Читать книгу Białe kłamstewka - Lesley Lokko - Страница 10
3
ОглавлениеANNICK BETANCOURT
Mayfair, Londyn
W apartamencie położonym o kilka kilometrów dalej – a o całe światy od ciasnego mieszkanka Tash w suterenie – ogromnym, lecz pustym, z oknami skierowanymi na Hyde Park, Annick Betancourt siedziała nad otwartą książką z historii, którą bez entuzjazmu przekartkowała jeszcze przed rozmową telefoniczną z przyjaciółką. Usiłowała się skoncentrować. „Jak bardzo wystraszyły rząd Henryka VII rebelie z lat 1485–1509?”. Wpatrywała się w to pytanie. Rzecz w tym, że – jak z większością pytań dotyczących historii – czuła, że jest jej wszystko jedno. Stwierdziła, że trudno wykrzesać z siebie choć odrobinę entuzjazmu dla spraw, które uznała za całkiem obojętne. Mimo że nie była jedyną dziewczyną w St Benedict’s Sixth Form College niezbyt zainteresowaną nauką, należała za to do grona jej najbardziej typowych przedstawicielek. W szkole, pełnej latorośli gwiazd rocka i rodzin królewskich, Annick Betancourt zdecydowanie się wyróżniała, mając oboje rodziców należących do tych kręgów. Jej ojciec, przystojny, charyzmatyczny Sylvan Betancourt, był prezydentem Togo (choć chyba nikt nie wiedział, gdzie leży ten kraj). Matka, cudowna, przepiękna i wytworna Anouschka Malaquais, to najprawdziwsza gwiazda filmowa. Rzadko zdarzał się dzień w jej rodzinnej Francji, żeby nie ukazała się o niej choćby najkrótsza notatka w prasie. W Wielkiej Brytanii była chyba mniej znana ze swoich ról filmowych, a bardziej – z kreacji, i Annick dość długo nie mogła przywyknąć do widoku twarzy matki spoglądającej na nią beznamiętnie z okładki „Hello!”.
Przy dwójce tak wybitnych rodzicieli wydawało się wręcz niewyobrażalne, żeby ich jedyne dziecko okazało się matołkiem, lecz tak właśnie się stało. Kiedy orzeczono, że Annick Betancourt, według wszelkiego prawdopodobieństwa, nie zostanie dopuszczona do egzaminów końcowych, szkoła zasugerowała (wielce delikatnie i uprzejmie), że może by tak lepiej było dla niej, gdyby spróbowała skończyć COŚ o mniej... hmm... restrykcyjnych wymogach w pogoni za naukową doskonałością. Anouschka natychmiast przyleciała z Lomé do Londynu (oczywiście z przesiadką w Paryżu, gdzie zdążyła wpaść na ostatnie pokazy haute couture), żeby zaprotestować. Osobiście. Podczas gdy podekscytowane dziewczęta szeptały po kątach, dyrektor – oszołomiony widokiem Anouschki Malaquais-Betancourt, jej wysokich obcasów, rozwianych blond włosów i tej otoczki władzy i bogactwa, którą spowita była jak wonią perfum – natychmiast skapitulował. Annick została.
Prawdę mówiąc, ona sama nie bardzo wiedziała, czy powinna być zadowolona z takiego obrotu sprawy, czy raczej powinno ją to rozdrażnić. Ulżyło jej, że nie musi odejść ze szkoły, bo to by oznaczało konieczność rozstania się z Tash i Rebeccą, co samo w sobie było nie do pomyślenia. Poza St Benedict’s i apartamentem przy Hyde Park nie miała właściwie takiego miejsca, które mogłaby nazwać domem. Jej ojciec spędzał większość czasu w Lomé, stolicy Togo, dokąd jeździła na wakacje raz w roku albo dwa razy, jeśli miała szczęście. Matka latała bez przerwy pomiędzy Lomé a Paryżem, niekiedy zahaczała o Londyn, gdy i tu odbywały się pokazy mody. Annick od czasu do czasu dołączała do niej, kiedy akurat spędzała święta Bożego Narodzenia w pięknym apartamencie Left Bank w Paryżu, ale już od kilku lat o tej porze roku przebywała u Rebecki, co nie było najszczęśliwszym pomysłem, ponieważ Rebecca jako żydówka nie obchodziła tych świąt. Mimo to ciocia Mimí zawsze wydawała niezapomnianą kolację w Wigilię dla ponad trzydziestu przyjaciół i krewnych, którzy zawsze przybywali tego dnia do Harburg Hall. Na pewno bardziej bolałoby spędzanie tego dnia samotnie we własnym salonie albo też spożywanie świątecznej kolacji w towarzystwie gosposi, co wydawało się jeszcze gorsze.
Rozmyślania przerwało jej gwałtowne pukanie do drzwi.
– Proszę wejść – mruknęła.
– Czy wszystko w porządku, Annick? – spytała pani Price, szybko omiatając wzrokiem cały pokój.
Jak latarnia morska – pomyślała zirytowana Annick.
– Wszystko w jak największym porządku, pani Price – mruknęła. – Właśnie odrabiam pracę domową.
– Wydawało mi się, że słyszałam, jak rozmawiasz przez telefon, a wiem, że masz dzisiaj bardzo dużo zadane.
– Taaa...
Obie się zawahały. Pani Price najwyraźniej oczekiwała, że Annick rozwinie swoją wypowiedź, ona natomiast nie miała takiego zamiaru. Zawsze sprawiało jej to pewną trudność. Mimo że w pałacu w Lomé roiło się od służby, pani Price ją wkurzała. Nie zachowywała się jak zwykła służąca, a przynajmniej nie tak jak służba z Togo, a przecież nie należała do rodziny. Jednak zdarzały się takie chwile, kiedy Annick wracała do domu po szczególnie złym dniu w szkole lub czekała od tygodnia na telefon od jednego lub drugiego rodzica i jedyną osobą na tym świecie, z którą musiała rozmawiać, była właśnie pani Price. W takie dni, zamiast wracać prosto do swojego pokoju, kręciła się po kuchni, obserwując gosposię krojącą cebulę w idealnie równe plasterki albo wałkującą ciasto na placek, i przez kilka minut udawała, że jest taka sama jak inne jej przyjaciółki, mające matkę, z którą zawsze mogą porozmawiać, i ojca, który akurat zaszył się gdzieś w głębi domu... I choć ułożyło się inaczej, to nie dlatego, że rodzice się o nią nie troszczyli – zawsze napominała się szybko. Po prostu mieszkali ponad dziesięć tysięcy kilometrów stąd i każde z nich miało swoją pracę. Byli bardzo zajętymi osobami.
– No cóż, tylko nie siedź za długo – powiedziała w końcu pani Price, przyznając się do porażki.
– Nie będę.
– Dobranoc!
– Dobranoc, pani Price.
Drzwi się za nią zamknęły. Annick prychnęła cicho i zaczęła sprzątać swoje biurko. Nie lubiła rozmyślać o swoich rodzicach, dopóki nie znalazła się w łóżku. W nocy, kiedy z zewnątrz nie docierały żadne dźwięki ruchu ulicznego ani nie słychać było od czasu do czasu sąsiadów, w apartamencie panowała cisza jak makiem zasiał. Ta cisza budziła w niej grozę. Kiedy udawała się na wakacje do Lomé, cały dom zawsze wypełniały hałas i śmiechy. Ludzie rozmawiali, kłócili się, dyskutowali, krzyczeli. Wokół tętniło życie. Ożywienie wyczuwało się dosłownie we wszystkim: podczas każdej wizyty, w każdym samochodzie, z wolna zbliżającym się po imponująco długim podjeździe; w hałaśliwej, pełnej ekscytacji paplaninie wielu służących, którzy zamieszkiwali w kwaterach na tyłach pałacu. Hałas, hałas wszędzie wokół. W Lomé nie można było się poczuć samotnym, w Londynie natomiast zupełnie odwrotnie – zdarzały się takie noce, gdy czuła się najsamotniejszą osobą na całym świecie.
Zacisnęła mocno powieki, próbując wyobrazić sobie ich troje: maman, papę i siebie, siedzących w słonecznym, przestronnym salon de thé w apartamencie przy rue Matignon. Jak zwykle widziała siebie całkiem wyraźnie, lecz za każdym razem, gdy próbowała skoncentrować się na postaci matki lub ojca, ich obraz się wymykał, rozmazywał, tracił ostrość. Mogła sobie jasno przypomnieć poszczególne elementy: kolor włosów matki, szczególnie tuż po wizycie u fryzjera, niewielki złoty naszyjnik z trzema diamentowymi kółeczkami, który zawsze nosiła na szyi; ciemne tweedowe garnitury ojca, przesiąknięte dymem cygar i zapachem wody po goleniu, i jego ciemną brodę, która ocieniała owal twarzy. Nigdy nie zdołała przywołać w pamięci całego obrazu. Nigdy ich razem, we trójkę, w komplecie. Ta wizja uparcie odmawiała pokazania się w jej pamięci. Ponownie zacisnęła powieki i spróbowała pomyśleć o czymś innym. Czymkolwiek. Nie było powodu, żeby zepsuć sobie kolejny weekend, tęskniąc za domem. Choć właściwie jak można tęsknić za domem, skoro tego domu się nie ma?