Читать книгу Białe kłamstewka - Lesley Lokko - Страница 13

5
1935

Оглавление

LIONEL HARBURG

Hamburg, Niemcy

Odwrócił się od stołu, zniecierpliwiony rozmową. Jego wuj Abraham, ze wspaniałymi brwiami pracującymi niestrudzenie jak dwie grube, włochate Raupen, gąsienice, grał pierwsze skrzypce. Po lewej ręce wuja Abe siedziała jego matka, Sara, głowa ich rodu. Siedziała wyprostowana jak struna, a jej czarne, uważne oczy niczego nie mogły przegapić. Słuchała, nic nie mówiąc. Jego starsi bracia zajęli miejsca wedle starszeństwa i znaczenia: Felix, Otto i George. A potem, oczywiście, on, osiemnastolatek, najmłodszy z nich. Gdyby to było zwyczajne rodzinne spotkanie, na pewno nie brałby w nim udziału. Ubrany w mundur, służyłby w wojsku jak miliony innych młodych Niemców. Jednak pół roku wcześniej ta szczególna tradycja nagle się zakończyła. Żydzi zostali wykluczeni ze służby w armii.

Przed domem z hurgotem przejechał tramwaj; w kredensie na wysoki połysk delikatnie zabrzęczały kieliszki do wina. Zanurzył rękę w kieszeni w poszukiwaniu papierosów, udając, że nie dostrzega ściągniętych z dezaprobatą brwi matki. Czy nikt z nich nie widział, co się dzieje? Trzy miesiące wcześniej, na zjeździe w Norymberdze, Hitler ogłosił nowe prawo: Ustawę o ochronie krwi niemieckiej i niemieckiej czci, która mówiła, że małżeństwa pomiędzy Niemcami a Żydami są nielegalne, a także Ustawę o obywatelstwie Rzeszy. Żydzi nie mogli już wcześniej pełnić służby państwowej. Sytuacja zaostrzała się z każdym mijającym miesiącem. Z wolna, lecz nieubłaganie wpychano ich z powrotem do takich samych gett, z których kiedyś udało się uciec ich przodkom. Dla Harburgów i podobnych do nich rodzin, których fortuny od zawsze zależały od handlu i możliwości swobodnego poruszania się po całej Europie, stało się to przysłowiową pętlą na szyi. On wyraźnie dostrzegał, co się dzieje. Było to jasne jak słońce. Ze złością zaciągnął się papierosem. To jakiś absurd. Podczas gdy Hitler i jego poplecznicy wprowadzali w czyn swoje knowania, wuj Abe siedział na tyłku i gawędził, a jego własny ojciec zamknął się na klucz w swoim gabinecie na piętrze i słuchał Brahmsa. Byli coraz bardziej ciemiężeni, „zadręczani na śmierć!” – wybuchnął Lionel tydzień temu. Wuj Abe roześmiał się łagodnie.

– Ach, co za bzdury! Jesteśmy przecież Niemcami! – podkreślił. – Zawsze i przede wszystkim. Myślisz, że chcą się od nas uwolnić? Od Rothschildów? Od Warburgów? Harburgów? To niewiarygodne! Niepojęte! Przecież oni nas potrzebują! Ten nonsens minie, zobaczycie. Wiecie sami, że to już nie po raz pierwszy.

Z sąsiedniego pokoju przez półprzymknięte drzwi dobiegły ich odgłosy dziewczęcego śmiechu. Jego siostry: Lotte, Barbara, Rebecca i najmłodsza z nich wszystkich, Bettina, grały w karty. Rzadko uczestniczyły w rodzinnych dyskusjach tego rodzaju. Jedynie matka zajmowała miejsce wśród mężczyzn, jak zazwyczaj. Miała w sobie więcej z mężczyzny niż którakolwiek ze znanych mu osób – pomyślał nagle, obserwując ją z podziwem. Na krótką chwilę ich spojrzenia się spotkały. Wiedziała dokładnie, o czym myślał.

Odwrócił się i popatrzył za siebie, na ulicę. Płatki śniegu wirowały w szaleńczych pląsach, po czym spadały na ziemię. Na wieżyczkach i stromych połaciach dachów wokół zebrały się ogromne zwały białego puszystego Stoff, co zmiękczyło ostre krawędzie domów. Był grudzień i Hamburg znajdował się w mroźnym uścisku zimy. Palił w milczeniu. Jego myśli biegały gdzieś samopas, rozważając różne możliwości, rozpatrując potencjalne cele podróży, kontakty, ludzi, do których mógłby zadzwonić. Mieli coraz mniej czasu. Tego popołudnia jadł lunch z wujem Sigmundem i tym jego przerażającym znajomym, Chaimem Weizmannem. Weizmann był przejazdem w podróży do Nowego Jorku, gdzie chciał przekonać bogatych amerykańskich Żydów, żeby wsparli finansowo jego wizję żydowskiego państwa. Otto wydawał się całkowicie nim oczarowany, lecz Lionel miał sprzeczne odczucia. Wyemigrować? Dokąd? Do Palestyny? Niewiele to dla niego znaczyło. Przez nieomal trzy wieki Harburgowie działali z powodzeniem w niezmiernie lukratywnej, płynnej przestrzeni gdzieś pomiędzy światami Żydów i gojów. Pozostawali w doskonałych, zażyłych stosunkach z mężami stanu, politykami i liderami biznesu w całej Europie. Z największych żydowskich dynastii bankierów: Rothschildów, Warburgów i Harburgów, ci ostatni byli najmniejsi i bez wątpienia najsłabsi. Przez trzy wieki powoli, lecz stale pięli się w górę – nie widział powodu, żeby nagle wszystko rzucić i lecieć przez pół świata do jakiegoś jałowego, zakurzonego skrawka ziemi i hodować – co? Pomarańcze! Byli bankierami, nie farmerami.

Zgniótł niedopałek papierosa i pociągnął za dewizkę. Dochodziła ósma wieczorem. Z eleganckiej willi rodziców przy Rothebaumchaussee mógł dojść szybko na piechotę do swojego małego apartamenciku przy Feldbrunnenstraße. Zamożny dom, w którym spędził dzieciństwo, znajdował się dwa kroki od ciasnego mieszkanka, które teraz należało tylko do niego. Sara, mimo że powściągliwa w okazywaniu emocji, była kobietą o zaskakująco wyrobionym smaku dekoratorskim. Faworyzowała styl neoklasyczny niemieckiej wysoko urodzonej burżuazji: głębokie, kolorowe desenie, boazerie z ciemnego drewna, rzeźbione ramy obrazów, kwiaty doniczkowe, lustra i obrazy na każdym wolnym kawałku ściany. Choć Lionel nigdy nie powiedziałby tego na głos, czasami czuł się przytłoczony nadmiarem kolorów, wzorów i różnorodnych materiałów, wśród których dorastał. Kiedy jego ojciec i wuj Abe (albo w odwrotnej kolejności, żeby być bardziej precyzyjnym) zrobili mu prezent w postaci kawalerki pięć minut drogi na piechotę od rodzinnego domu, poczuł prawdziwą ulgę. Zdecydowanie wolał czyste linie modernizmu, prostą, elegancką architekturę Gropiusa i młodego Miesa van der Rohe, który kontynuował dzieło Bauhausu. Jednakże Bauhaus również podpadł nowemu reżimowi. Do Lionela dotarły już bardziej niepokojące wieści: szkoła miała zostać zamknięta w przyszłym miesiącu. Wszystko to nie wróżyło zbyt dobrze.

– Lionel! – zawołała Sara, zwracając jego uwagę z powrotem na zgromadzonych przy stole. – Wuj Abe wychodzi.

Wuj Abe wstał z krzesła i chwycił mocno siostrzeńców za ramiona gestem, który miał podnieść ich na duchu po piątkowej kolacji, podczas której na wszystkich padł cień strachu.

Lionel podszedł do niego.

– Wujku... – szepnął, czując na ramieniu mocny uścisk starszego mężczyzny.

– Głowa do góry – powiedział wuj Abe głosem, który miał według niego dodać otuchy. – To minie, zobaczysz.

Niewiele brakowało, a Lionel powiedziałby wujowi, co tak naprawdę o tym wszystkim myśli, lecz w ostatniej chwili dojrzał ostrzegawczy błysk oczu Sary. Wuj Abe nałożył płaszcz i zajrzał jeszcze do bawialni, gdzie dziewczynki słuchały Bettiny grającej na fortepianie. Dobiegały stamtąd głośne wybuchy śmiechu i piski, kiedy je zabawiał, sypiąc żarcikami i grając rolę ulubionego wujaszka.

– Proszę, nie – mruknęła do niego Sara tak, żeby nikt inny nie usłyszał, gdy dłonie Lionela bezwiednie zacisnęły się w pięści. – Tylko nic nie mów, mein Liebling.

– Mamo, to jakiś absurd! – syknął Lionel. – Głowa do góry?! On chyba oszalał!

– Ciii! Bo twoi bracia jeszcze usłyszą. Odprowadzę wuja Abe do wyjścia, a potem zapraszam cię na szklaneczkę porto do gabinetu. Uspokój się, Lionelu. To źle wpływa na twoje ciśnienie.

Nic nie odpowiedział, obserwował ją, kiedy władczym krokiem szła w stronę bawialni. Jego bracia wciąż się sprzeczali o walory artystyczne jakiejś sztuki. Tej czy innej. Co za różnica. Jak to brzmiało? „Titanic tonie, a orkiestra gra dalej”. Zapalił kolejnego papierosa i znów zapatrzył się w okno. Na zewnątrz, najwyraźniej zupełnie nieświadome zbliżającej się zagłady, wciąż tańczyły płatki śniegu.

SARA HARBURG

Była już prawie północ, kiedy Lionel skończył rozmowę.

– Anglia? – Sara uniosła dłoń i nerwowo dotknęła medalionu, który nosiła na szyi. To był mały, choć nietypowy dla niej, przejaw słabości. Już po chwili, wraz z kolejnym oddechem, doszła do siebie i wzięła się w garść. Wiedziała, jak bardzo był od niej uzależniony. – Anglia – powtórzyła powoli, ale tym razem nie było to pytanie. – Rozmawiałeś z wujem Paulem?

Skinął głową, zaciągając się papierosem i wydmuchując dym tak, żeby nie doleciał do jej twarzy, a potem powiedział:

– Jest przekonany, że damy radę się przeprawić, ale tylko jeśli wyjedziemy w najbliższym czasie. Nie możemy dłużej czekać, mamo. Musimy jechać. Teraz.

Sara wolno pokiwała głową. Rozejrzała się po pokoju, po ścianach wyłożonych drewnianymi panelami, pełnymi półek z książkami i obrazów, popatrzyła na miękkie, komfortowe meble, na przepiękne, wiekowe fotele obite skórą i leżące na nich czerwone poduchy z drapowanego jedwabiu, które zostały uszyte na jej specjalne zamówienie. Nad nimi w rogu pokoju stała lampa z abażurem okolonym frędzlami, ze złoceniami i raczej kiczowatą figurką Murzynka zamiast podstawki, którą wuj Paul kupił na jakiejś aukcji w Sotheby’s i przywiózł im do Niemiec w prezencie... To był ich dom. Jej dom. To było ich życie. Kolejne pokolenia ciężko pracowały na to, żeby zachować i pomnożyć ich obecny majątek. „Dla tych, którzy nadejdą po nas” – tak brzmiała dewiza wszystkich z rodu Harburgów. Oni nigdy nie zapomnieli, że zaczynali właściwie od zera, w przeciwieństwie do niektórych znanych jej osób. Pracuje się ciężko w tym życiu, żeby zapewnić byt swoim następcom. I, na Boga, oni pracowali ciężko, lecz nie chwalili się nagromadzonymi bogactwami. Harburgowie nigdy nie obnosili się ze swoim powodzeniem i nigdy nie zachowywali się tak, jakby wszystko się im należało. Stary, pierwotny strach przed wysiedleniem nigdy na dobre ich nie opuścił, choć pokolenie Sary zdążyło go pogrzebać pod bibliotekami i kolekcjami sztuki oraz mecenatem, z którego znana była właśnie ona, Sara Harburg.

Ale jaki był z tego wszystkiego pożytek teraz? Choćby z posiadanej przez Harburgów loży w Staatsoper, skoro zabroniono im tam wchodzić? Lionel miał rację. Z wolna, lecz nieubłaganie naziści odzierali ich ze wszystkiego, co czyniło ich ludźmi i sprawiało, że warto było żyć. Mnóstwo znanych im rodzin opuściło Niemcy. Wiele z nich wyjechało do Palestyny. Jednakże, tak jak i Lionela, Sarę przerażała myśl o konieczności pozostawienia świata, który znała: muzyki, dobrego jedzenia i wina, konwersacji, baletu, dla nieznanej kultury w jakimś zakątku świata, o którym prawie nic nie wiedziała. Wcale nie pragnęła wyjeżdżać do Palestyny, ale przynajmniej nie żyła złudzeniami jak Abe. Jeśli inni jak Max Warburg mówili otwarcie o ucieczce, Lionel miał rację. Musieli wyjechać, i to szybko. A w dodatku... każde z jej ośmiorga dzieci przyszło na świat właśnie w tym domu. Pozostawienie tego za sobą to jak porzucenie istotnej części samej siebie.

Jakby czytając w myślach matki, Lionel nagle wyciągnął rękę i dotknął jej ramienia.

– To trudna decyzja, mamo. Bóg jeden raczy wiedzieć, lecz nie mamy żadnego wyboru. Albo to... albo nic.

Popatrzyła na jego dłoń, a potem przykryła ją swoją. Pokiwała głową w zamyśleniu.

– Rób, co możesz, Lionelu. Rozpocznij przygotowania. Twoi bracia nie pojadą, wiesz o tym?

– Wiem. Ty jednak pojedziesz. I oczywiście również Lotte i Bettina. A Rebecca... Nie wiem, co z Rebeccą. Jest coś na rzeczy z chłopakiem Rosenbergów...

– Jesteś dobrym synem, Lionelu – przerwała mu bez pośpiechu Sara. – Dobrym synem. Silnym. Nie mogłabym chcieć lepszego. Wiesz o tym. Jestem z ciebie taka dumna. Twój ojciec... – zawahała się, a potem zamilkła. Oboje wiedzieli, czego nie dopowiedziała. Wstała ociężale, zsunęła jego rękę i poszła w stronę drzwi. – Rób, co trzeba. Wydostań nas stąd. Co ma być, to będzie. – Zamknęła cicho drzwi za sobą i poszła schodami na górę.

Lionel zostanie w gabinecie, paląc w milczeniu i zastanawiając się, co robić – matka dobrze to wiedziała. Komentarz na temat jego ojca, mimo że powstrzymała się w ostatniej chwili, byłby trafiony idealnie. Mimo że wciąż jeszcze młody, to Lionel będzie tym, który ich uratuje, a nie jej mąż. Poślubiła słabego, zadufanego w sobie mężczyznę: kochającego i uprzejmego, owszem, lecz słabego. Przyznanie się do tego bolało, ale taka była prawda. Aż pokręciła głową na myśl o tym, jaki obrót przyjęły sprawy. Córka prominentnego bankiera Altony miała siedemnaście lat, kiedy wyszła za mąż, jeszcze nie będąc dojrzałą kobietą. Na początku była zauroczona czarującym młodym mężczyzną, którego przyjazd do ich patetycznego domostwa wniósł wiele ciepła, tak przedtem brakującego. Niestety, źle go oceniła, wierząc, że urok to jego prawdziwa natura. Myliła się. Był słaby, nieudolny. W innym życiu mógłby zostać naukowcem lub poetą, człowiekiem liter i wyrazów, nie czynów. W mastępnym wcieleniu zapewne to ona będzie mężczyzną. Wydano ją za mąż, zanim zdołała się dowiedzieć, co tak naprawdę może jej zaoferować świat. Zrozumiała natychmiast, że popełniła straszliwy błąd, lecz była dziewczyną praktyczną. Rodziła dzieci jedno za drugim... w sumie dziesiątkę. Ośmioro z nich przeżyło.

Kiedy urodziła czwarte dziecko – ostatniego syna, Lionela, wiedziała, że jest uratowana. Z całego jej potomstwa tylko on był taki sam jak ona. Teraz, kiedy prawie stał się mężczyzną, ambicje, które do tej pory w sobie tłumiła, znów odżyły. Przeniosą się do Anglii, wezmą się za siebie, bo w końcu muszą, i znajdą jakiś sposób, żeby przeżyć. Dotarło to do niej dopiero teraz, po prawie sześćdziesięciu latach – i wcale nie było niespodzianką – że tym, który ich uratuje, nie będzie jej mąż, lecz syn. Ten, który ma odwagę, żeby pójść za ciosem, oczywiście.

Białe kłamstewka

Подняться наверх