Читать книгу Białe kłamstewka - Lesley Lokko - Страница 15
7
ОглавлениеKiedy wspólnicy wyszli, biuro wydało się dziwnie puste, jakby coś nagle wyssało z niego całe powietrze i zamieniło je w melancholię, która w obu, i w nim, i w wuju Paulu, wywołała pełną napięcia niechęć do rozmowy. Wydawało się, że cisza pomiędzy nimi będzie trwać bez końca. Lionel w milczeniu palił papierosa. Wuj Paul wstał od politurowanego na wysoki połysk owalnego stołu i podszedł do swojego biurka. Usiadł ciężko i zdjął okulary, a potem ujął w dwa palce nos u nasady w geście, który wydał się jego siostrzeńcowi niewymownie smutny.
– No i po wszystkim – powiedział po dłuższej chwili. – Trzysta lat byliśmy w tym biznesie. Nigdy nie sądziłem, że to ja będę tym, którego życie zmusi do podjęcia takiej decyzji.
Mózg Lionela pracował bardzo szybko.
– To właściwa decyzja – odezwał się ostrożnie, strzepując popiół z papierosa. Wuj oczekiwał od niego zapewnienia, że postąpił słusznie, czegoś krańcowo odmiennego od niemiłej decyzji biznesowej, którą właśnie był zmuszony podjąć. Czegoś głębszego, jakiejś innej formy pocieszenia. – A ty, wujku, jesteś jedyną osobą, która mogła to zrobić. Wuj Abe nie posłucha. Sądzi, że Hitler będzie skończony w ciągu roku. – Roześmiał się z przekąsem. – A co do mojego ojca... – Wzruszył ramionami. Nie było potrzeby mówić więcej.
Wuj Paul skinął głową z roztargnieniem. Wydawał się nieobecny myślami. Powoli mijały kolejne minuty. Lionel dopalił papierosa i zamierzał wstać, kiedy wuj Paul nagle przemówił:
– Słuchaj no, mój chłopcze. Chciałbym ci coś powiedzieć. Coś o twoim ojcu. Coś, co według mnie powinieneś wiedzieć.
Z tonu jego głosu Lionel zorientował się, że wuj nawiązał z nim inną relację, jak gdyby rola bankiera polegała na czymś, co ma zupełnie odmienne znaczenie.
– To nie dlatego, że chciałbym go w jakikolwiek sposób usprawiedliwić – zapewnił go wuj Paul, kiwając przy tym palcem na boki. – Nie. W ogóle. Wiem, jak wielkim okazał się rozczarowaniem nie tylko dla twojej matki.
Przeniósł swoje krzesło wokół stołu i usiadł twarzą do imponującego portretu Samuela Harburga, założyciela banku. Zamilkł na chwilę. Lionel uświadomił sobie, że nad kominkiem za nimi stoi stary zegar z ornamentami, odmierzający miarowym tykaniem upływający czas.
– Są pewne sprawy – mówił dalej wuj Paul – o których powinieneś wiedzieć, żeby zrozumieć. Nie dla dobra ojca, pamiętaj, lecz dla twojego dobra. Żaden człowiek nie powinien iść przez życie, myśląc o swoim ojcu, że był chodzącym nieszczęściem. Powiedzmy, że nie poradził sobie z pewnymi wyzwaniami, lecz chodzącym nieszczęściem nie był, o nie. Nie, jeśli weźmiesz pod uwagę jego pochodzenie.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
Wuj Paul westchnął. Oparł łokcie na blacie biurka, splatając palce dłoni, i powiedział:
– Nie spodziewam się, żeby ktokolwiek wcześniej ci o tym opowiadał. Mam rację?
– Opowiadał o czym?
– Że twój ojciec nie jest... nie jest właściwie tym, za kogo się podaje.
– O czym ty mówisz? – Lionel spoglądał pytająco na wuja.
– Sądzę, że zawsze myślałeś o nim jako o jednym z nas. Z Harburgów. Jako o synu omy[1] Rebecki. No cóż, nie jest nim. Jest Harburgiem, i owszem. Dzieckiem Samuela, lecz nie Rebecki. Nie. Twój dziadek miał... hm... nazwijmy to liaison na wczesnym etapie swojego małżeństwa, a twój ojciec jest owocem tego związku. Kobieta zmarła niedługo po urodzeniu dziecka. Rebecca natychmiast zajęła się niemowlęciem. Wychowała jak swoje. Wiele kobiet by tak nie zrobiło, jak wiesz, ale ona i owszem. Jednakże zawsze potem występował w relacjach pomiędzy nimi pewien ledwie wyczuwalny brak... ciepła, jak można by to określić. Twój ojciec bardzo cierpiał. Pewnie wciąż cierpi, jak sądzę. I jeszcze jedna wątpliwa sprawa... No cóż... Kobieta owa nie była Żydówką.
– Czy chcesz przez to powiedzieć, że mój ojciec nie jest Żydem? – Lionel patrzył na niego zdumiony.
– No cóż. W zasadzie nie. Nie jest, ale to nie ma żadnego znaczenia. Jest Harburgiem i koniec. Tylko to się liczy. – Spojrzał na Lionela ze ściągniętymi brwiami. – Jednak nic z tego nie obarcza ciebie, mój chłopcze. Jesteś żydowskiego pochodzenia, tak bardzo żydowski jak i my wszyscy. Jesteś również synem swojej matki. Bez wątpienia. Nie masz w sobie prawie nic z ojca, istnieje może tylko niewielkie podobieństwo oprawy oczu. Jesteś mimo wszystko synem Sary i dlatego właśnie tu się znalazłeś. Obserwujesz, słuchasz, działasz. Dokładnie jak twoja matka. – Westchnął. – Najzdolniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek spotkałem. Muszę się przyznać do... pewnego rodzaju podziwu dla Sary, co jednak nie oznacza, że ona to kiedykolwiek akceptowała. – Niespodziewanie przerwał. – Odbiegłem od tematu. Wybacz mi. Chciałem powiedzieć, że twój ojciec musiał się zmierzyć z wieloma przeciwnościami. Jego pozycja w rodzinie zawsze była trudna. Wiele było... niepewności. Tak, niepewności. On jest bardzo niepewnym siebie człowiekiem, Lionelu, a nie chodzącym nieszczęściem. Ważne, żebyś zrozumiał różnicę. Rozumiesz?
Wuj Paul podniósł na niego wzrok znad biurka. Do jego głosu wkradła się powaga, choć nie było jej wcześniej, jak gdyby wyciągnął na światło dzienne pewne doniosłe, niezbite fakty i teraz nagle dodawał śmiałości Lionelowi, żeby ten odnalazł w nich sens i je zaakceptował.
Lionel się nie odzywał. Myślał o ojcu, cichym mężczyźnie ze słabością do delikatniejszych, słodszych stron życia: słodyczy, puddingów, bogato zdobionych tortów i słodkich, lukrowanych bułeczek, które dziewczęta w kuchni kiedyś przygotowywały specjalnie dla niego. Był bardzo dobrze wychowany, miał doskonałe maniery, nie ulegał nagłym wybuchom uczuć, nie wdawał w ostre dyskusje jak każdy z pozostałych domowników, łącznie z dziewczynkami. Spędzał większość czasu w swojej bibliotece albo – jeżeli pogoda sprzyjała – w ogrodach, błądząc pośród trawników. Kiedy Lionel był młodszy, czasami włóczył się gdzieś nieopodal i pomagał mu w różnych pracach ogrodniczych, które akurat były do wykonania, kosząc trawniki, sadząc, pieląc i przycinając rośliny. Ojciec mówił niewiele, mruczał tylko ciągle coś pod nosem. I to wszystko. Bardzo rzadko się zdarzało, że z powodu jakiejś dziwnej, ukrytej prowokacji, której nikt oprócz niego nie potrafił dostrzec, nagle dopadał go zły humor, co powodowało, że momentalnie stawał się kimś zupełnie innym. Krzyczał i wygrażał pięścią światu, jakby opadały go jakieś ciemne moce. Docierały do nich jakieś niezrozumiałe wrzaski i omijali go z daleka. Dziwne było jednak, że tylko ich matka, Sara, mogła go uspokoić w takich razach. Siadywała spokojnie obok niego, dopóki się nie wykrzyczał i nie zelżała burza, którą wywołało nie wiadomo co. Kiedy nastawał spokój, zupełnie nieoczekiwanie znowu zabierał się do swoich poprzednich zajęć, jak gdyby nic się nie stało. Matka zostawała przy nim jeszcze przez jakiś czas, a potem, z wyrazem twarzy, którego Lionel nigdy nie mógł rozszyfrować, po prostu wstawała i wychodziła.
Lionel powoli się podniósł. Nagle poczuł się całkowicie przytłoczony. W jednej chwili jego pogląd na świat, do tej pory prosty i zwyczajny, nieoczekiwanie się skomplikował. Rodzina, którą zawsze uważał za trwałą i niezmienną, zaczynała się wykruszać. Teraz się rozproszyli: część uparcie czekała na rozwój wydarzeń w Niemczech; matka i siostry pozostawały tutaj, w Londynie, pod jego opieką. Wujowie bywali tu i tam, pilnując interesów w Ameryce i Palestynie. Otworzyły się przed nimi nowe możliwości, lecz także pojawiły się nowe zagrożenia.
To właśnie wtedy, w tamtej chwili, dostrzegł niezwykle klarownie, o co właściwie prosił go wuj. Pytanie nie polegało na tym, czy akceptuje, czy też może nie akceptuje wersji wydarzeń podanej mu przez wuja Paula. Pytanie okazało się głębsze, a przez to wymagające szybkiej odpowiedzi. Czy był gotowy? Tak brzmiało właściwe pytanie. Czy był gotowy posłużyć jako nić, która sfastryguje i potem przytrzyma razem rozdzielone przeszłością kawałki jego rodziny?