Читать книгу Białe kłamstewka - Lesley Lokko - Страница 6

2013

Оглавление

Martha’s Vineyard, Cape Cod, USA

Leżała na podłodze z policzkiem przyciśniętym mocno do perskiego dywanu. Poruszała od czasu do czasu ustami, jakby chciała coś powiedzieć. Ręce ułożyła wzdłuż tułowia, dłonie zacisnęła w pięści. Oddech miała płytki i ciężki. Z zewnątrz, spośród stłumionych odgłosów biegających stóp i szczekających psów, docierał do niej płacz dziecka: może to był David, a może Joshua? Tego nie mogła stwierdzić. Zresztą został szybko zabrany i uciszony. Zbliżała się szósta po południu i ognista kula słońca zaczęła się zsuwać w stronę horyzontu. Był dopiero maj, ale dni robiły się już długie i gorące. Tydzień temu, tuż przed przyjazdem gości, zarządziła, żeby zdjąć osłony z basenu. Każdego ranka służba otwierała duże białe ogrodowe parasole na patio i układała poduchy w biało-niebieskie pasy, dzięki czemu połyskliwy, turkusowy basen stawał się głównym ośrodkiem codziennych czynności. Każdego dnia, łącznie z dzisiejszym. Dzisiaj. Dostała gęsiej skórki.

Po raz setny wróciła myślami do minionych godzin, poczynając od samego rana, i starała się zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Dzień zaczął się jak zwykle. Wyszła na patio bardzo wcześnie – dopiero zaczynało świtać – trzymając w ręku szklaneczkę z drinkiem: sok pomarańczowy z najmniejszym możliwym dodatkiem wódki, takim, żeby tylko dobrze zacząć dzień. Zanurzyła stopy w podgrzewanej wodzie basenu, gdy tylko usiadła na jego płytszym brzegu, rozkoszując się wczesnoporannym spokojem. Zabawki, porozwalane wszędzie tam, gdzie zaczęła się zabawa, a potem porzucone, zagracały szarawe brzozowe deskowanie tarasu, którym obudowano dom. Zabawki. Dziecięce zabawki. Na samą myśl o zabawkach usta znowu jej zadrżały. Uniosła odrobinę głowę i przez półprzymknięte powieki do jej oczu wdarły się bogate, nasycone kolory dywanu. Żółcienie: kwiat granatu, rumianek, żółtko jajka. Czerwień: krew, wino, burgund, rubin. Czerń: orzech włoski, kora, noc. To był przepiękny dywan. Duży i miękki, pokrywał prawie całą podłogę gabinetu, od końca do końca. Niestety, drogi. Oczywiście skłamała Adamowi, mówiąc o cenie dywanu. Wyrzuciła na niego lekką ręką kilka tysięcy dolarów, choć wcale nie musiała go mieć, ale w końcu to jej pieniądze. Jednak Adam ostatnio był nieprzewidywalny, szczególnie kiedy w grę wchodziły finanse. Złapał ją nagły skurcz żołądka. Och mój Boże, Adam! Może wrócić w każdej chwili z Nowego Jorku. Co powie na to wszystko? Bez wątpienia zacznie ją oskarżać. Wszyscy oskarżali ją i właściwie dlaczego, do cholery, mieliby tego nie robić? To była jej wina. To ją należało winić, nikogo innego.

Znowu jej myśli zaczęły krążyć bezładnie pomiędzy wydarzeniami dnia, skacząc wte i wewte bez żadnego ładu i składu. Kiedy właściwie się to stało? Przed śniadaniem czy po? Po tym, kiedy wróciła znad basenu? Czy naprawdę pozwoliła Clei wziąć wolne? „Ależ nie, nie, Clea! Masz wolne popołudnie. Ja ich popilnuję. Daj spokój, czworo dzieci... to żadna filozofia!”. Uśmiechnęła się tylko. Clea. Kochana Clea, kuzynka jednej z dziewcząt, która pracowała u Lowensteinów, jej sąsiadów. Betty Lowenstein przedstawiła ją wkrótce po przyjeździe Tash, a ona z miejsca zatrudniła ją u siebie. Wydawała się taka milutka. I taka odpowiedzialna. To ona, Tash, okazała się nieodpowiedzialna.

Musisz wstać! – usłyszała własny głos. Spróbowała się podnieść, ale chwiała się jej głowa, jakby była źle przymocowana do tułowia. Nagle usłyszała szybko zbliżający się odgłos kroków; ktoś wchodził na górę po schodach. Ciężkie kroki. To musiał być mężczyzna. Pewnie inspektor. Nie, nie inspektor, raczej detektyw. Czy nie tak mówiono tutaj na inspektorów policji? Detektywi? Oficerowie? Sierżanci? Nie miała pojęcia. Kroki zwolniły i się zatrzymały. Słyszała przez drzwi jego oddech. Nie wchodź, proszę! Jeszcze nie teraz! – pomyślała. Minęła długa jak wieczność minuta, potem druga, a później jeszcze jedna. Czekała. W tym samym momencie, kiedy chciała krzyknąć, żeby sobie poszedł, usłyszała, że odchodzi. Oddychała bardzo powoli, wypuszczając powietrze krótkimi, urywanymi tchnieniami. Był wobec niej nieufny, doskonale to wyczuwała. Nie mógł wytrzymać jej spojrzenia mimo powagi sytuacji. Jego wzrok ześlizgnął się po niej i powędrował ku samochodom na podjeździe, ku ogromnemu domostwu, dziełom sztuki, meblom, perskim dywanom i służbie, która miotała się bez celu jak zagubione pszczoły. Dobrze wiedziała, co o niej myślał. Bogata zdzira. Bogata zdzira z obcego kraju. Granica oddzielająca rezydentów luksusowych domów wakacyjnych usytuowanych wzdłuż brzegu oceanu od miejscowych, którzy zamieszkiwali w Edgartown, była wyraźna. Oni i my. Bogaci i biedni. Próżniacy i klasa pracująca. A przecież on nie wiedział o niej nic. Nie wiedział, skąd pochodziła, co zrobiła. Nie miał pojęcia. No i – czy próżnowała, czy też nie, czy była bogata, czy nie – w końcu przydarzyło się jej to najgorsze. Tragedie mogą się zdarzać gdziekolwiek i komukolwiek. Właśnie ona powinna wiedzieć o tym najlepiej.

Mężczyzna schodził na dół po schodach, wybijając obcasami czysty, równy rytm, który powoli rozpłynął się w ciszy. Gdzieś na dolnej kondygnacji otworzyły się drzwi; usłyszała, że rozmawiają ze sobą dwie osoby, ale nie mogła rozróżnić słów. Potem rozległ się krótki, gwałtowny komunikat, podany przez radio lub krótkofalówkę. Na podjazd, mieląc kołami żwir, wjeżdżał samochód. Wściekle szczekały psy. Rozległo się więcej głosów. Dom zaczął się wypełniać ludźmi. Pojawili się nowi policjanci. Z trudem stanęła na nogi. Trzęsły się jej kolana i dłonie, w ustach zaschło. Nadszedł czas, żeby w końcu zadzwonić do Rebecki.

Białe kłamstewka

Подняться наверх