Читать книгу Zniknąć - Petra Soukupova - Страница 5
ZNIKNĄŁ
TERAZ
JAK ŚLIMAK
ОглавлениеJest sobota, jakoś na początku kwietnia, a kiedy przy śniadaniu wyglądam z kuchennego okna, na trawie jest szron. Mimo to po śniadaniu ubieramy się i jedziemy na jakieś zawody, w sumie to nie wiem, czy na zawody, wiem tylko, że zaraz jedziemy.
Przychodzi tata, ma na sobie dres i bardzo dobry humor, wesoło pogania, żebym nie ślęczał nad tym do południa i puszcza do mnie oko, nie mogę powstrzymać uśmiechu, tak mnie to cieszy. Potem zrobimy sobie jeszcze wycieczkę na Křivoklát, wiesz?
Nie wiem, ale wszystko jedno, nawet zaczynam się cieszyć na dzisiejszą wycieczkę, dopijam kakao i szybko idę się ubrać. W naszym pokoju brat się rozgrzewa, otworzył okno na oścież, co jest serio nieprzyjemne, bo jest okropnie zimno, od razu dostaję gęsiej skórki.
Jedziemy pociągiem, zwykle moja ulubiona część wypadów, jednak dzisiaj mnie nie bawi, nagle chcę, żeby już było po zawodach, żebyśmy mogli iść na zamek.
W sumie nie wiem, dlaczego się tak cieszę. Może dlatego, że tata puścił do mnie oko, może dlatego, że nie pamiętam, żebym kiedyś był na zamku, i obiecuję sobie po tym coś fajnego.
Więc nawet jakoś daję radę podczas zawodów, nie żebym skakał z zachwytu, ale przynajmniej nie gubię się w lesie w połowie drogi.
Po zawodach odłączamy się od reszty, oni jadą do domu z drugim trenerem, my, niemal uroczyście, udajemy się na zamek, tylko we trzech i tym razem nawet mi nie przeszkadza, że tata z bratem rozmawiają o biegu i nie zwracają na mnie uwagi. Idę za nimi i się cieszę.
Tyle że ten cały zamek jest nic niewart. Nuda. Jestem rozczarowany.
Schodząc, zahaczamy o skalne miasteczko, we trójkę włazimy na małą skałkę, ale brat i tata już stoją na górze, gdzie prowadzi stroma szczerbina, prawie że bez wypustek, nie daję rady, oni mnie łapią każdy za jedną rękę i podciągają w górę jak piórko, moment, kiedy czuję, jakbym leciał. Moment, kiedy chcę, żeby nigdy mnie nie puścili.
To pewnie nic takiego, tylko atmosfera tego dnia, który był dla mnie ważny, dlatego to pamiętam, przecież milion razy wcześniej i później podawali mi ręce.
No i stoimy na skałce, a tata, że idzie na tę obok, dużo większą, żebyśmy poczekali, to brat od razu, że on też, jasne, bo brat za tatą wszędzie jak piesek, ale tata, że nie, przecież ja nie mogę zostać sam na skale.
Fakt, że spokojnie mógłbym, na krok bym się z niej nie ruszył, jednak tata się uparł, robi nam fotkę, brat wkurzony, tata idzie. Brat chyba na serio jest bardzo zły, szturcha mnie i upadam.
To nic takiego, wstaję i udaję, że nic się nie stało, ale on się zbliża i ma dość rozwścieczoną minę, ja się cofam aż do skraju skały i chyba zacznę ryczeć, wtedy on mnie łapie i przechyla, trochę okropne uczucie, ale trzymam się, bo wiem, że to tylko zabawa.
A on nagle, jak jestem tak przechylony, na chwilę mnie puszcza i od razu potem łapie, zaczyna się śmiać, brat cudownie się śmieje, kiedy się śmieje, wygląda jak wesoły anioł, nadnaturalnie piękny, z tymi kręconymi włosami. Ale ja zaczynam beczeć, zawodzę jak wariat, bo na serio się przestraszyłem.
Brat mnie uspokaja, tata od razu wraca i wygarnia bratu, mnie też ochrzania, żebym nie marudził, i schodzimy.
Tata zamawia piwo w knajpie na dworcu, nam kupuje żółtą lemoniadę, siedzimy i się nie odzywamy, mamy dość, brat jest najbardziej obrażony. No i tak sobie siorbiemy picie, normalna dworcowa knajpa, i nagle w drzwiach pojawia się facet o kuli z jedną nogą bezwładną, ciągnie ją za sobą i pełznie tak w stronę baru, kelner od razu go zauważa. Nim facecik dochodzi do baru, już ma nalane piwo, podaje kelnerowi monetę, opiera kulę o bar i wypija piwo na dwa razy. Bierze kulę i kuśtyka na zewnątrz.
A ja na niego patrzę, bo wygląda jak ślimak, bardzo mnie fascynuje, aż tata huczy, żebym się tak nie gapił.
I przez cały czas do przyjazdu pociągu, w drodze i nawet w domu przy kolacji i przed spaniem myślę o tym gościu i myślę sobie, że już nigdy o nim nie zapomnę.
Zapominam po kilku dniach.
A rok później znowu sobie przypominam.
Ojciec nie pamięta tej wycieczki. Pamięta jednak, jak zwykle przebiegały ich wypady, Jakub wlókł się z tyłu, ciągle musiał go pilnować i poganiać, bo był po prostu niemożliwy. Tak jak w przypadku każdego innego sportu. Lecz to by jeszcze ojciec był w stanie zrozumieć, nie każdemu musi wychodzić. Nie rozumiał tylko, jak Jakub mógł tak wszystko olewać. Nie mógł nic na to poradzić, że kiedy widział Jakuba, w lesie podczas biegu albo na treningu na ścieżce, czuł przede wszystkim marność. Dlaczego choć minimalnie się nie stara? Nie każdy musi mieć talent, ale niechby trochę zacisnął zęby, od czego w końcu jest facetem! Ale nie, po co, ona chce z niego zrobić dziewczynę, mieć chociaż jedną córkę.
Matka trochę boi się o Kubíka. Wie, że chłopak nie lubi sportu. Próbuje powiedzieć o tym ojcu, jednak on nie słucha, jego synowie po prostu muszą uprawiać sport i basta. Spójrz tylko na Martina, stale powtarza, stara się i jak mu dobrze idzie, ale chłopcy nie są poodbijani na ksero, jednemu idzie, drugiemu nie musi, Kuba po prostu nie jest do tego stworzony. Martwi ją też, że Martin czasami brzydko się wobec brata zachowuje. Powinien uważać, jest o tyle silniejszy, Kubík jest taki kruchy. Próbuje być sprawiedliwym sędzią w kłótniach. Ale to przecież naturalne, że chroni słabszego. Martin patrzy wtedy na nią jak na wroga.