Читать книгу Białe kłamstewka - Lesley Lokko - Страница 11
4
ОглавлениеREBECCA HARBURG
Hampstead, Londyn
Siedząc naprzeciwko Adama Goldsmitha, dalszego kuzyna ze strony ojca, którego nigdy wcześniej nie miała okazji spotkać, Rebecca Harburg wprost umierała z zażenowania i – nie bójmy się powiedzieć wprost – z pożądania. Obiekt jej pragnień beztrosko wyciągnął nogi (w przetartych, spłowiałych levisach) i delikatnie balansując filiżanką herbaty, postawioną na muskularnych udach, rozprawiał lekko i przyjemnie ze starszymi ciotkami, starymi pannami, matkami oraz trzema innymi kuzynkami, które przyszły pogapić się na tego Goldsmitha z belgijskiej gałęzi rodziny, na tego stwora z innej planety. Adam Goldsmith, błękitnooki blondyn atletycznej budowy, o wzroście ponad metr osiemdziesiąt, nie był podobny do żadnego innego członka rodziny Harburgów, czy to zmarłych, czy jeszcze żyjących. Miał dwadzieścia trzy lata, posługiwał się biegle sześcioma językami, a obecnie odbywał praktykę w banku należącym do rodziny. Niedawno powrócił z dwuletniej służby w izraelskiej armii. To ostatnie oczywiście było wisienką na torcie. Żaden z Harburgów nigdy nie dokonał niczego podobnego. Zgłosić się na ochotnika do służby w izraelskiej armii! Co za gość! Pomijając nieco żenujący aryjski wygląd, nikt nie mógł go oskarżyć o to, że był niewystarczająco żydowski. W morzu ciemnowłosych głów, ciemnookich, bladych, emanujących inteligencją twarzy, mężczyzna, który wyglądał, jakby przed chwilą zszedł z wybiegu na pokazie mody, wywoływał podniecenie.
Embeth Hausmann-Harburg, znana wśród przyjaciół i rodziny jako Mimí, siedziała naprzeciwko niego, trzymając w nietrwałej równowadze filiżankę herbaty z podstawką bezpośrednio na kolanach. Próbowała bez powodzenia przywołać na twarzy wyraz oburzenia. Piątkowe popołudniowe spotkanie miało miejsce w ich domu, i to właśnie jej córka gapiła się na gościa jak sroka w kość, w dodatku z otwartymi ustami. Wpatrywała się w Rebeccę, żeby zwrócić na siebie jej uwagę. Bez powodzenia. Rebecca, a wraz z nią wszyscy obecni: przygłucha babka, trzy starsze praciotki, cztery podlotkowate, mizdrzące się kuzynki oraz pokojówka – wszystkie oniemiały z wrażenia. Orit, pokojówka, którą przywiozła ze sobą z Tel Awiwu, o mało nie wypuściła z rąk tacy, kiedy go zobaczyła. Zrobiła się czerwona jak burak, gdy otworzył usta i powiedział: „Shalom!”, a potem musiała opuścić pokój, nieprzytomna z wrażenia, nikogo nie obsłużywszy. Niemądre kobiety. Czy nigdy wcześniej nie widziały przystojnego mężczyzny?
– Rebecca! – syknęła Mimí. – Rebecca! Cierra la boca! Zamknij usta!
Ale Rebecca była w innym świecie i nic do niej nie docierało. Siedziała na tyle blisko Adama, że wystarczyło wyciągnąć rękę, żeby go dotknąć. Dotknąć tych długich, szczupłych, wspaniale zarysowanych ud; szerokiej klatki piersiowej ukrytej pod kremowym swetrem Fair Isle, który podkreślał jego opaleniznę; wypukłości jego bicepsów; gęstych włosów koloru piasku na plaży; tych opalonych, mocnych szczęk, na których już zaczął się pokazywać zarost po ogolonej z rana brodzie. Zastygła całkowicie oniemiała z zachwytu. Przypominał jej marmurowy posąg Adonisa, pięknego greckiego boga, który stał w szkole przed biblioteką. Nagle zobaczyła w myślach zwiotczały penis posągu i zakrztusiła się babeczką, po czym kaszlała i prychała wokół okruchami ciasta.
– Co się z nią dzieje? – przemówiła nagle głośno najstarsza z praciotek, Eleanor. Była przygłucha i z niepokojem, mrużąc oczy, popatrzyła w stronę, z której dochodziły odgłosy kaszlu.
– Ona się zaraz zadławi! Dajcie jej wody! – Kolejna ciotka włączyła się do akcji.
– Dziewczynka się zakrztusiła? – Ciotka Eleanor zaczęła nerwowo szukać okularów.
– Czy ktoś da w końcu temu dziecku wody?! – wrzasnęła ciotka Rosa. – Chcecie, żeby zakasłała się na śmierć?
– Nic... Nic mi nie jest – wybąkała Rebecca, ocierając ze złością łzy. Ta sytuacja była prawie tak samo żenująca jak sam atak kaszlu. – Nie, doprawdy... Wszystko w porządku. – Machnęła ręką, żeby odwrócić ich uwagę.
– Nic jej nie jest. Okruch wpadł nie w tę dziurkę, to wszystko. – Mimí uspokoiła zatrwożonych krewnych. – Może wyjdziesz i przemyjesz sobie twarz? – zwróciła się ze stoickim spokojem do Rebecki. – Odetchnij przy okazji świeżym powietrzem – dodała stanowczo.
Rebecca zerwała się na równe nogi, rzucając szybkie, ukradkowe spojrzenie na Adama. Jadł swoją babeczkę, jakby nic się nie stało.
– Biedactwo! – Usłyszała, jak jedna ciotka szepcze do drugiej, kiedy wychodziła z pokoju. – Ależ mnie wystraszyła! Pamiętasz chłopaka Meyersonów? Tego wysokiego? Miał alergię na orzechy. Padł trupem tak ni z tego, ni z owego. W jednej chwili był, a w następnej... zszedł!
– Oooch! Proszę cię! Tylko mi o tym nie przypominaj. To było okropne! Okropne! Zajęło im lata całe, zanim doszli do siebie...
– Po czymś takim nigdy się nie dochodzi do siebie, Miriam. Nigdy.
Rebecca ledwo stłumiła chichot, kiedy zamykała za sobą drzwi. Co piątek jej matka wydawała popołudniową herbatkę dla niekończącego się strumienia ciotek i praciotek, po której zwykle następował tradycyjny wieczór seder. Dalsi krewni walczyli o zaproszenia jak psy o kawałki mięsa. Wieczory sederowe Embeth miały zwykle wspaniałą oprawę, były bardziej skierowane na ludzi niż na element duchowości. Zaproszenie do Harburg Hall na piątkowy wieczór stało się jawną oznaką tego, że ktoś liczy się w towarzystwie. Tamtego dnia zorganizowano specjalny powitalny wieczór sederowy na cześć Adama, którego witano w Londynie. Miał wkrótce rozpocząć pracę w rodzinnym banku na najmniej znaczącym stanowisku. Tak właśnie postępowano w rodzinie Harburgów. Przez trzy pokolenia nikt nie został dyrektorem, jeśli nie pracował wcześniej na wszystkich stanowiskach: „od sali wysyłkowej do sali posiedzeń dyrekcji” – jak lubił mawiać Lionel, ojciec Rebecki. Ale Adam chyba nie będzie się zajmował przygotowywaniem listów do wysłania pocztą? – myślała, idąc spiesznie do łazienki. Jeśli będzie miała szczęście i uda jej się usiąść podczas kolacji obok niego, może zdoła go spytać, co będzie robił. Na samą myśl o kolacji i o tym, że być może posadzą ich obok siebie, oblała się rumieńcem.
Pochyliła się nad umywalką i obmyła twarz zimną wodą, żeby ochłodzić wciąż pałające ogniem policzki. Przyjrzała się z niepokojem swojemu odbiciu w lustrze i założyła za uszy kilka niesfornych pasm włosów. Jej oczy, zwykle ciemnobrązowe, nieomal wpadające w czerń, tym razem były nienaturalnie rozświetlone. Przeciągnęła delikatnie palcem po obu brwiach, poprawiając ich linię. Skórę miała bladą, przyprószoną lekko piegami na policzkach i u nasady nosa. Proste jak druty włosy okalały jej twarz, rozdzielone idealnie równym przedziałkiem, którego nie znosiła, ale z którym – jak wszyscy mówili – było jej bardzo do twarzy. Pewnie, że wolałaby mieć takie włosy jak Annick: nieujarzmioną masę ciemnobrązowych, poskręcanych w spiralki loczków, które u każdego wywoływały westchnienia zachwytu – nawet u zupełnie obcych ludzi – kiedy rozpuszczała je, pozwalając im wesoło podskakiwać.
Dlaczego nie mogę mieć takich włosów jak twoje? – jęczała bez końca nad uchem Annick.
Bo tak.
Z taką odpowiedzią nie za bardzo można było dyskutować.
Ostatni raz sprawdziła swoje odbicie w lustrze, zakręciła kran i otworzyła drzwi. Jej serce na ułamek sekundy zamarło. Zobaczyła Adama. Dokładnie naprzeciwko siebie. Szedł właśnie korytarzem w stronę drzwi wyjściowych.
– Hej! – powiedział swobodnie. – Chciałem właśnie wyskoczyć na dymka. Idziesz zapalić?
Rebecca stała bez słowa, gapiąc się na niego jak sroka w gnat. Nie paliła. Nic nie szkodzi. Teraz zapali.
– Czemu nie – odparła z taką nonszalancją, na jaką tylko było ją stać. – Chętnie. – I poszła posłusznie w ślad za Adamem.
Przytrzymał skrzydło drzwi, gdy wychodziła na zewnątrz. Stanęli obok siebie w portyku wejściowym, kryjąc się przed deszczem. Wyciągnął paczkę papierosów Marlboro Lights z kieszeni dżinsów i podał jej jednego. Kiedy ich dłonie się zetknęły, przeszył ją dreszcz. Kolejny wstrząsnął nią, gdy przykrył jej dłoń swoją, podając ogień. Annick i Tash paliły, ona – nie. Rozpaczliwie próbowała sobie przypomnieć, jak one to robiły. „Unieś papierosa do ust. Otwórz usta. Wciągnij dym. Powoli. Wypuść. Szybko”. – Dopadł ją nagły atak kaszlu, który przyprawił ją o łzy.
– Powoli. – Adam patrzył na nią z uśmiechem.
Jej serce wykonało powolne salto.
– Prze... przepraszam, ale... t-to znowu ta cholerna babeczka.
– Bez wątpienia. – Głos Adama przepełniony był żartobliwą wesołością.
Jeszcze raz się zaciągnęła, tym razem z nieco mniejszym entuzjazmem, i popatrzyła na niego uważnie spod oka. Był piękny jak diabli: błękitne oczy koloru nieba w letni, upalny dzień; włosy blond, które przywodziły jej na myśl promienie słońca; idealna skóra, świadcząca o końskim zdrowiu.
– Czy mogłabym cię o coś spytać, Adamie? – powiedziała nagle, nie zdążywszy nawet pomyśleć, co robi.
– Co takiego?
– Cz-czy zdarzyło ci się kogoś zabić?
Nigdy jeszcze w życiu nie wyrwało jej się coś równie głupiego. Sposób, w jaki na nią popatrzył, tylko ją w tym utwierdził.
*
– On tylko na mnie patrzył i patrzył... – biadoliła pół godziny później do słuchawki, zwierzając się Annick. – Co za idiotka ze mnie, że musiałam zadać akurat takie pytanie!
– No i co on na to? – Annick z wrażenia prawie straciła dech.
Rebecca zrobiła krótką przerwę, żeby wydmuchać nos.
– Nic – oświadczyła w końcu. – Patrzył na mnie i patrzył. Po chwili wyjął papierosa z paczki i stwierdził: „Zabawne. Pyta mnie o to każda dziewczyna, którą spotykam”. Więc okazałam się nie tylko zwykłym głupolem. Jestem taka sama jak wszystkie inne.
– No cóż, bywają gorsze rzeczy – oświadczyła pogodnie Annick.
– Co na przykład?
– Eee... Hm. Akurat nic mi nie przychodzi do głowy. – Annick wolała być ostrożna. – Jestem jednak przekonana, że istnieje coś takiego. Więc gdzie on jest teraz?
– Wraca do Belgii na kilka tygodni. Dziwne: kiedy rozmawia ze mną, z nami, wydaje się stuprocentowym Anglikiem, lecz kiedy z matką mówi po francusku, brzmi to jakoś tak inaczej. On jest dokładnie taki sam jak ty.
– Ja nie mam metra dziewięćdziesięciu, moja droga, i na pewno nie wróciłam właśnie z jakiegoś wojskowego obozowiska.
– Wiesz dobrze, o co mi chodzi. Czasem, kiedy jestem z tobą i słyszę, jak rozmawiasz ze swoją mamą przez telefon albo ze swoimi przyjaciółkami z twoich rodzinnych stron, albo z kimkolwiek innym stamtąd... ty wyglądasz jak ty, ale zupełnie nie rozpoznaję twojego głosu. Jest jakiś dziwny. Adam zwrócił się do Orit po hebrajsku, a ona o mało nie padła trupem.
– Z tego, co mówisz, wynika, że to cudowny chłopak – lojalnie potwierdziła Annick – ale to przecież twój kuzyn. Nie możesz.
– Nie mogę czego?
– Wyjść za niego, głuptasie.
– A kto mówi, że miałabym za niego wyjść? – oburzyła się Rebecca. – Zresztą w naszej rodzinie jest to dozwolone. Właściwie narzucane.
– A! Tu cię mam! Więc wszystko już ustalone? Poślubisz wspaniałego Adama, przeprowadzisz się do Izraela i zamieszkasz w... Jak tam ty to nazwałaś? W kibi? Urodzisz piętnaścioro dzieci i będziesz żyć w szczęściu aż po kres swoich dni.
– To kibuc, idiotko. A tak w ogóle to z moim szczęściem skończy się na tym, że znajdą mi jakiegoś dalekiego kuzyna z Polski, trzydzieści lat ode mnie starszego, z obwisłym podbródkiem i łysego jak kolano i będę musiała się przeprowadzić do Łodzi – podsumowała ponuro.
– Och, tylko nie twórz melodramatów, Rebecco. Powinnaś się przeprowadzić do Hollywood.
– Może i tak zrobię. W każdym razie nie zadzwoniłam tylko po to, żeby pogadać o Adamie. Czy już coś wybrałaś? – spytała Rebecca, przypominając im obu o czymś o wiele ważniejszym. Uniwersytet. Rebecca wiedziała, że Annick obawia się, czy uda jej się dostać na studia. Egzaminy miały za cztery miesiące, a z takim podejściem do nauki, jakie prezentowała Annick, nigdy w życiu nie dostanie takich ocen, które były jej potrzebne. Powinna przynajmniej zaliczyć francuski – w końcu ojczysty język jej matki – lecz żeby to zrobić, należało jednak przeczytać kilka powieści i mieć więcej niż pobieżną wiedzę na temat występujących w nich postaci. Wyglądało na to, że Annick jest wszystko jedno. Nie interesowała się uniwersytetem jako takim, nie interesował jej nawet wybór kierunku studiów i czy te studia nie będą przypadkiem dla niej zbyt trudne. Annick przejmowała się naprawdę tylko tym (Rebecca doskonale to wiedziała), żeby przypadkiem nie została sama.
– Nie – odrzekła ponuro Annick. – Wciąż odkładam decyzję na potem. A ty?
– Historia sztuki.
– Wy to macie szczęście w życiu – jęknęła Annick z zazdrością w głosie. – Przynajmniej jesteście w czymś dobre, a ja pojęcia nie mam, co powinnam wybrać.
– Myślałam, że wybierzesz jakieś studia językowe – zasugerowała ostrożnie Rebecca.
– No cóż, tylko dlatego, że byłyby łatwe.
– Więc wybierz coś trudniejszego.
– Ja? Czy ja kiedykolwiek porywałam się na coś trudnego? Mam nadzieję, że się jakoś dostanę, to wszystko. Nie zniosłabym, gdybyście wy obie się dostały, a ja nie. Jak znam siebie, to mnie pewnie prędzej wywieje do tej... Jak tam mówiłaś? Łoci?
– Łodzi. – Rebecca zachichotała. – No i kto tu wymyśla melodramaty? Muszę już kończyć. Dzisiaj wieczorem ja będę błogosławić świece i lepiej, żebym czegoś nie pokręciła, bo mama mnie zabije. Ciotka Rosa zawsze narzeka, że nie mogą mnie niczego porządnie nauczyć. Chciałabym, żebyś poznała Adama. Chociaż właściwie nie, nie chcę. Jedno spojrzenie na ciebie i byłby dla mnie stracony. Nie mógłby oderwać od ciebie oczu.
– Nie gadaj głupot.
– Nie gadam – zaprzeczyła posępnie Rebecca. – Tak właśnie jest. Nie gadam głupot. Tash jest tak piekielnie mądra, ty jesteś piękna... A ja? Jestem zwyczajnym przeciętniakiem. Tash na pewno dorwie jakiegoś wziętego prawnika albo kogoś w tym guście. Ty pewnie wyjdziesz za kogoś bogatego i sławnego, a ja skończę samotna jak palec. Poczekamy parę lat i sama się przekonasz.