoska.
Cholera. Przeleciałam po osiedlu w poszukiwaniu sklepu i bohatersko dorwałam tego piekielnego kabanoska. Dziecko zjadło pół, a poobgryzaną resztę wepchnęło mi w rękę.
– Zostawiłem trochę dla ciebie – oznajmiło z dumą.
Podziękowałam, wyrzuciłam pod śmietnikiem dla zbłąkanego psa lub kota i poszliśmy do parku. Słońce skrzyło się na cienkiej warstwie śniegu. Złapał lekki mróz. Było przepięknie z zabielonymi konarami i gładkimi połaciami białego puchu na trawnikach. Te właśnie upatrzył sobie mój podopieczny, aby szerzyć na nich dzieło destrukcji.
– Patrz, robię tory! Jestem pociąg! Ciuch, ciuuuch!
I tak pociuchując, zaczął szurać po ośnieżonym trawniku. W mgnieniu oka wyżłobił w nieskazitelnej bieli ślady aż po burą zieleń zmarzniętej trawy. Patrzyłam zdegustowana. Mały wandal. Snułam się wolno alejką wzdłuż szyn kolejowych rytych dziecięcymi butami. Po chwili usłyszałam wołanie:
– Ej, Edyta! Chodź! Będziesz wagonik!
Co ja będę? Wagonik? Nie ma mowy! Absolutnie nie jest to możliwe!
Jednak dziecko nie ustępowało. Darło się i darło, aż w końcu nie wytrzymałam. Lataliśmy w kółko jak szaleńcy, warcząc i ciuchając. Zryliśmy śnieg niczym stado zwariowanych kretów. Ono śmiało się do rozpuku, ja starałam się jakoś przetrwać, patrząc co chwilę na zegarek i licząc mijające minuty. W głowie powtarzałam na pociechę, że dzięki moim cierpieniom Agata odpoczywa. W końcu dziecko się zmęczyło i zarządziło czas na huśtawkę.
Poszliśmy na plac zabaw. Oczyściłam siedzisko z bieli i wilgoci, żeby chłopiec nie odmroził sobie tyłka, i nastawiłam się na rytmiczne, nudnawe bujanie. W końcu znałam to z dzieciństwa. Tymczasem on miał inny plan. Postanowił urozmaicić mi czas atrakcyjną pogawędką.
– A gdzie ty masz swojego synka?
– Nie mam.
– Niemożliwe. Każda duża pani ma synka. No chyba że córeczkę. Masz córeczkę?
– Nie mam.
– Dlaczego?
– Bo nie mam męża.
– Mama też nie ma męża. A ma synka.
No i lipa. Robiło się coraz trudniej. Pokontemplowałam sielską, zimową dal, zebrałam się w sobie i wróciłam do rozmowy:
– Bo twoja mama jest wyjątkowa.
– No tak. A chłopaka masz?
– Chłopaka?
– No takiego pana, co cię kocha i przytula.
– Nie. Twoja mama też przecież nie ma chłopaka.
– Moja mama ma.
Zdziwiłam się.
– Kogo?
– Mnie. Kiedy urosnę, to się z nią ożenię.
Uśmiechnęłam się krzywo, opierając plecy o metalowy słupek.
– Chyba ci się to nie uda. Synkowie nie żenią się z mamami.
– Kłamiesz! – powiedział rozsierdzony, zerkając na mnie bykiem. – Nie będę się z tobą bawił! Nie lubisz mnie! – Zeskoczył z huśtawki i ruszył samotnie ścieżką w stronę wejścia do parku.
Przez chwilę obserwowałam go spokojnie, stojąc dalej jak słup przy huśtawce. W sumie gdybym miała być tak absolutnie szczera, pasowało mi, że się oddala. Kiedy jednak minął zakręt i zniknął za drzewami, z miejsca szarpnął mną niepokój. Zginie gdzieś i za cholerę go nie znajdę! Nie mogę ryzykować. Pobiegłam za nim, wrzeszcząc:
– Grzesiu! Grzesiu! Zaczekaj!
Zatrzymał się w końcu i spojrzał na mnie kpiąco:
– O, wiesz, jak mam na imię.
– Oczywiście, że wiem. I lubię cię.
– Nie lubisz.
– Lubię. Ja tylko po prostu nie znam się na dzieciach – zwierzyłam się w akcie desperacji, bo zrobiło mi się głupio.
Przez chwilę wyraźnie analizował moje słowa.
– Rozumiem – powiedział wreszcie. – Nie znasz się, więc cię wszystkiego nauczę. – Złapał mnie za rękę i poszliśmy do samochodu.
Przez weekend wracałam do równowagi, wychodząc z założenia, że skoro nie ma przedszkola, to nie będę Agacie potrzebna. Zakupy zrobiłam co najmniej na tydzień, nalepiłam im na zapas pierogów ze szpinakiem i uznałam, że jakkolwiek Agata będzie się czuła, jakoś ogarnie własne dziecko. Najwyżej nie pójdzie na spacer i któryś parkowy trawnik dłużej zachowa biel. Strata niewielka. Skupiłam się na własnych sprawach, czyli na kawie i książkach. Spragniona samotności, nawet na moment nie wychyliłam nosa z domu, chrzaniąc piękno zimowej pogody.
W poniedziałek dzielnie odwaliłam poranne pikanie w przedszkolu i poleciałam na plotki.
– Cały weekend mówił o tobie – narzekała Agata. – Myślałam, że oszaleję.
– Mocno się skarżył? – spytałam nieco roztargniona.
Walczyłam ze starym ekspresem, który przyniosłam do mieszkania przyjaciółki, nie mogąc znieść rozpuszczalnej lury. Stał u mnie nieużywany, od kiedy szarpnęłam się na luksus nowoczesnej, sterowanej elektronicznie maszyny do produkcji szczęścia.
– Nawet nie. Chyba traktuje cię jak wyzwanie.
– Cholernik zakamieniały – wysapałam.
– Grześ? – zdziwiła się Agata.
– Jaki Grześ?
– Czyś ty zgłupiała już z braku kofeiny? Mój syn! Widziałaś go. Nawet dziś rano.
Oderwałam się od próby poruszenia wrednej nakrętki od pojemnika na wodę i popatrzyłam nieprzytomnie.
– Powtórz, bo nie daję rady. Chyba mózg mi nie nadąża za uszami.
Agata parsknęła śmiechem.
– Stwierdziłaś, że Grześ to cholernik i w dodatku zakamieniały.
– Idiotka! – Popukałam się palcem w czoło i wróciłam do walki o kawę. – Ekspres zakamieniały. Daj mi chwilę. Zaraz go pokonam.
Zaparłam się z całej siły. Nagle syknęło, nakrętka wystrzeliła jak korek w sylwestra i zgodnie z szampańskim zwyczajem potłukła żarówkę w zapalonej kuchennej lampie. Armatni huk wstrząsnął całym Widzewem.
Agata bez słowa dała za wygraną i dopiero kiedy posprzątałam bałagan, użyłam zmaltretowanego ekspresu i wypiłam pół kubka siekiery, wróciła do tematu.
– Grześ uważa, że jesteś dziwna, bo nie umiesz się bawić. Postanowił cię tego nauczyć. Podobno dzielnie, acz z wielkimi oporami robiłaś w parku za wagonik.
– No. Nie miałam wyboru. Darł się tak, że ludzie się za nami oglądali.
– Myślisz, że zostawi to trwałe ślady na twojej psychice?
– Niewykluczone. Zniszczyliśmy kawał trawnika.
– Dzisiaj też zamierzacie ryć w śniegu? – pytała.
– A skąd ja mogę wiedzieć, co on wymyśli? Ty powinnaś przeczuwać. To twoje wariackie geny.
– Zdajesz sobie sprawę z tego, że masz wpływ na to, co będziecie robić?
– Doprawdy? – rzuciłam z kpiną.
– Tak – odpowiedziała Agata. – Wystarczy, że spróbujesz z nim rozmawiać jak z człowiekiem.
Nie byłam przekonana, czy aby się ze mnie nie nabija. Około piętnastej weszłam do piekielnego przedszkolnego przedsionka z bohaterskim nastawieniem, że będę z Grzesiem rozmawiać. Wymyśliłam już nawet początek. Nie zawlokę go ani do cukierni, ani po kabanoska, tylko zwyczajnie spróbuję zapytać, na co ma ochotę. Jak człowieka. Bo to podobno jest człowiek. Więc niech mu tam.
Przy wejściu stała znana mi już nauczycielka i od razu zaatakowała mnie tematem, który błąkał się po moich obu półkulach.
– Czy mogłaby pani porozmawiać z Grzesiem?
– Właśnie mam taki zamiar – powiedziałam z dumą, zastanawiając się, jak ona na to wpadła.
– Skąd pani wie, w czym problem?
– Jaki problem? Nie ma żadnego problemu. Jego matka twierdzi, że to też człowiek i idzie się z nim porozumieć.
– Proszę pani… Oczywiście, że to człowiek i można się z nim porozumieć – sparafrazowała mnie z podziwu godnym spokojem jak ostatnią jełopę – ale nie pozwolę na to, żeby bił inne dzieci.
Wlepiłam w nią zbaraniały wzrok zapewne średnio inteligentnie, więc poczuła się w obowiązku doprecyzować:
– Szarpał dziś kolegę, a potem go popchnął. Sebek upadł i uderzył głową o krzesło. Stanowczo proszę o rozmowę z Grzesiem – zakończyła, lecz wkrótce, oceniając mnie widocznie nie najlepiej, dodała: – Albo przynajmniej proszę o przekazanie mojej prośby jego mamie.
To mnie uruchomiło. Jakiej mamie? Nie ma potrzeby zawracać głowy Agacie! Powinna odpoczywać, a nie przejmować się głupotami. Spróbowałam przybrać myślący wyraz twarzy i spytałam, wreszcie do rzeczy, spokojnym głosem:
– Czy tamtemu chłopcu coś się stało?
– Wystraszył się i popłakał.
– Dobrze, dziękuję za informację. Oczywiście porozmawiam z Grzesiem o tej sprawie.
Odczekałam cierpliwie standardową akcję – ubieranie, toaleta i ponowne ubieranie – aż wreszcie wyszliśmy z dusznego piekła na rześki, zimowy świat.
– Na co masz dziś ochotę? – spytałam zgodnie z planem. – Możemy iść na ciacho albo po kabanoska.
– A po malowankę?
– Jaką malowankę?
– Z psami. Najbardziej bym chciał z Psiego patrolu. Znasz?
– Nie.
– To taka bajka. Mogę ci pokazać w domu. Moja ulubiona.
Zastanowiłam się, co powinnam zrobić i jak na moim miejscu zachowałaby się Agata. Przypomniałam sobie, że przecież rozmawiam z człowiekiem, więc z pewnością damy radę ustalić logiczną kolejność wydarzeń.
– Pójdziemy po tę malowankę i chętnie obejrzę z tobą bajkę, tylko najpierw musimy pogadać. Zapraszam do samochodu.
Usiedliśmy w toyocie. Było względnie cicho i mróz nie urywał zadków. Kazałam chłopcu się umościć na przednim siedzeniu pasażera, bo przypływ geniuszu podsunął mi myśl, że tak będzie łatwiej o pomocny w porozumieniu kontakt wzrokowy. Mój rozmówca niespodziewanie uznał to za nobilitację. Zapunktowałam.
– Dlaczego pobiłeś Sebka? – zaatakowałam, nie tracąc czasu.
– Bo to głupek – padła odpowiedź.
– Dlaczego tak uważasz?
– Wnerwił mnie okropnie.
To potrafiłam zrozumieć.
– A wiesz, że nie wolno nikogo bić, nawet gdy cię mocno wnerwi?
– Wiem.
– Więc dlaczego to zrobiłeś?
– Bo mnie wnerwił.
W sumie jasna sprawa. Nawet mu się specjalnie nie dziwiłam. Odpowiedź była wyczerpująca. Zdarzało mi się działać podobnie, choć bez przemocy fizycznej.
– Wiesz, mnie też ludzie czasem wnerwiają i też nie zawsze wytrzymuję.
– Bijesz ich? – spytał z zaciekawieniem.
– Bardzo się staram, żeby tego nie robić. Za to psioczę pod nosem.
– Co to znaczy?
– Gadam sobie coś w złości, żeby się uspokoić.
– Dupa, dupa, dupa?
Zaśmiałam się, niepewna, czy nie powinnam go skarcić.
– No, dokładnie. Albo: cholera, cholera, cholera.
Teraz i on się śmiał.
– To pomaga?
– Nie zawsze. Ale na pewno jest lepsze od bicia, bo nie robisz nikomu krzywdy.
Spojrzał na mnie bezradnie i rozpłakał się, mówiąc:
– Ja naprawdę nie chciałem mu zrobić krzywdy.
– Wiem, Grzesiu… – powiedziałam i po raz pierwszy go przytuliłam.
To było dla mnie niecodzienne i zupełnie zaskakujące doznanie. Zadziałałam odruchowo, w sumie nie zastanawiając się. Był ciepły, miękki i idealnie dopasował się do moich ramion. Czułam, jak jego jasne włosy delikatnie łaskoczą mnie w szyję i w brodę. Pachniały szamponem zmieszanym z przedszkolnym obiadem i chyba po prostu dzieckiem. Całe zdarzenie odebrałam jako wyjątkowo przyjemne. Nie przeszkadzało mi nawet to, że się przy tym łkaniu usmarkał.
Utulonego chłopca poprosiłam, żeby przesiadł się do tyłu i zapiął pas. Ruszyłam w kierunku księgarni, by kupić obiecaną malowankę. Dopiero na światłach na rogu Piłsudskiego i Niciarnianej uświadomiłam sobie, że nie wszystko zostało wyjaśnione.
– Grzesiu, proszę, powiedz mi – rzuciłam, zerkając na niego w lusterku – czym cię ten Sebek tak wnerwił?
– A nie powiesz mamie?
– Nie powiem. To będzie nasza tajemnica.
– Powiedział, że jesteś wredna – poinformował konspiracyjnym szeptem.
– Dlaczego? – zdumiałam się.
– Bo rude baby to wredne czarownice. Tak mówi jego tata. Musiałem cię bronić. Przecież ty taka nie jesteś.
Wzruszyłam się. Bardzo. Zupełnie jak nie ja. Przecież się nie rozklejam od byle czego. Jakby mnie popsuł czy co? Całą drogę do księgarni walczyłam w ciszy z rosnącą w gardle gulą.