Читать книгу Białe kłamstewka - Lesley Lokko - Страница 14
6
1939
CZTERY LATA PÓŹNIEJ
ОглавлениеLIONEL
Londyn, Wielka Brytania
Nad zbitą ciasno małą gromadką pracowników banku, zgromadzonych w holu, zawisła głucha cisza. Sekretarki wymieniały nerwowe spojrzenia, wskazujące na pewien stopień podekscytowania. Rzadko się zdarzało, że wielki biznes bankowy całkowicie zamierał, a jeszcze rzadziej, żeby ci, dla których pracowali, również zeszli na dół do holu i stali razem z nimi, z cygarami i papierosami w dłoniach, bezczynnie czekając. Nawet telefony milczały. Wszyscy wstrzymali oddech. Najpierw usłyszeli krótką serię trzasków, a potem hol wypełnił silny, pewny głos Chamberlaina.
„Przemawiam do was z gabinetu przy Downing Street numer dziesięć. Dzisiejszego ranka brytyjski ambasador w Berlinie wręczył niemieckiemu rządowi ostateczne ostrzeżenie mówiące o tym, że jeżeli do godziny jedenastej nie zostanie podana do wiadomości decyzja o wycofaniu ich wojsk z Polski, nasze kraje znajdą się w stanie wojny. Jestem zmuszony poinformować wszystkich, że nie otrzymaliśmy żadnych informacji tego rodzaju i w konsekwencji nasz kraj znajduje się obecnie w stanie wojny z Niemcami”.
Lionel rzucił szybkie spojrzenie na drugą stronę sali, tam gdzie usiedli jego wujowie Siegfried i Paul. Obaj zachowali niewzruszony, imponujący spokój.
„Teraz niech Bóg błogosławi wam wszystkim – kontynuował Chamberlain. – Oby stanął po stronie prawa. To złe, że będziemy zmuszeni walczyć przeciwko brutalnej sile, złej wierze, niesprawiedliwości, nękaniu i prześladowaniom, lecz w tej walce – jestem o tym przekonany – prawość zwycięży”.
Kiedy głos Chamberlaina umilkł, wokół zapadła całkowita cisza. Wydawało się, że nawet poranek wstrzymał oddech. Minęła jedna minuta, potem druga i nagle ciszę rozdarło przeraźliwe wycie, od którego serce najpierw stawało, a potem zaczynało bić jak oszalałe. Włączono syreny alarmu przeciwlotniczego.
W chaotycznym biegu, żeby dostać się jak najszybciej do piwnic budynku, które służyły za uliczny schron, stwierdził nagle, że tłum przycisnął go do młodej dziewczyny, jednej z wielu sekretarek pracujących na pierwszym piętrze. Jej ładna twarz była wykrzywiona w grymasie strachu. Szybko odwrócił wzrok. Czuł się bardzo niekomfortowo, widząc w twarzach otaczających go osób odbicie tych uczuć, które pogrzebał dawno temu w mrokach niepamięci. Wróciły kłębiące się w myślach obrazy ich ucieczki z Niemiec. Przebycie drogi z Hamburga do Rotterdamu zajęło im cztery dni. Bał się panicznie w każdej sekundzie tej podróży. Z matką i dwiema siostrami u boku – za każdym razem, kiedy pociąg stawał, kiedy słychać było dzwonek lub zbliżające się od strony korytarza głosy strażników – nie mógł powstrzymać przeszywającego go dreszczu grozy. To ze względu na nie – a może na własny użytek – stworzył wokół siebie aurę niewzruszonego spokoju. Dokładnie tak jak jego wujowie teraz. Któregoś razu zatrzymali się w środku nocy na bocznicy kolejowej gdzieś na ziemi niczyjej, tuż przed oficjalną granicą Danii. Obudził go brak jakichkolwiek dźwięków. Nieustanny turkot kół i kołysanie pociągu, do których już zdążył się przyzwyczaić, nagle ustały. Wstał po cichu, żeby nie budzić pozostałych. Do jego uszu docierał ciężki oddech matki. Podróż, która zajęła im większą część dwóch ostatnich dni, była dla niej bardzo męcząca, a jeszcze się nie skończyła. Otworzył ostrożnie drzwi i zamknął je cicho za sobą. W ciemnym, cichym korytarzu nie słyszał niczego oprócz mocnego bicia własnego serca. Pociąg dziwnie drgnął i zaskrzypiał, nie ruszając się z miejsca, nierozerwalnie związany z torami, cierpliwy jak wół. Ciągnęło chłodem; w połowie długości korytarza wagonu było otwarte okno. Ruszył w jego stronę. Serce waliło mu jak młotem. Ostrożnie wysunął głowę na zewnątrz.
Nocne powietrze było rześkie; z ziemi unosił się ostry zapach uryny i płynu hamulcowego. Nad głową widział jakieś światła; wzdłuż pociągu poruszały się cienie ludzkich sylwetek. Zbliżały się do niego, błyskając latarkami. Smuga mgły zawirowała w pomarańczowym świetle sodowej latarni. Gdzieś w oddali zaszczekały psy; słychać było krzyki i odgłosy trzaskania przesuwnych drzwi przedziałów gdzieś w dalszej części pociągu. Minęło kilka minut, dłużących się w nieskończoność. Zaczął się pocić z nerwów. Czuł strumyczki potu ściekające mu po plecach i po bokach. Jego dłoń powędrowała do dwóch maleńkich paczuszek w lewej kieszeni spodni. Pierwsza z nich – mała sakiewka z czarnego aksamitu – zawierała kilka diamentów o przepięknym szlifie. Druga – pudełeczko na tabletki – kryła trzy fiolki z cyjankiem. Dwie paczuszki, dwie możliwości wyboru. Życie albo śmierć. Hans von Rilke, kolega z klasy, jeden z niewielu, którzy wciąż jeszcze odbierali jego telefony, dał mu dobrą radę. Weź diamenty – powiedział rozważnie. – Mogą ci się przydać; nigdy nic nie wiadomo. Diamenty stanowiły zabezpieczenie możliwości wyboru. Posiadanie przy sobie większej gotówki było zbyt ryzykowne w wypadku pojmania.
Odgłos kroków stawał się coraz głośniejszy. Słychać już było, że idzie tylko jedna osoba. Drzwi w dalszym końcu korytarza otworzyły się i ktoś stanął w przejściu. Jego postać podświetlało wokół stłumione, żółtawe światło. Opuszki palców Lionela odszukały aksamitną sakiewkę. Oficer – jego równy, miarowy krok nie pozostawiał co do tego żadnych wątpliwości – szedł korytarzem w jego stronę i się zatrzymał. Byli prawie tego samego wzrostu. Na krótką chwilę zapadła cisza, gdy oficer zmierzył Lionela wzrokiem. Nie było żadnych wiele mówiących żółtych gwiazd, żadnych jednoznacznych liter, przyszpilonych do ciemnoszarego wierzchniego okrycia.
– Ausweiß, bitte. – Słowa zostały wypowiedziane krótko, dobitnie.
Co wydarzy się za chwilę, zależało wyłącznie od Lionela. Wyjął małą aksamitną sakiewkę i uważnie, niezwykle uważnie, umieścił ją w dłoni oficera. Jego intencje były jednoznaczne. W całkowitej ciszy oficer zważył ją w dłoni i potrząsnął sakiewką, żeby oszacować jej zawartość.
– Gute Reise. – Wsunął ją do kieszeni munduru i odwrócił się na pięcie. Lionel wiedział, że zapamięta tę chwilę do końca życia i będzie ją wspominał, jakby wszystko miało miejsce wczoraj.
Teraz, gdy patrzył na twarze młodych dziewcząt i mężczyzn stojących dokoła niego, ledwo widoczne w słabym, przyćmionym świetle podziemi, przerażenie z tamtej podróży oblało go jak zimny pot. Pragnął jedynie być bezpieczny. Chwilę później, jakby w odpowiedzi, ciszę rozdarł dźwięk syren odwołujących alarm, mieszając się z jękami, okrzykami i westchnieniami ulgi. Fałszywy alarm.
Dłoń wuja Paula spoczywała na jego ramieniu, gdy całą gromadą hałaśliwie wspinali się po schodach na piętro.
– Tym razem nam się udało – mruknął pod nosem. – Miejmy nadzieję, że tak będzie za każdym razem.
Lionel tylko kiwnął głową, niepewny, czy dałby radę wydobyć z siebie głos.
– Czy znajdziesz teraz chwilę dla mnie, chłopcze? – spytał wuj Paul, kiedy obaj weszli na podest schodów drugiego piętra. – Wejdź do mojego gabinetu. Ktoś u mnie jest. Chcę, żebyś go poznał.
Lionel potwierdził skinieniem głowy.
– Wezmę tylko papierosy – powiedział, otwierając drzwi do swojego małego pokoju biurowego, który dzielił z kuzynem Henrym, najstarszym synem wuja Paula.
– Zabiją cię kiedyś te twoje patyczki. – Wuj Paul roześmiał się z przekąsem. – Hitler może cię i nie dopadnie, ale one i owszem – orzekł i poszedł do siebie.
W gabinecie wuja Paula znajdowało się trzech dżentelmenów. Lionel natychmiast rozpoznał Samuela Warburga. Był prezesem S.W. Warburgs, ich większego, lepiej ustawionego na rynku rywala na Cheapside. Warburgowie działali w Anglii od lat, mimo że pochodzili z Niemiec, jak większość żydowskich bankierów w City. Skoncentrował się na dwóch pozostałych mężczyznach, których nigdy wcześniej nie spotkał. Ten, który siedział plecami do okna, wydał mu się znajomy – gdzieś już widział jego zdjęcie. Może w jakiejś gazecie? Nie mógł sobie tego przypomnieć. Drugi nieznajomy, ten stojący przy oknie, był zupełnie inny, w każdym znaczeniu tego słowa. Miał oliwkową cerę, gęste, kruczoczarne włosy, sumiaste, zakręcone na końcach wąsy, które już dawno temu wyszły z mody. Nosił elegancki czarny garnitur, jedwabny krawat i śnieżnobiałą koszulę, opinającą imponujący wzgórek wypiętego dumnie brzucha. Wyglądał na Włocha albo może Hiszpana, na pewno nie na Anglika ani na Niemca.
– Ach, to ty, Lionelu. – Wuj Paul podniósł na niego wzrok, kiedy przekroczył próg. – Wejdź, mój chłopcze, wejdź.
Wszyscy trzej mężczyźni odwrócili się w jego stronę. Samuel Warburg omiótł go ponurym spojrzeniem, a potem zwrócił się do wuja Paula z uniesioną w wyrazie zdumienia brwią, jakby chciał wznieść okrzyk: „A więc to ma być ten, o którym mówiłeś?!”. Lionel doskonale odcyfrował to spojrzenie. „On jest młody. Bardzo młody”. Takie komentarze docierały do jego uszu prawie zawsze, gdy go komuś przedstawiano.
– Witam panów! – Lionel ruszył do każdego z obecnych, żeby uścisnąć mocno ich dłonie, jeszcze zanim usłyszał zaproszenie, żeby to zrobić. W oczach wszystkich dostrzegł ostrożną aprobatę. Pewny siebie młody mężczyzna.
– Fred Schultz. – Wuj Paul dokonał wzajemnych prezentacji. – I Georges Malouf.
Ach! – pomyślał Lionel, przypominając sobie to nazwisko. – Frederic Schultz! Kolega wuja Abe z Hamburga. Nie Żyd, goj. Dlaczego znalazł się w Londynie? – zastanawiał się. – A ten drugi mężczyzna? Sądząc po nazwisku Malouf – Arab. Jednakże co robił w biurze wuja Paula?
– Panowie! – zaczął wuj Paul bez ociągania. – Czy możemy przejść do interesów? – Wskazał stojący pośrodku gabinetu elegancki owalny stół na wysoki połysk, otoczony ośmioma krzesłami.
Lionel odczekał, aż czterej mężczyźni zajmą miejsca, i dopiero potem usiadł na swoim, obok wuja. Wuj Paul poprawił się na krześle i odchrząknął. Podniósł wzrok znad sterty dokumentów leżącej przed nim na stole.
– Dziękuję panom za przybycie. Znacie wszyscy doskonale sytuację, w jakiej się znaleźliśmy. Mamy dwa wyjścia. Albo opuścimy bank, pozostawiając go nazistom, albo też na jakiś czas przekażemy pakiet kontrolny. Samuelu, sądzę, że jedziemy na tym samym wózku, i dlatego poprosiłem cię, żebyś był tu dzisiaj z nami. Nie chciałbym, żeby ta firma, którą budowałem całe życie – podobnie jak i ty swoją, Samuelu – została całkowicie zniszczona, wobec czego proponowałbym rozważenie tej drugiej opcji. Proponuję więc, żebyśmy przekazali kontrolę tobie, Fredzie, dopóki nie będzie po wszystkim.
Znów podniósł wzrok znad papierów. Jego twarz miała taki wyraz, jakiego Lionel nigdy wcześniej nie widział. Coś w rodzaju otwartości... Pewnego rodzaju prośbę. Zanim zdołał to rozgryźć, wuj Paul zaczął mówić dalej.
– To... To szaleństwo zakończy się pewnego dnia, panowie. A kiedy tak się stanie, zmieni się cały świat. Wierzę, że trzeba się przygotować na te zmiany. MY musimy być na nie przygotowani, dlatego właśnie poprosiłem o przybycie tutaj mojego drogiego przyjaciela Georges’a Maloufa. Panowie, nasze fortuny są nierozerwalnie złączone. Niemcy, Brytania, Stany Zjednoczone, Palestyna. Proponuję zawarcie przymierza, moi drodzy przyjaciele, które pozwoli nam przetrwać nadchodzące lata. Dlatego też poprosiłem Lionela, mojego najmłodszego siostrzeńca, żeby przyszedł na nasze spotkanie, gdyż to będzie zadanie dla niego – tak jak moim było przez ostatnie trzydzieści lat – budowanie nowej fortuny na bazie tego, co uda się ocalić.