Читать книгу Białe kłamstewka - Lesley Lokko - Страница 16

8
1963
DWADZIEŚCIA CZTERY LATA PÓŹNIEJ

Оглавление

EMBETH ELEANORA HAUSMANN

Uniwersytet Cornell, Ithaca, Nowy Jork

– Ty to jesteś jednak szczęściarą, Em. – Betty Schroeder przewróciła się na brzuch i podparła brodę dłońmi wspartymi na łokciach, żeby obserwować pakującą się Embeth.

– Szczęściarą? Dlaczego tak sądzisz? – spytała Embeth, trzymając przed sobą bladoniebieski kaszmirowy sweter. Czy warto było zabierać go ze sobą do Wenezueli? Nie, prawdopodobnie nie.

– No cóż, nie musisz znaleźć męża ani szukać szybko pracy. – Betty wyciągnęła przed siebie dłonie o pomalowanych na różowo paznokciach i sprawdziła stan lakieru. – A przynajmniej nie tak od razu. – Przekręciła się z powrotem na plecy, wzdychając głęboko.

W przeciwieństwie do Embeth, której rodzice z chęcią wykładali pieniądze na edukację córki, Betty pokrywała koszty studiów ze stypendium. Była bystra i ambitna, a owo stypendium nie wystarczało jednak na opłacenie czterech lat studiów na Uniwersytecie Cornell. Wzięła więc całkiem spory kredyt, który będzie musiała w jakiś sposób zwrócić. Betty była ładniutką babeczką z krwi i kości, jak wiele innych dziewcząt z miejsc takich jak Buffalo, Nowy Jork czy Marshalltown w stanie Iowa, a jej matka myślała tylko o tym, żeby córka zrobiła dobrą partię – również im szybciej, tym lepiej. Po co wydawać taką górę pieniędzy na edukację, jeśli nie po to, żeby spotkać mężczyznę innego kalibru? Lepszego kalibru? Betty nie znała odpowiedzi na to pytanie.

– Ty również – orzekła ze stoickim spokojem Embeth. – Mam na myśli męża, oczywiście.

Betty usiadła wyprostowana na łóżku, obciągnęła i wygładziła spódniczkę. Jej sukienka ze sztywnej, kilkuwarstwowej różowej bawełny we wzór w wielkie kwiaty róż, ściągnięta mocno paskiem w talii, była nieco pognieciona.

– Spróbuj powiedzieć to mojej mamie – stwierdziła cierpko. – Och Em! Tak bardzo chciałabym pojechać z tobą!

– Nie, nie chciałabyś. – Embeth pokręciła głową. – Wierz mi, że wcale byś tego nie chciała.

– Chciałabym. Naprawdę bym chciała. Z tego, co mówiłaś, wynika, że to wszystko jest takie... wytworne. Twoje życie jest zachwycające, Em. Te wszystkie przyjęcia, plaża, gorące noce... To brzmi jak bajka, naprawdę! – powiedziała z pasją, zupełnie szczerze.

Embeth się uśmiechnęła. Poczuła ogarniającą ją falę sympatii dla najlepszej przyjaciółki. Betty naprawdę była najbardziej szczerą osobą, jaką kiedykolwiek spotkała. Zaprzyjaźniły się już na pierwszym roku studiów. Wydawało się prawie niemożliwe, że to już koniec.

– No cóż... Czasem rzeczywistość odbiega w znacznym stopniu od zasłyszanych opowieści – rzekła ze stanowczością i zatrzasnęła walizkę. Z trudem ściągnęła ją z łóżka i postawiła obok na podłodze. W rogu pokoju znajdowały się już trzy kolejne walizy pękające w szwach. Były pełne ubrań nakupionych przez te cztery lata, a pewnie żadnego już nigdy na siebie nie włoży. Były też pełne książek, a pewnie żadnej z nich już nigdy nawet nie dotknie. Wszystkie walizki miały zostać wkrótce wysłane do Caracas. Każdej jesieni przez ostatnie cztery lata spędzały z matką wspaniały tydzień w Nowym Jorku, robiąc wielkie zakupy na nadchodzącą zimę. Kupowały ubrania z miękkiej wełny i luksusowego kaszmiru, które jej matka pamiętała z własnego dzieciństwa spędzonego w Szwajcarii. Jednakże w Caracas kaszmir nie miał żadnego zastosowania.

– Zresztą pewnie znajdę się pod taką samą presją jak ty. Poczekaj tylko, a zobaczysz – dodała Embeth.

– Nie, nie będziesz. Przecież poznałam twoich rodziców, pamiętasz? Twoja mama jest najbardziej elegancką kobietą, jaką znam. Chciałabym, żeby była moją matką.

– Nie mów tak – błyskawicznie zgasiła ją Embeth. – Nigdy więcej tak nie mów.

– Dlaczego nie? Przecież to prawda. A co do twojego ojca... Rety! On jest po prostu tak... tak wspaniały, tak wytworny! – Znowu się obróciła na plecy, wierzgając nogami w powietrzu. – Oni oboje są tak niewiarygodnie fantastyczni! Wszystko, co dotyczy twojego życia, jest fantastyczne, Embeth, wszystko!

Embeth pokręciła głową, uśmiechając się. Wiedziała, że nie ma co dyskutować z Betty. Jeśli ona myślała, że Embeth pryska do Ameryki Południowej do życia pełnego przyjęć i gorących, parnych tropikalnych nocy, no cóż, niech jej będzie. Embeth wiedziała, że rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej. Oczywiście miała własny zestaw przyjęć, w których musiała uczestniczyć, na pewno też będą wieczorki i wycieczki do opery, na balet i inne przedstawienia, a wszystko to będzie jedynie przykrywką: znajdzie się pod taką samą presją, żeby wyjść za mąż, jak Betty – jeśli jeszcze nie większą. Grono wolnych żydowskich młodzieńców w Caracas było raczej nikłe. Zdążyła już poznać większość z nich i na samą myśl o poślubieniu któregokolwiek z tych brodatych synów Ababarnelów, Guzmánów, Braunsteinów czy Kaufmannów chciało jej się płakać. W końcu to ona ubłagała rodziców, żeby jednak postąpili inaczej. Chciała, żeby wysłali ją do Ameryki. Chciała skończyć studia. Ku jej zdumieniu chętnie przystali na jej prośby. Szczególnie matka popierała życzenia swej jedynej córki: „Jeżeli Mimí chce studiować, niech studiuje. Nie widzę absolutnie żadnego powodu, żeby jej nie wysyłać”.

Powinna wtedy dostrzec różnicę. „Niewidzenie” absolutnie żadnego powodu, żeby jej nie wysyłać, nie było raczej równoznaczne z chęcią wysłania jej na studia, co nie zmieniało faktu, że znalazła się za granicą w jednej z najlepszych szkół wyższych, bez oglądania się na wydatki, tak jak chciała. Podczas czterech lat spędzonych w Cornell rodzice robili wszystko, żeby jej niczego nie brakowało.

Teraz, kiedy wracała, oczekiwali od niej zwrotu poczynionych inwestycji. Nie chodziło tu o pieniądze. Hausmannowie „mieli więcej pieniędzy niż sam Bóg”, jak udało jej się kiedyś podsłuchać. Dotyczyło to czegoś trudniej osiągalnego, mniej uchwytnego. Oczekiwali od niej, że zrobi dobrą partię, że wybierze właściwego mężczyznę pochodzącego z odpowiedniej rodziny. Betty pojęcia nie miała, jak bardzo mogło to być stresujące. Wenezuela stała się doskonałym miejscem pobytu dla Żydów, którzy przybyli tam w latach dwudziestych i trzydziestych dwudziestego wieku jako zawodowcy. Tamci imigranci nie byli Żydami ze sztetlu, uciekającymi przed pogromami i żyjącymi cicho i skromnie w swoich nowych przysposobionych domostwach. O nie. Żydowscy imigranci, którzy przybyli wówczas do Caracas, to ludzie zamożni, wpływowi. Osiedlili się w okazałych domostwach w Altamirze i okolicy, a Hausmannowie nie należeli tu do wyjątków. Z jednego pokolenia Hausmannów pochodziło dwóch naukowców, którzy zdobyli Nagrodę Nobla, całe zastępy doktorów, dwóch sędziów, powieściopisarz i trzech ministrów w rządzie Wenezueli, z jej wujem Jorge Hausmannem – el ministro – włącznie. Minister. Wszyscy znali Jorge Hausmanna. Pewnego lata, kiedy Embeth była na studiach, prowadzono rozmowy o małżeństwie pomiędzy Embeth a Juliem, średnim synem wuja Jorge. Na szczęście matka dostrzegła wyraz przerażenia na twarzy córki, kiedy po raz pierwszy przedstawiono jej przedmiot rozmów, i szybko położyła kres pełnym nadziei spekulacjom.

Na myśl o matce Embeth poczuła lekki skurcz w brzuchu. Ciężko to sobie wyobrazić, ale za niecały tydzień znajdzie się znowu tam, w Caracas, z powrotem pośród swojej rodziny, i zasiądzie w miękkim, ciepłym świetle zdobnego kandelabru, wiszącego nad stołem w jadalni. Pokojówki Sophia i Mercedes, które pracowały u nich, odkąd sięgała pamięcią, będą wnosiły wiele dań. Jej matka, Miriám, najpierw obsłuży się sama, a potem wskaże, że nadeszła kolej Embeth. Będzie uważnie ją obserwować, żeby się upewnić, czy córka się przypadkiem nie przejada. Miriám nie musiała się martwić. Dziecięcy tłuszczyk, który dziewczynka miała w wieku trzynastu lat, już dawno zniknął bezpowrotnie. Teraz, w wieku lat dwudziestu dwóch, była w każdym calu tak samo szczupła i zgrabna jak Miriám. Nigdy w życiu nie powiedziałaby tego na głos, ale kiedy po raz pierwszy zobaczyła matkę Betty na zakończeniu pierwszego roku studiów, wzniosła cichą modlitwę dziękczynną ku niebu. Nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, że mogłaby mieć taką matkę jak Betty. Olbrzymka z trzema podbródkami, które trzęsły się za każdym razem, kiedy coś mówiła, papieros przylepiony bez przerwy do kącika mięsistych, rozlewających się ust. A te stopy! Jak ogromne różowe parówki, opięte rozdeptanymi bucikami z noskami w szpic. Gapiła się na nią zdumiona, bez powodzenia doszukując się w jej twarzy świeżych rysów Betty, którą znała i kochała. W Sally nie było nic z Betty. Albo odwrotnie. Jak to możliwe? Dla Betty wzór kobiety, którą chciała zostać, stanowiła Miriám. A może nawet zamierzała ją prześcignąć. Jak to musiało być – myślała Embeth – kiedy się miało taką matkę?

Położyła ostatnią walizkę na łóżku. Jeszcze jedną do zapełnienia. Co teraz robi matka? W Nowym Jorku była prawie piąta po południu, w Caracas – czwarta. Czwartek. Pewnie wraca z tenisa. Życie jej matki polegało na niekończących się działaniach na rzecz społeczeństwa, pełnieniu różnych funkcji w organizacjach dobroczynnych oraz ćwiczeniach fizycznych. Grała w tenisa, jeździła konno i codziennie torturowała się zestawami ćwiczeń wzmacniających, dzięki którym zachowała szczupłą i zgrabną figurę. Jednakże najczęściej nie robiła nic. Embeth nie widziała nigdy matki, która czytałaby coś innego niż kolorowe czasopismo albo powieść. Bardzo rzadko brała do ręki gazetę, którą na ogół zaraz odkładała na bok z przerażoną miną. Nigdy w życiu nie pracowała. Praca była dla mężczyzn lub dla kobiet z o wiele niższych sfer. Praca na pewno nie była też dla jej córki. Właściwie cała rozmowa o wysłaniu Embeth do Ameryki toczyła się wokół poprawy jej szans na zamążpójście, a nie poszerzenia wiedzy w profesjonalnym zakresie.

– Tutaj... Jak myślisz? – spytała Betty, niespodziewanie zrywając się na równe nogi i przerywając Embeth ciąg raczej smętnych myśli.

Embeth popatrzyła na przyjaciółkę znad walizy. Betty stała przed lustrem, podziwiając swoje odbicie. Zebrała włosy w jedną rękę, skręciła w kok i przytrzymała z tyłu głowy.

– Jestem podobna do Grace Kelly?

– Odrobinę – zgodziła się Embeth z uśmiechem na twarzy. – Ale to chyba nieźle?

– Sądzę, że też mogłabym znaleźć sobie jakiegoś księcia.

– No cóż. Pewnie miałabyś większe szanse niż ja – zachichotała Embeth. Szybko przeskoczyła przez łóżko i stanęła za przyjaciółką. Przez krótką chwilę w lustrze mogły dojrzeć odbicie ich obu: chłodnej, spokojnej blondynki Betty oraz ciemnowłosej, ognistej Embeth. Z kruczoczarnymi włosami i oczami w kształcie migdałów, szerokimi kośćmi policzkowymi i z cerą ciemniejszą niż u któregokolwiek z braci. Un toque de alquitrán. Muśnięcie pędzla ze smołą, cień za uszami. Było wiele hiszpańskich powiedzeń, które tłumaczyły, dlaczego ktoś w rodzinie może mieć ciemniejszą karnację niż pozostali. Miriám bladła, kiedy je słyszała, i zabraniała córce chodzić w pełnym słońcu. Oprócz czasów, gdy Embeth była nastolatką, sama nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio się opalała. Teraz miała lat dwadzieścia kilka, a skórę bladą i miękką, tylko na policzkach delikatnie różowiejącą, gdy była zdenerwowana lub zaniepokojona.

– Dlaczego nie nosisz rozpuszczonych włosów? – spytała, patrząc na Betty. – Lepiej w nich wyglądasz.

– Taaa... Może i masz rację. Czy nie myślisz, że jestem trochę za gruba?

– Betty! – Embeth przewróciła oczami. – Nie wierzę! Jesteśmy tydzień po zakończeniu studiów, a ciebie interesują tylko włosy i waga?! Ejże! Jest tyle innych tematów wartych omówienia.

– Doprawdy? Jakich na przykład?

– No więc... – Embeth zastanowiła się przez chwilę. – Jak wojna przede wszystkim. Słyszałaś o Medgerze Eversie?

– O kim? – Odbicie Betty z lustra ziewnęło.

– O Medgerze Eversie, działaczu na rzecz praw człowieka? Został wczoraj zamordowany.

– A, o tym! – Betty zerknęła na swoje paznokcie u rąk. – Cały twój problem, Embeth, polega na tym – wycedziła leniwie – że za dużo myślisz. Jest tyle innych tematów, na których można się skupić.

– Jak co?

– Jak to, w co się ubierzesz dzisiaj wieczorem.

– Och Betty! – Embeth aż pokręciła głową, lecz może Betty na swój krótkowzroczny sposób miała rację. Po co się tak ekscytować wojną, która toczyła się tysiące kilometrów stąd? Embeth wzięła do ręki kolejny kaszmirowy sweter. Bladoróżowy, w guście Betty. – Masz tutaj... Ja już nigdy bym go nie włożyła. Podobają ci się? – Wskazała na stertę pastelowych swetrów wciąganych przez głowę i sweterków rozpinanych z przodu.

– Żartujesz sobie?! O mój Boże! Dzięki ci, kochana! – wrzasnęła Betty, rzucając się na stertę ubrań. – Jesteś aniołem! Będą prezentowały się świetnie ze spodniami rybaczkami, które niedawno kupiłam. Te czarne, pamiętasz? Teraz są na topie! Jackie Kennedy miała na sobie takie same niedawno, zauważyłaś?

– Byłam zbyt skupiona na tym, co mówił jej mąż – stwierdziła oschle Embeth.

Teraz to Betty wzniosła oczy ku niebu i orzekła z czułością:

– Jak już mówiłam, za dużo myślisz, Em. Och, nie mogę się już doczekać, żeby przymierzyć je wszystkie! – Przycisnęła swetry do piersi i wtuliła policzek we wspaniałą, mięciutką wełnę. Zadowolona westchnęła głęboko. – Jesteś taką szczęściarą, Embeth!

Tym razem Embeth nie miała pojęcia, co powinna jej odpowiedzieć.

Białe kłamstewka

Подняться наверх