Читать книгу Białe kłamstewka - Lesley Lokko - Страница 17
9
SZEŚĆ MIESIĘCY PÓŹNIEJ
ОглавлениеEMBETH
Avenida San Carlos, Caracas, Wenezuela
Rozmowa przy stole w jadalni była prowadzona jak zwykle po hiszpańsku, angielsku i po niemiecku, a czasem w tych trzech językach jednocześnie. Poruszano bardzo rozległe tematy: mówiono o wojnie w Wietnamie, o huraganie Flora pustoszącym Kubę, o aferze Profumo, odbijającej się szerokim echem w Wielkiej Brytanii, o mowie Martina Luthera Kinga w Waszyngtonie, o lokalnych wyborach w partii. Hausmannowie mieli osobisty interes w tych ostatnich. Obecny przewodniczący kończył swoją kadencję i w kuluarach słyszało się, że wuj Jorge powinien przejąć kierownictwo partii. Jak zwykle opinie były mocno podzielone.
Gdy gwar rozmów wokół Embeth wznosił się i opadał, ona odłożyła sztućce równolegle na bok talerza, żeby zaznaczyć, że skończyła posiłek. Zostawiła ponad połowę dania nietkniętą. Matka rzuciła na nią przelotnie wzrokiem pełnym aprobaty. Prawdziwa dama nigdy nie zjada do końca tego, co ma na talerzu. Odchyliła się na oparcie krzesła, z trudem powstrzymując ziewnięcie. Wbrew pozorom nie oznaczało to, że się nudzi. Stwierdziła, że rozmowa mężczyzn jest fascynująca, lecz absolutnie nie wypadało się do niej włączyć. Podobnie jak pozostałe kobiety tu obecne miała pełnić funkcję wyłącznie dekoracyjną. Była ubrana na biało, co stanowiło wspaniały kontrast z jedwabną suknią w kolorze burgunda Miriám. Wcześniej tego wieczoru, tuż przed zejściem na dół po schodach, by dołączyć do rodziny, Miriám wpięła w swe ciemne włosy piękną jedwabną różę w kolorze kości słoniowej.
– Tak, teraz jest znacznie lepiej. – Obrzuciła krytycznym spojrzeniem córkę. – Wciąż nie mogę zrozumieć, dlaczego obcięłaś włosy na krótko – mruknęła, przygładzając nieświadomie obronnym gestem swoje wspaniałe długie loki.
Embeth westchnęła. Ten temat przerabiały praktycznie codziennie od jej powrotu do domu.
– Lubię krótkie – odparła, uważając, żeby nie okazać rozdrażnienia, które odczuwała.
– Nie do twarzy ci w nich – burknęła matka. – Zresztą nie szkodzi, odrosną. Wyglądasz pięknie, moja droga. Jesteś gotowa?
– Prawie tak, jak pewnie powinnam być zawsze.
– Och, na litość boską, Embeth! Nie zaszkodziłaby ci odrobina pokory. – Miriám nie czekała na odpowiedź. Wypłynęła dostojnie z pokoju w jedwabnej wieczorowej sukni, ciągnąc za sobą falujące miękko fałdy zwiewnej materii. Embeth nie miała innego wyjścia: musiała pójść za nią. Matka i córka zeszły po szerokich schodach, budząc powszechny aplauz mężczyzn zgromadzonych na dole.
– Mercedes! – syknęła Miriám na starszawą już pokojówkę. Nie mogła znieść widoku porozstawianych na białym obrusie w połowie już pustych talerzy. – Mercedes! – Miriám ponownie szeptem przywołała pokojówkę, choć tym razem nieco głośniej. Wskazała jej nagłym, acz dyskretnym gestem na stół. „Napełnij puste kieliszki winem! Sprzątnij tamte talerze!”. W końcu do niej dotarło. Mercedes skinęła głową i pospiesznie wyszła. Nie minęła chwila, a rażące oko gospodyni talerze zniknęły, puste kielichy zostały napełnione. Nikt oprócz Embeth nie zwrócił na całe zdarzenie najmniejszej uwagi. W ten właśnie sposób matka prowadziła dom – pomyślała, przyglądając się cichemu, gładko zagranemu przedstawieniu. Nawet świece w kandelabrze nad stołem miały taką długość, żeby dokładnie wystarczyły na czas posiłku. Ani odrobiny więcej.
Popatrzyła przez stół na salon, a potem jeszcze dalej, za okno okolone delikatnie wydymającymi się na wietrze białymi muślinowymi firankami, na werandę, gdzie czasami odbywały się przyjęcia tuż nad brzegiem szmaragdowego basenu. Noc była cicha i spokojna. Po chłodnej ciszy położonego na północy Nowego Jorku delikatny poszum tropików, mieszanina ciepłego, wilgotnego powietrza i ledwie słyszalnego brzęczenia owadów stanowiły mile widziany powrót. Widziała odbicie wszystkich w ogromnym lustrze z pozłacanymi ramami na drugim końcu salonu. Maria-Luísa de Santander, żona ministra finansów, siedziała po jej lewej ręce. Szeptała właśnie coś bez sensu do matki. Zapach jej perfum był gęsty i ciężki, oblepiał skórę jak mgła. Śledziła każdy najlżejszy grymas na twarzy matki, gdy odprowadzała ją wzrokiem do holu wyjściowego. Miriám nie znosiła żadnych niestosownych zachowań.
Embeth ukryła kolejne ziewnięcie. Wróciła już ponad pół roku temu i przez ten czas nie robiła nic oprócz uczestniczenia w proszonych obiadach, bywania w operze i na przedstawieniach baletowych... dokładnie tak, jak przepowiedziała to Betty. Właściwie nie miała nic więcej do roboty. Główną atrakcją każdego proszonego obiadu u nich w domu było plotkowanie na ten temat w kuchni przez Sophię i Mercedes po każdej imprezie.
– A widziałaś tamtą?! – Mercedes wytrzeszczyła oczy z niedowierzania, gdy godzinę później mężczyźni udali się do gabinetu na cygaro i kieliszek brandy, a kobiety – na patio, na kawę. – Jak indyczka! Ledwo wcisnęła swoje tłuste cielsko w suknię. Jeszcze trochę i zemdleje!
Embeth i Sophia zachichotały konspiracyjnie. Sophia i Mercedes żywo interesowały się tym, kto przychodził i wychodził z domu. Wiedziały więcej niż ich gospodarze o tym, co naprawdę się działo. Obie służyły u Hausmannów od zawsze. Mercedes była kilka lat młodsza od Miriám... Embeth nie pamiętała dokładnie, jaki zawiły splot wzajemnych relacji spowodował, że znalazła się u nich na służbie. Jej matka pracowała u matki Miriám albo coś w tym rodzaju – ale w rzeczywistości była ona członkiem ich rodziny. Sophia służyła u nich równie długo: przynajmniej od trzydziestu lat.
– Ay Dios – mruknęła cicho pod nosem Sophia, wyrzucając resztki doskonale różowego, gotowanego w mleku łososia. – A co do señory Cabral... no cóż, nie chciałabym być na jej miejscu i zastanawiać się, gdzie zapodział się dziś wieczorem señor Cabral.
– A ja wiem. Zauważyłaś, że nigdy nigdzie nie bywają razem?
– Słyszałam, że ma małe mieszkanko gdzieś na mieście...
– Nie, lepiej nic nam nie mów. Zapewne słyszałaś to od tej małej putta, pracującej u Madrigálów?
– Skąd wiesz?
– Nie ty jedna masz szpiegów. Wiesz, jak jest...
Embeth było tak dobrze jak małemu dziecku. Siedziała przy stole, opierając na blacie skrzyżowane ramiona, umościwszy policzek w zgięciu łokcia. Plotki odpływały i wracały. Dwie kobiety krzątały się dobrotliwie dokoła niej, zatrzymując się tylko czasami, żeby wznieść jakiś okrzyk, zaprotestować lub zachichotać. Weszła Miriám i ściągnęła brwi, gdy zobaczyła przygarbioną Embeth przy stole. Nic nie powiedziała, uniosła tylko brew we właściwy sobie sposób, który mówił więcej, niż mogłyby powiedzieć jakiekolwiek słowa. Sophia pospieszyła za nią ze srebrną tacą pełną imbryczków z kawą i wytwornych porcelanowych podstawek pod petits fours, które zawsze towarzyszyły poobiedniej kawie na tarasie.
– A więc... Widziałam señora Hahna tutaj wczoraj – oznajmiła Mercedes, kiedy tylko wyszły, i rzuciła z ukosa przebiegłe spojrzenie na Embeth, jednocześnie niosąc stertę talerzy w stronę zlewu, gdzie już czekała pomywaczka.
– No i co? – Embeth przyjrzała się uważnie swoim paznokciom.
– Nie rób takiej miny. – Mercedes wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu. – Czego chciał?
– Niczego – odpowiedziała spokojnie Embeth i westchnęła głęboko. Dlaczego nikt nie mógł znaleźć innego tematu do rozmowy z nią, jak tylko o potencjalnych zalotnikach? – Przyszedł tylko się przywitać.
– Claro que sí, a uroczy książę zatrzymał się, żeby akurat zobaczyć mnie. Dalejże, gadaj prawdę, dziewczyno!
– To prawda – upierała się Embeth. Zsunęła się z siedzenia. – A poza tym on dopiero skończył liceum.
– No exageres! Jest starszy od ciebie!
– A nie wygląda. Tak czy siak, po co całe to zamieszanie? Przecież dopiero wróciłam.
– Jeśli nie będziesz uważać, zostaniesz w końcu starą panną – zachichotała Sophia, która właśnie wróciła do kuchni. – Jak ja i Mercedes.
– Mów za siebie – obruszyła się Mercedes. – Nie zamierzam tu tkwić do końca życia, jeszcze zobaczysz.
Sophia zaniosła się śmiechem. Obie kobiety były już dobrze po pięćdziesiątce i dawno straciły szansę na zamążpójście, a mimo to nie wykazywały z tego powodu żadnego rozgoryczenia. Obie poświęciły życie opiece i prowadzeniu domu Hausmannów. I co z tego będą miały? – zastanowiła się nagle Embeth. Popatrzyła na nie, jakby zobaczyła je po raz pierwszy. Mercedes prawie całkowicie osiwiała; jej dawniej gęste, czarne włosy, kręcone od samych korzonków (tak, zdecydowanie czarne jak smoła w jej przypadku), były ściągnięte w raczej ciasno zwinięty kok, leżący nisko u nasady szyi, prawie na plecach. Jej ciało, które kiedyś było szczupłe i gibkie, teraz przybrało na wadze; wyglądała w każdym calu na dobrze odżywioną, pulchną matronę, tyle że matroną nie była. Żadnej rodziny, o której mogłaby porozmawiać oprócz Hausmannów, żadnych dzieci ani męża. Co się z nią stanie, kiedy już nie będzie mogła dłużej pracować? Co się stanie z nimi obiema?
Podniosła temat kolejnego poranka, kiedy przysiadła, by poobserwować ubierającą się matkę.
– O co, u licha ciężkiego, ci chodzi? – Matka odwróciła się od lustra, żeby spojrzeć na Embeth. – Co to znaczy: co się z nią stanie?
– No, kiedy będzie za stara, żeby pracować. To mam na myśli.
– Litości, Embeth! Też nie masz się o co martwić! Przejdzie na emeryturę i wróci do swojej rodziny, oczywiście.
– Ale ona mieszkała tutaj całe życie. To my jesteśmy jej rodziną.
– Och Embeth. Tak to jest i już. Co ci nagle przyszło do głowy?
– Nic – wymamrotała pod nosem dziewczyna, skubiąc luźno wiszącą nitkę spódnicy. – Nic.
Popatrzyła nad toaletką, przy której siedziała matka, w stronę wzgórz widocznych przez półotwarte okiennice. Poprzedniej nocy padało. Przeszła jedna z tych tropikalnych nawałnic, które pojawiają się dosłownie znikąd, wstrząsają potężnymi grzmotami aż po fundamenty domostw, rozbłyskują stalowobiałymi błyskawicami, a potem znikają, przetaczając się przez wzgórza na południe od miasta oraz rozległe tereny wokół.
Pozwoliła myślom biec swobodnie, jakby rzut oka na zieleń w oddali wywołał nagłą, niewypowiedzianą chęć, żeby przerwać ograniczenia i znajome rytuały sobotniego poranka w domu: długą, niespieszną kąpiel, po której następowało śniadanie z owoców i kawy na tarasie, przed basenem, migoczącym gdzieś w oddali; szwendanie się po pokoju matki, obserwowanie, jak się ubiera; potem długie przygotowania do lunchu. Na pewno będą jacyś goście, więc Mercedes i Sophia muszą nadzorować młodszy personel, żeby mieć pewność, że każda powierzchnia w domu zostanie wypolerowana do pełnego blasku. Oczy Embeth prześlizgiwały się bezwiednie pomiędzy dwoma wymiarami: jednym – tam, gdzieś w oddali, odmierzonym linią wzgórz, poza którą nie mogła już niczego dostrzec, i tym drugim – kameralnym, klaustrofobicznym świecie ich domu. Przeszył ją dreszcz niechęci do tego wszystkiego.
– Mamo... – zaczęła ponownie, tym razem bez poprzedniej pewności.
– Sí, mi amor. – Matka była marzycielsko roztargniona.
– Dlaczego właściwie muszę wyjść za mąż? Czy nie mogłabym... pójść do pracy albo coś w tym rodzaju? Jeśli chodzi o pieniądze, to ja...
– Embeth! Czy ty w końcu przestaniesz?! Co się z tobą dzieje? Oczywiście, że tu nie chodzi o pieniądze! Co za pomysł! Czy nie chcesz mieć pięknego domu, dzieci, dobrego męża... Dobrego życia?
– Ale dlaczego... Dlaczego nie mogłabym mieć tego wszystkiego bez męża? Dlaczego muszę wyjść za mąż? Po co to całe zamieszanie? – Embeth popatrzyła na matkę i od razu pożałowała, że w ogóle zaczęła tę rozmowę. Twarz matki wyrażała całkowity brak zrozumienia.
– Och, nie bądź taka głupiutka! Jak mogłabyś mieć dziecko bez męża? Nie, lepiej nie odpowiadaj na to pytanie. Nie chcę nawet tego słyszeć! – Miriám odwróciła się z powrotem do swojego odbicia w lustrze. – A teraz idź i zawołaj do mnie Mercedes. Powiedz jej, żeby przyniosła mi trochę soli trzeźwiących. Przyprawiłaś mnie o ból głowy, a nie ma jeszcze nawet południa.
Embeth wstała pospiesznie z łóżka i wyszła z pokoju. Była w domu już od sześciu miesięcy i zdarzały się takie dni, kiedy czuła się tak, jakby to, co w życiu najważniejsze, w jakiś niezrozumiały sposób opuściło orbitę jej świata. Nic nie miało sensu, a już najbardziej własne myśli. Czuła się tak, jakby zasłona, która kiedyś przysłaniała jej świat, nagle opadła. Wszystko stało się dziwne i zdumiewające. Przez cztery lata studiów w Ithace, w bezpiecznej odległości od rodziny i ich cichych, lecz przemożnych żądań, nigdy nie przyszło jej do głowy, żeby się przeciwstawić, żeby się uwolnić. Robiła to, czego od niej wymagano. Uczęszczała na zajęcia, otrzymywała pozytywne oceny. Wzorowa studentka zawsze i wszędzie. Jednakże teraz, kiedy znowu znalazła się w domu, gdzieś w niej zrodziła się dziwna, nieokreślona tęsknota, która – jak to sobie dopiero niedawno zdała sprawę – drzemała w niej przez cały czas. Zawsze wzbudzała zainteresowanie mężczyzn. Teraz podświadoma chęć związania się z kimś zaczęła się w niej umacniać: konkurenci do ręki, zaręczyny, ślub... rodzina i własny dom, który miałaby prowadzić – to wszystko stawało sie coraz bardziej realne. Instynktownie kurczyła się w sobie na myśl o tych perspektywach, ale zrozumiała, że nie istnieje nic takiego, czym mogłaby je zastąpić.
Pchnęła drzwi swojej sypialni, po czym szybko zamknęła je za sobą i rzuciła się na nie plecami, jakby chciała znaleźć w nich oparcie. Tu na górze, na drugim piętrze, ponad ogrodami i połyskliwą taflą basenu, cisza miała inny wymiar. Popatrzyła na duże podwójne łoże ze śliczną kołdrą i poduchami z podobnego materiału, delikatną, cieniutką moskitierę, udrapowaną nad łóżkiem, którą Sophia spuszczała co noc, zanim poszła spać. Takie było jej życie. Została wychowana tak, żeby wierzyć właśnie w to, z tego się cieszyć, tego pragnąć. Dlaczego więc tego nie chciała?
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
1 Oma (niem.) – babcia. (Wszystkie przypisy pochodzż od tłumaczki).