Читать книгу Nikt nie widział, nikt nie słyszał... - Małgorzata Warda - Страница 17

1

Оглавление

Próbuję zatrzymać go w drzwiach i wypada to jak szamotanina.

– Przestań, co ty robisz? – wścieka się, łapiąc mnie za ramiona, i odsuwa na bezpieczną odległość.

Chcę wrzasnąć mu w twarz wszystko, co wiem, co podejrzewam, że wiem, ale kiedy podnoszę głowę i widzę przed sobą jego twarz – tę piękną twarz, w której zakochałam się bez pamięci, twarz, w którą wpatruję się zachłannie, nawet kiedy on śpi, twarz, która dla mnie jest po prostu czystym pięknem, a którą teraz powinnam z bezsilnej złości poorać wściekle pazurami – więc kiedy widzę jego twarz naprzeciwko mojej twarzy, nie potrafię walczyć i z moich ust wydobywa się jedynie żałosny jęk:

– Nie idź… proszę!

Chwila sam na sam z nim. Ogarnia wzrokiem moje usta, spogląda mi w oczy swoimi ślicznymi czarnymi oczami włoskiego chłopaka.

– Daj spokój, co ty? – I nie czekając na moją odpowiedź, wychodzi. Już na schodach dorzuca: – Nie czekaj na mnie, wrócę późno.

Stoję jak ostatnia idiotka w drzwiach, gapiąc się na jego plecy. Stoję tak długo, aż zniknie mi z oczu, i dopiero wtedy decyduję się zamknąć drzwi. A kiedy już je zamknę, opieram się o nie całym ciężarem ciała, ale to też jest mało, więc uginają się pode mną nogi i w końcu ląduję na deskach podłogi.

Kiedy pierwszy raz nakryłam go z dziewczyną, wpadłam w taką furię, że tłukłam w drzwi jego pracowni, wychodzące wprost na ulicę, i wrzeszczałam na całe gardło, nie przejmując się tym, że z okien wyglądają przerażeni ludzie.

– Otwieraj! – Kopałam w drzwi i tak długo waliłam w nie pięściami, aż zdarłam sobie skórę. – Otwieraj te pieprzone drzwi! Otwieraj, ty cholerny dupku!

Otworzył. Wparowałam do środka, nawet na niego nie patrząc, minęłam go i zobaczyłam ją. Stała na środku pracowni, przy kanapie i zapinała kieckę. Zapamiętałam głównie jej sukienkę – letnią, w kwiaty, sięgającą połowy ud, wiązaną pod szyją; taką zawsze chciałam mieć. Zobaczyła mnie i opuściła ręce.

– Ja już idę – bąknęła głupio.

Na podłodze leżał biały sweter, na pewno nie mój. Wbrew woli od razu zaczęłam myśleć o tym, jak go z niej ściągał, jak to się odbyło, gdzie kładł swoje łapy i gdzie ją całował. Poryczałam się. Podniosłam sweter, cisnęłam w nią i krzyknęłam, żeby się wynosiła.

– Już idę – powtórzyła.

Mijając Marco, posłała mu porozumiewawcze spojrzenie i głupawy uśmieszek i wybiegła z pracowni tak jak stała, z niezapiętym sandałem i torebką, do której upychała w pośpiechu sweter.

Wyszła, a ja gapiłam się na kanapę, na której pognietli narzutę. Marco nic nie mówił, stał i czekał, co zrobię.

– Jak wrócę do domu, ma cię tam nie być – odezwałam się, wycierając oczy. Mieszkaliśmy na jego poddaszu, co sobie przypomniałam, więc dorzuciłam, tracąc nieco rezon: – Wynoś się do diabła! Oddam ci klucze, jak znajdę sobie inne miejsce!

Miałam ochotę rozpieprzyć jakiś jego statyw, kopnąć w sztalugę, ale w końcu tego nie zrobiłam. Stwierdziłam, że będzie głupio, jak zacznę wszystko rozwalać na jego oczach, zresztą Marco strasznie by się pewnie na mnie wściekł albo byłoby mu przykro, a przecież nie o to chodziło, żeby mu teraz robić na złość. Zresztą i tak wiedziałam, że mu z czasem wybaczę.

W domu znalazłam jej zdjęcia. Fotografował ją od niedawna – poznałam po sposobie, w jaki ją ustawiał. To nie było jeszcze nic ważnego, zrobił jej kilka aktów, na których miałam okazję zobaczyć jej małe sterczące piersi, drobny wysportowany tyłek i chude plecy. Z tyłu wyglądała lepiej niż z przodu. Z tyłu była w niej jakaś tajemnica. Pozowała w stylu Grety Garbo, kolana przyciągnięte do piersi, odwrócona do niego głowa, rozpuszczone włosy. Próbowałam zrozumieć, co mu się w niej podobało, bo tak naprawdę to miała tylko fajną figurę, nie była nawet specjalnie ładna.

– Dlaczego ona? – zapytałam bezradnie. Siedziałam na dywanie z jej fotografiami rozłożonymi wokół siebie, a Marco pakował do plecaka swoje rzeczy. – Myślałam, że nie pieprzysz byle kogo, Marco.

Nie odpowiedział, więc po chwili zadałam inne pytanie.

– Jesteś w niej zakochany?

Wtedy przestał się pakować, usiadł naprzeciwko i powiedział, żebym nie płakała. Powiedział też, że wcale nie jest w niej zakochany i że ona nic nie znaczy.

– Chrzanisz, Marco! Coś musi znaczyć, skoro ryzykowałeś dla niej, że stracisz mnie!

– Tak nie jest – odpowiedział i jakoś mu uwierzyłam.

– I tak się wyprowadź – zadecydowałam mimo to.

Marco nie powiedział mi, gdzie się wynosi, a ja nie pytałam. Koleżanki mówiły, że pewnie zamieszkał u niej. Dotąd myślałam, że dziewczyny go lubią. Nawijały, jaka to dobrana z nas para, że złapałam Pana Boga za nogi, że on jest super i w ogóle życzyły nam jak najlepiej. Kiedyś na urodzinach Marco moja kumpela Gaja tak się zalała, że zaczęła obejmować mojego chłopaka, wkładać mu ręce pod koszulkę i w ogóle pakować mu się na kolana. A teraz, kiedy Marco odszedł, ta sama Gaja, z kieliszkiem wina w jednej ręce i papierosem w drugiej, rozprawiała z wielkim przekonaniem, że nigdy nie uważała, żeby on był fajny, a w ogóle to wolała mi tego wcześniej nie mówić, ale ktoś go kiedyś gdzieś widział z jakąś blondynką.

– Dlaczego mi nie powiedziałaś?! – zdenerwowałam się. – Czemu, do cholery, nie powiedziałaś mi, że ktoś go widział z jakąś dziewczyną?!

Pokręciła głową, aż jej rude włosy zawirowały:

– Jej, Agnieszka, nie wkurzaj się na mnie. Przecież takich rzeczy się po prostu nie mówi, no co ty?

– Comment cela?2 Myślałam, że jesteśmy przyjaciółkami! – odpowiedziałam, dolewając sobie wina. – Myślałam, że jesteśmy ponad to, co wypada, a co nie…

Myślałam, że jesteśmy przyjaciółkami od serca: trzy Polki – Gaja, Karla i ja. W 1989 roku znalazłyśmy się w tej samej klasie szkoły podstawowej dla dzieci imigrantów i od początku trzymałyśmy się razem.

Mieszkałyśmy w czteropiętrowych blokach w ponurej dzielnicy Lyonu, gdzie większość stanowili Arabowie i Turcy, a białą skórę poza nami miały tylko cztery rodziny. Wzdłuż ulic nie było chodników, więc kiedy przyszła jesień, tonęliśmy w błocie, na dwór trzeba było wkładać kalosze i wtedy po raz pierwszy usłyszałam, że gdy się idzie w gościnę, trzeba zdjąć w korytarzu buty. U mnie nigdy się tak nie robiło.

– Kochanie, nie wchodź w butach! – powiedziała mama Gai, gdy pierwszy raz tam przyszłam. I rzuciła mi laczki w biedronki, które posłusznie włożyłam.

Karla była dziewczynką z kluczem na szyi. Pamiętam jej klucz, duży, jakby miała nim otwierać komnaty w zamku. W szkole nosiła go pod mundurkiem, a po lekcjach na piersi jak talizman. Czasem podchodziłam pod drzwi jej mieszkania i pukałam.

– Nikogo nie ma w domu! – odkrzykiwała zza drzwi.

– Ale to ja, Agnes.

– Nie mogę ci otworzyć! Mama nie pozwala nikomu otwierać…

– No to porozmawiajmy przez drzwi…

Siadałam na wycieraczce, ona siadała na dywanie po drugiej stronie drzwi i tak sobie gadałyśmy. Czasem jednocześnie przykładałyśmy oczy do judasza. Wtedy widziałam oko Karli, przeskalowane, zielone, otoczone długimi rzęsami i zawsze tak szeroko otwarte, jakby było wystraszone.

Nikt nie widział, nikt nie słyszał...

Подняться наверх