Читать книгу Behawiorysta - Remigiusz Mróz - Страница 10
Allegro sonatowe
Komenda Wojewódzka Policji, ul. Korfantego
ОглавлениеEdling okrążył stół stojący pośrodku pomieszczenia, stanął na moment za plecami podejrzanego, a potem zajął miejsce naprzeciwko. Beata została przy drzwiach, co przyjął z wdzięcznością. Nie mogła zostawić ich samych, ale zapewniła im minimum poczucia prywatności… a właściwie poczucia sprowadzającego się do tego, że wreszcie może dojść do bezpośredniej konfrontacji.
– Nie wyrzucą pana stąd? – zapytał zabójca.
– Nie sądzę.
– Pewnie jeszcze nie zwietrzyli, że prokurator pana tu zaprosiła.
– Jak rozumiem, to raczej pan mnie zaprosił.
Podejrzany pokiwał głową z uznaniem. Potem wyprostował się i wbił wzrok w Gerarda. Była to prosta, przejrzysta informacja, mająca uświadomić mu, że przeciwnik przygotował się do tej rozmowy.
Trwali w bezruchu przez kilka chwil.
Edling podejrzewał, że większość ludzi poczułaby się nieswojo, gdyby ktoś tak zdecydowanie, tak długo świdrował go wzrokiem. On jednak był do tego przyzwyczajony, a w dodatku zazwyczaj sam przyjmował podobną strategię, by już na wstępie pozbawić rozmówcę poczucia komfortu. Czasem wystarczyło wyjść nieco poza ramy konwenansu, a cel zostawał osiągnięty.
– Ucieszyła pana perspektywa spotkania ze mną – zauważył podejrzany.
– Owszem.
Cisza. Gerard wiedział, że im mniej powie, tym więcej się dowie. Była to prosta zasada, która sprawdzała się nie tylko podczas przesłuchań, ale i w życiu.
Tymczasem jednak mężczyzna milczał. Edling słyszał, jak Beata przestępuje z nogi na nogę – błąd, bo daje przeciwnikowi znać, że czuje się nieswojo. Niepotrzebnie ustępuje mu pola.
W dodatku ruch nóg to zawsze uniwersalny sygnał, że chciałoby się jak najszybciej opuścić pomieszczenie.
– Pańska koleżanka się denerwuje – zauważył zabójca.
To potwierdzało, że jest przygotowany. Być może lepiej, niż Gerard przypuszczał.
– A pan powinien chyba w końcu zapytać, dlaczego go tutaj wezwałem.
– Być może.
– Nie ciekawi to pana?
Edling opuścił lekko powieki. Nie wzruszył ramionami, to byłoby zbyt ekspresyjne. Nieznaczny ruch powiek w zupełności wystarczył, by dać rozmówcy znać, że ta kwestia przesadnie go nie zajmuje.
– A może sam pan już do tego doszedł?
– Niewykluczone.
Podejrzany zaśmiał się pod nosem, wciąż nie odrywając wzroku od jego oczu.
– Zastanawiam się, czy nie zamieniliśmy się rolami – oznajmił. – Pan mi wygląda na przesłuchiwanego, a ja na przesłuchującego.
– Gdyby tak było, nie miałby pan skrępowanych rąk.
Drejer cmoknęła z dezaprobatą na tyle głośno, by Gerard ją usłyszał. Niechętnie słuchała tej wymiany zdań, z pewnością sądząc, że to tylko strata czasu. Podobnie musiała oceniać uprzejmości, które wymieniali. Dla Edlinga były jednak znaczące i kazały mu zastanowić się nad tym, co morderca chce dzięki nim osiągnąć.
– Więc co pan wykoncypował? – zapytał podejrzany.
– A jak pan sądzi?
– Sądzę, że nie dotarł pan do żadnych wniosków.
– Przeciwnie.
– Więc?
– Przypuszczam, że uczęszczał pan na moje wykłady z mowy ciała.
Mężczyzna uniósł lekko brodę.
– Ale nie jako student – dodał Edling. – Był pan raczej, powiedzmy, samozwańczym słuchaczem.
– Zupełnie hipotetycznie, nie byłby to żaden problem – odparł zabójca. – Nikt nie sprawdza nazwisk przy wejściu do audytorium.
– Być może powinniśmy zacząć to robić.
Uśmiechnął się lekko i nie odpowiedział. Nie musiał. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, podczas gdy Beata wciąż wierciła się nerwowo. Lepiej zapewne czułaby się przy stole, ale Gerard nie miał zamiaru jej tu zapraszać. To była prywatna rozmowa. Przynajmniej na tyle, na ile było to możliwe.
– Co teraz? – zapytał w końcu podejrzany.
– To pan mnie tu ściągnął, więc ufam, że był ku temu jakiś powód.
– Oczywiście. Chciałem porozmawiać.
– O czym?
– O tym, jak wiele dały mi pańskie wykłady – odparł morderca z coraz szerszym uśmiechem. – Mam całe zeszyty notatek, a dodatkowo przeczytałem pańskie publikacje w „Prokuraturze i Prawie”, monografie, a nawet artykuł na łamach „N.Y.U. Law Review”. Dotarłem też do doktoratu, choć przyznam, że miał pan wówczas nieco siermiężny styl. Trudno mi było przez to przebrnąć, choć wartość merytoryczna okazała się nieoceniona.
Edling poczuł się zbity z pantałyku. Przypuszczał, że mężczyzna mógł uczęszczać na wykłady, ale nie zakładał, że tak dogłębnie zaznajomił się z jego dorobkiem naukowym. W dodatku język, którego używał, kazał sądzić, że ma do czynienia z wykształconą, elokwentną osobą.
Nie pasowało to do psychopatycznych zachowań, które wcześniej przejawiał. Poza tym przekaz w ramach „Koncertu krwi” zawierał potoczne, nawet niechlujne określenia, na które raczej nie pozwoliłaby sobie osoba oczytana.
Gerard skupił wzrok na Kompozytorze. Przemknęło mu przez myśl, że może okazać się jednym z bardziej fascynujących ludzi, z którymi przyszło mu się zetknąć.
Nagle Edling wygiął się w bok i spojrzał pod stół. Rozmówca siedział z szeroko rozstawionymi nogami. Kiedy Gerard się wyprostował, tamten pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Nogi nie kłamią, prawda? – zapytał. – Moje sugerują rozluźnienie, czego nie można powiedzieć o pańskiej koleżance. Chce uciekać. Może wartałoby jej na to pozwolić?
Przez chwilę znów panowała cisza. Potem mężczyzna się roześmiał.
– Przepraszam – powiedział. – To „wartałoby” musiało być dla pana jak policzek. Zbyt oczywista aberracja języka, by mógł potraktować to pan jako wskazówkę co do mojego pochodzenia. Wycofuję się z tego.
Był to regionalizm, który jakiś czas temu dopuszczono do użytku, ale nie miało to dla Edlinga żadnego znaczenia. Cała ta wypowiedź miała mu uświadomić, że jeśli organom ściągania wydawało się, iż otrzymały jakiekolwiek poszlaki od zabójcy, to były one podane z premedytacją.
– Ale wróćmy do powodu, dla którego pana tutaj wezwałem.
– Mhm.
– Chciałem podziękować osobiście. To wszystko.
– Słucham?
– Jest pan zaskoczony? – zapytał morderca i uniósł brwi. – Czyli nie rozumie pan, jak bardzo pomogły mi pańskie wykłady i opracowania. Dzięki nim uświadomiłem sobie nie tylko, jak czytać ludzi, ale także, jak nimi manipulować. Bo do tego wszystko się sprowadza, prawda?
– Bynajmniej.
– A mnie się wydaje, że właśnie tak jest. I że czerpie pan z tego przyjemność.
Gerard poczuł się, jakby słyszał Brygidę. Żona nieraz zarzucała mu, że próbuje manipulować nie tylko dzieckiem, ale także nią. Nigdy tak nie było, choć od czasu do czasu Edlinga nachodziły podobne refleksje względem jego relacji ze znajomymi czy współpracownikami. Rzeczywiście trudno było oprzeć się pokusie, gdy wiedziało się, co oznaczały pewne nieuświadomione ludzkie odruchy.
– Na dobrą sprawę to dzięki pańskim radom udało mi się przekonać przedszkolanki, że jestem wujkiem jednej z dziewczynek i muszę ją zobaczyć – powiedział. – Właściwie nie powinny chyba mnie wpuszczać. Nie mam jednak pewności, nie sprawdzałem przepisów, które to regulują, bo i po co?
Wciąż się uśmiechał. Gerard miał ochotę poprawić się na krześle.
– Podobnie było z podejściem tej dwójki, dla której zegar tyka teraz nieubłaganie.
Edling na okamgnienie zacisnął mocniej usta. Natychmiast się zmitygował, ale miał wrażenie, że rozmówca to zauważył.
– Znałem oczywiście wcześniej znaczenie poszczególnych gestów, ale dopiero pan uświadomił mi niebezpieczeństwo koła hermeneutycznego.
– W takim razie był pan niewystarczająco wyedukowany.
– Doprawdy? Teraz będzie pan się uciekał do obelg?
Sprawiało mu to przyjemność. Drwił sobie w najlepsze i Edling uzmysłowił sobie, że niepotrzebnie stawił się na jego wezwanie. Z mowy ciała tego człowieka nic nie wynikało. Nie sposób było też go podejść, bo zbytnio się kontrolował.
Gerard podniósł się, a potem ruszył w kierunku drzwi.
– Dziękuję za rozmowę – pożegnał go zabójca.
Edling zatrzymał się w progu i obrócił przez ramię.
– Do widzenia – rzucił na odchodne.
Wraz z Drejer wyszli na korytarz, a gdy zamknął za nimi drzwi, ujęła go za rękę. Zerknął na nią, a ona szybko wypuściła jego dłoń, sprawiając wrażenie, jakby sama nie zdążyła tego odnotować.
– O czym on mówił? Co to za koło?
Edling spojrzał na nią z powątpiewaniem.
– Należałoby zacząć od tego, czym jest hermeneutyka.
– Więc?
– Właściwie nie ma jednej definicji. Można powiedzieć, że to zarazem nauka, sztuka, a także…
– A jednym słowem?
Gerard nabrał głęboko tchu i wyprostował się, jakby stanął przed najtrudniejszym zadaniem, z którym przyszło mu się dotychczas zmierzyć.
– To inaczej interpretacja. Ale to gigantyczne… właściwie gargantuiczne uproszczenie.
– W porządku – odburknęła Beata. – Więc o co chodzi z tym kołem hermeneutycznym?
– Naprawdę nie wiesz?
– Mam lepsze rzeczy do roboty niż poznawanie meandrów filozofii Heideggera czy Gadamera.
– A więc jednak coś pamiętasz ze studiów.
– „Coś” to dobrze powiedziane – odbąknęła. – Więc rozwiń łaskawie temat.
– W porządku. Koło hermeneutyczne to pierwotnie koncepcja Schleiermachera mówiąca o tym, że należy wszystko interpretować dwojako. Od ogółu do szczegółu i od szczegółu do ogółu.
– I tyle?
– To całkiem sporo. Ten paradygmat zakłada, że prawidłowe wnioski można wyciągnąć, tylko patrząc na całość i fragment. Nigdy na jedno z tych dwóch. I podobnie jest w kinezyce, jeden gest nic nie znaczy. Liczy się dopiero jako element całości… ale jednocześnie całość nie ma sensu, jeśli nie zinterpretuje się pojedynczych części.
Beata sprawiała wrażenie, jakby pożałowała, że zapytała.
– Więc popisywał się?
– Jedynie potwierdzał, że rzeczywiście zapoznał się z moją pracą. Często o tym mówiłem i pisałem. Nie sposób jest z pojedynczego gestu wyciągnąć…
– Tak, tak, już to słyszałam – ucięła.
Na moment zaległo ciężkie milczenie. Nie ruszali się spod pokoju przesłuchań, żadne z nich nie miało pomysłu na to, co robić dalej.
– Mamy coś czy nie? – zapytała Drejer.
– Obawiam się, że nie.
– Więc przegrałeś.
– Nie wiedziałem, że w ogóle walczyłem.
– Nie żartuj. Wiedziałeś o tym doskonale i tak samo zdajesz sobie sprawę z tego, że poległeś. Ten facet przejął inicjatywę i nie pozwolił ci się odkuć. Był górą.
Edling nie miał zamiaru z tym polemizować.
– Zamierzasz coś z tym zrobić?
Usłyszał w jej głosie nadzieję, ale ostatecznie musiał jej uświadomić, że jest płonna. Nie potrafił wyczytać niczego sensownego z zachowania tego człowieka. Ich rozmowa nie była starciem, lecz wybadaniem gruntu. Problem polegał na tym, że Gerard czuł, jakby wszedł na grząskie piaski.
– Dostanę odpowiedź? – dopytała Beata.
– Tak.
– Więc nie krępuj się, czekam.
Kilku funkcjonariuszy zatrzymało się tuż za schodami. Wskazali sobie Edlinga i zaczęli wymieniać między sobą ciche uwagi. Pełne podejrzliwości, nieprzychylne spojrzenia nie były zwiastunem niczego dobrego.
– Nie mam żadnej zbornej koncepcji – oznajmił Gerard. – Ale jeśli tylko uda mi się postawić sensowną hipotezę, możesz być pewna, że natychmiast się zgłoszę.
– Tak jak z tym przypuszczeniem, że uczęszczał na twoje wykłady?
Wzruszył ramionami. Owszem, wpadł na to nieco wcześniej, ale nie czuł się w obowiązku, by informować o tym prokuraturę czy policję, skoro formacje te same nie chciały jego pomocy.
– Jak będziesz zwlekał, może okazać się, że jest za późno – dodała Beata. – Któraś z tych osób zginie.
– Przed momentem twierdziłaś, całkiem słusznie zresztą, że to nie twój problem.
– Daj spokój. – Machnęła ręką, a potem skierowała się w stronę schodów. Policjanci popatrzyli po sobie i każdy poszedł w swoim kierunku.
Gerard ruszył za prokurator, zastanawiając się, dlaczego kilku mundurowych najwyraźniej ma więcej czasu wolnego, niżby to wynikało z czystej logiki. Gdyby to od niego zależało, wszyscy przetrząsaliby każdy centymetr sześcienny w okolicy.
Zeszli na dół i Beata bez zawahania wskazała mu drzwi wyjściowe. To tyle, jeśli chodzi o przydatność w śledztwie. Edling przypuszczał, że kolejnego zaproszenia już nie dostanie.
– Gdybyście mogli dać mi tę mapę…
– Co by zmieniła? – odburknęła Drejer. – Pokazałbyś mu ją i wychwyciłbyś miejsca, w które nieświadomie patrzy?
– Nie, ale mielibyśmy się nad czym pochylić.
Pokręciła głową.
– Dosłownie – dodał Gerard. – Rekwizyty są istotne, nie zapominaj o tym.
Skierował się do wyjścia, nie czekając, aż prokurator sama mu to poleci. Pożegnał ją na odchodnym, jak tego wymagały dobre maniery, po czym wyszedł na ulicę. Rozejrzał się bezradnie, jakby gdzieś mogły znajdować się odpowiedzi na pytania, które zaczynały kiełkować mu w głowie.
Dlaczego był dla zamachowca ważny? Do czego to wszystko prowadziło? Kim byli ci, którzy zorganizowali „Koncert krwi”?
I kto przeżyje?
Edling nie miał zamiaru zaprzeczać, że z czysto socjologicznego punktu widzenia ta ostatnia kwestia była zajmująca. Z jednej strony chłopak, który powinien resztę życia spędzić w więzieniu, z drugiej kobieta, która i tak umrze. Dla wielu wybór był prosty, ale inni zapewne będą argumentować, że przestępca może się przecież zmienić. Założenie to przyjmowała cała cywilizacja zachodnia – taki był sens systemu penitencjarnego, który miał wychować i przygotować osadzonych do powrotu do społeczeństwa. W przeciwnym wypadku wszystkich zamykano by na całe życie lub po prostu skazywano by na śmierć.
Co postanowią widzowie? Gerard nie miał pojęcia. Na dobrą sprawę nie wiedział, jaką decyzję sam by podjął, gdyby usiadł przed monitorem i miał wybrać którąś z ewentualności. Były to dylematy, których żaden człowiek nie powinien rozważać.
Edling skarcił się w duchu. Na tym etapie nie powinien zakładać, że tylko jedno z nich przeżyje. Powinien do samego końca mieć nadzieję, że któryś ze śledczych wpadnie na sposób, by odnaleźć porwanych ludzi.
Racjonalność jednak ostatecznie przeważyła nad myśleniem życzeniowym.
Gerard przeszedł kilkaset metrów w kierunku dworca i zatrzymał się przy postoju taksówek. Przez chwilę się zastanawiał, szukając w pamięci osób, które mogłyby wyciągnąć do niego pomocną dłoń. Prawda była jednak taka, że w prokuraturze i policji spalił za sobą wszystkie mosty. Nie było nikogo, kto tylną furtką dopuściłby go do śledztwa.
A mimo to wiedział, że musi wziąć w nim udział. Został wywołany do tablicy przez mordercę.
Gerard wyciągnął blackberry i wybrał numer syna. Nie wiedział, czy odbierze. Od pewnego czasu każda próba nawiązania połączenia kończyła się wysłuchaniem komunikatu z poczty głosowej. Emil twierdził, że nie słyszał dzwonka, ale Gerard nie musiał czytać z mowy ciała, by wiedzieć, że to nieprawda.
Tym razem jednak syn odebrał już po trzecim sygnale.
– Co jest? – rzucił.
– Dzień dobry, Emilu.
Nikt już nie zwracał uwagi na jego dobre wychowanie, szczególnie rodzina. On sam także przyzwyczaił się do ich indyferencji.
– No, co tam? – dopytał Emil.
– Potrzebuję twojej pomocy.
Tym razem cisza przeciągnęła się jeszcze dłużej. Syn nieczęsto słyszał takie sformułowania z jego ust. I właśnie dlatego tkwiła w nich moc. Sztuka manipulowania ludźmi polegała nie tylko na tym, by poznać odpowiednie narzędzia, ale też na tym, by używać ich oszczędnie. Zbyt częste eksploatowanie prostych zagrywek sprawiało, że cała sztuka mijała się z celem.
– Jasne – odparł Emil. – O co chodzi?
– Muszę ustalić, kim są ludzie na nagraniu.
– To poproś o pomoc policję. Co ja mogę zrobić?
Edling zaśmiał się pod nosem, chcąc zasugerować, że odpowiedź jest najzupełniej oczywista.
– Policja niespecjalnie odnajduje się w sytuacji, jak to zazwyczaj ma miejsce.
Edling wiedział, że krytykowanie organów ścigania było uniwersalnym sposobem na odnalezienie wspólnego gruntu z młodymi ludźmi. Równie skuteczne było utyskiwanie na polityków, choć w tej sferze należało zachować szczególną ostrożność. Zawsze lepiej narzekać na rzeczy jak najogólniejsze.
– Ale co ja mogę? – zapytał Emil.
– Wspominałeś kiedyś o lokalnym portalu… mówiłeś, że pojawiają się tam informacje o wszystkich wypadkach i jest sporo komentujących. Że każdy dorzuca swoje trzy grosze i wywiązują się tam żywiołowe dyskusje, w których…
– Opole24.pl.
– Otóż to – odparł z zadowoleniem Gerard. – Mógłbyś przejrzeć komentarze?
– Myślisz, że jeszcze tego nie zrobiłem?
Trudno było znaleźć dobrą odpowiedź na tak postawione pytanie.
– Ktoś rozpoznał którąś z tych osób? – zapytał Edling.
– Nie.
– Więc może zorganizowano jakąś akcję?
– Akcję?
– Taką jak przy próbach zidentyfikowania ludzi porzucających zwierzęta, przy poszukiwaniach zaginionych et cetera.
Gerard wychodził z założenia, że to właśnie wówczas internet pokazuje swoją prawdziwą siłę. Pamiętał sprawę, z którą przez długie miesiące bezskutecznie zmagała się policja. Pewien delikwent znęcał się nad swoim psem, a potem zamieszczał w sieci zdjęcia pobitego zwierzęcia. Nie sposób było go namierzyć, przynajmniej dopóty, dopóki pewnego dnia internauci się nie skrzyknęli. Załatwili sprawę właściwie od ręki.
– Nie wiem – odparł Emil, studząc zapał ojca. – Ale poszperam na fejsie.
– Będę zobowiązany.
– To wszystko?
– Tak, dziękuję.
Kiedy syn się rozłączył, Edling powiódł wzrokiem po taksówkach zaparkowanych przed budynkiem poczty. Fakt, że żaden z aktywnych komentatorów Opole24 nie zidentyfikował porwanych, świadczył o tym, że ci ludzie nie pochodzili z okolicy. Gerard przeglądał kiedyś komentarze na portalu i jeśli tylko news dotyczył kogoś znajomego, komentujący od razu informowali o tym wszystkich innych.
Zwykły przejaw ludzkiej natury, chęci i potrzeby wykroczenia poza ramy codziennej szarości. Jeśli coś się działo, człowiek chciał mieć z tym jakiś związek. Brać w tym udział.
Jedno miasto z głowy, pozostało dziewięćset dziewiętnaście do sprawdzenia. Edlingowi wydawało się mało prawdopodobne, by porywacz zamknął tych dwoje w jakiejś wsi. Miejsce przywodziło na myśl dużą, opuszczoną halę przemysłową. Nie żaden upadły PGR, lecz teren fabryczny z prawdziwego zdarzenia.
Ale na ile mógł polegać na takim założeniu? Właściwie był to strzał w ciemno. W końcu uznał jednak, że od czegoś musi zacząć.
A zatem w grę wchodziły tylko większe miasta. Ale o jakiej liczbie ludności? Tych mających ponad czterdzieści tysięcy było około stu. Wciąż za dużo, należałoby jeszcze zawęzić zakres, żeby Gerard mógł w ogóle myśleć o tym, by dołożyć cegiełkę do śledztwa. Postanowił skupić się na miastach powyżej stu tysięcy mieszkańców. Takich w Polsce było mniej więcej czterdzieści.
To już nie najgorzej. To już coś, z czym można pracować.
Brakowało mu tylko zasobów, by tę pracę rozpocząć. Wiedział doskonale, co należało zrobić – obdzwonić komendy i komisariaty w tych miastach i polecić funkcjonariuszom, by przetrząsnęli wszystkie lokalne serwisy internetowe. To tam wieść pojawi się w pierwszej kolejności, dopiero później dotrze do mediów i organów ścigania.
Ktoś musiał rozpoznać tych dwoje i gdzieś się tym pochwalić.
Kiedy Edling wrócił do mieszkania na Krzemienieckiej, przekonał się, że policja nie próżnowała, a jego pomoc najwyraźniej nie była potrzebna.
– Zidentyfikowali ich – rzuciła żona na powitanie.
Brygida i Emil siedzieli na kanapie przed telewizorem, co stanowiło raczej rzadki widok. Chłopak miał na kolanach laptopa i na bieżąco relacjonował matce to, co pojawiało się w sieci.
Gerard usiadł na swoim fotelu, poprawiając jasną marynarkę.
– Co wiemy? – zapytał.
Zabrzmiało to tak, jakby oczekiwał na raport od grupy dochodzeniowej, ale żona i syn byli zbyt zaaferowani, by to odnotować. Przypuszczał, że podobna sytuacja panuje w każdym innym domu w kraju. To nie była już lokalna sprawa, a przed telewizorami gromadziły się całe rodziny.
O ile go pamięć nie myliła, ostatni rekord oglądalności padł podczas ćwierćfinału Euro 2016 między Polską a Portugalią. Teraz sukcesy rozłożą się między kilka stacji, ale pewne było, że wyniki sumaryczne tego dnia będą dla telewizji korzystne.
A może nie? Może całą pulę zbiorą YouTube, inne serwisy wideo i bezpośrednia transmisja z tego, co działo się w hali? Byłby to znak czasów i Gerard specjalnie by się nie zdziwił. W końcu to właśnie w internecie podejmowano teraz decyzję o losie dwojga porwanych.
– Ta kobieta to Krystyna Czechorowska – powiedziała Brygida. – Chłopak to Jacek Orsonowicz.
Porywacz określił go jako „Orsona”, co miało sprawić, że kobieta zyska kilka punktów. Wyszedł pewnie z założenia, że widzowie mniej ufają osobom przedstawianym im jedynie poprzez pseudonim.
Edling spojrzał na ekran laptopa. Czas płynął, a on wątpił, by ktokolwiek zbliżył się do rozwiązania sprawy. Tożsamość tych ludzi to jedno, ale miejsce ich przetrzymywania…
– Skąd pochodzą? – zapytał.
– Krystyna z Częstochowy, chłopak z Wejherowa.
Nie uszło uwadze Gerarda, że żona odpersonalizowała drugą z osób. Cóż, przynajmniej wiedział, w co kliknęłaby na stronie „Koncertu krwi”.
– To w linii prostej jakieś czterysta kilometrów – zauważył.
– Tak, właśnie się nad tym rozwodzą – odparła Brygida i pochyliła się.
Gerard pogładził zarost okalający usta. Nic, co robił Kompozytor, nie było dziełem przypadku. Tak znaczny dystans dzielący oba miasta był zastanawiający i kazał Edlingowi sądzić, że stanowi celową komplikację.
– Rozpoznali ich sąsiedzi – dodała żona. – Rodziny rzekomo otrzymały listy z pogróżkami.
– Co w nich było?
– Nie podali.
Gerard przypuszczał, że był to wyjątkowo krótki przekaz, wysłany zapewne elektronicznie. Mógł sprowadzać się do lakonicznej informacji, że pierwszy zginie ten, czyja tożsamość wyjdzie na jaw. Więcej nie było potrzeba. Pierwsze, co robili przyjaciele tych ludzi, gdy tylko ich rozpoznali, było wykonanie telefonu do rodziny – a ta musiała szybko przekonać dzwoniących, żeby trzymali język za zębami.
W ten sposób porywacz odwlókł ustalenie tożsamości o godzinę.
Edling był przekonany, że nie stało się to bez powodu. Musiał istnieć trop prowadzący do tej dwójki, inaczej Kompozytor – lub jego wspólnik – nie sililiby się na takie działanie.
– W internecie nadal nic? – zapytał Edling z nadzieją.
– Trochę się dzieje, ale nic ponad to, co mówią w NSI.
– Nikt nie rozpoznał tego miejsca?
– Nie.
Gerard przygładził wąsy, a potem odgiął się do tyłu i założył ręce za głowę. Na antenie perorował specjalista od porwań, który podkreślał, jak ważny jest każdy szczegół. Liczył się najmniejszy dźwięk na nagraniu, kąt padania promieni słonecznych, ruch oczu porwanych czy nawet mrugnięcia.
– Przecież nie nadadzą powiekami wiadomości w kodzie Morse’a – bąknął Emil.
– Mylisz się.
– Ta?
– Takie rzeczy się zdarzają. Zrobił to w sześćdziesiątym szóstym roku Jeremiah Denton, amerykański wojskowy, który był przetrzymywany przez wietnamskie władze. W propagandowym wywiadzie telewizyjnym mówił to, co mu kazano, ale zdołał nadać morsem słowo „tortury”. Było to pierwsze potwierdzenie, że amerykańscy jeńcy są traktowani niehumanitarnie.
Syn zignorował wywód, Brygida popatrzyła na niego przelotnie, a potem wróciła do przyglądania się nagraniu emitowanemu na antenie NSI. Nie był to ten sam materiał, który można było zobaczyć w sieci. Tutaj pokazywano go z kilkunastosekundowym opóźnieniem, by w razie potrzeby zawczasu go wyłączyć.
Żona wlepiała wzrok w telewizor, jakby oglądała końcówkę ulubionego serialu, podczas której wszystko się wyjaśnia. I podobnie musiała wyglądać większość widzów.
– Chłopak z Wejherowa, kobieta z Częstochowy… – myślał na głos Edling. – Należałoby się dowiedzieć, czy chłopak tam mieszkał, czy tylko się tam urodził.
– Mówią, że mieszkał – odparł Emil.
– A kobieta?
– Podobno nie wyjeżdżała z Częstochowy.
Gerard podniósł się i przeszedł do swojego gabinetu. Był to niewielki pokój, który udało mu się wywalczyć rzutem na taśmę, zanim deweloper postawił ostatnią ściankę działową. Edling przypuszczał wtedy, że będzie tutaj kończył wszystkie te sprawy, z którymi nie zdąży uporać się w pracy. Tymczasem biurko stało właściwie nieużywane.
Otworzył szufladę, przeszukiwał ją przez chwilę, a potem wyjął rozkładaną mapę Polski. Spojrzał na Wejherowo i powiódł palcem w kierunku Częstochowy. W linii prostej miasta rzeczywiście dzieliło niewiele ponad czterysta kilometrów, ale w podróży trzeba by nadłożyć jeszcze dodatkowe sto. Zakładając, że porywacz ukrywa się mniej więcej w połowie drogi między tymi dwoma miejscami, musiałby przejechać dwieście pięćdziesiąt kilometrów z dwójką osób, które robiłyby wszystko, by uciec.
Trudno było się spodziewać, że wiózł je na pace lub w bagażniku, takie rzeczy w rzeczywistości raczej się nie zdarzały.
Edling usłyszał kroki i podniósł wzrok, akurat gdy do gabinetu wchodziła Brygida. Ściągnęła brwi, przyglądając mu się.
– Co robisz? – zapytała.
– Staram się wniknąć w umysł zwyrodnialca.
Oparła się o futrynę i westchnęła.
– Zdajesz sobie sprawę, że istnieje coś takiego jak mapy Google?
– Nie mam z tym wiele do czynienia. Lepiej radzę sobie z tradycyjną kartografią.
– Oczywiście – odparła pod nosem. – I co udało ci się ustalić?
– Niewiele.
Miał nadzieję, że na tym zakończy rozmowę, ale żona patrzyła na niego wyczekująco.
– Wydaje mi się, że przewoził tylko jedną osobę.
– Hm?
– Zabrał jedną z nich do Wejherowa lub do Częstochowy. I nie zrobił tego siłą.
– Co masz na myśli?
Gerard zmarszczył czoło.
– To dlatego Kompozytor podziękował mi za pomoc. Za wiedzę, która pozwoliła mu na małą manipulację… – dodał bardziej do siebie niż do małżonki.
– Kompozytor?
– Tak go nazywają.
– Jak ostatnio sprawdzałam, nie miałeś w zwyczaju mawiać na przestępców tak, jak robią to media.
– Najwidoczniej się starzeję.
Pokiwała głową bez słowa. Edling spojrzał na mapę i uznał, że najbardziej prawdopodobne jest, że porywacz omotał kobietę, a potem pojechał z nią na Pomorze. Druga ewentualność była raczej wykluczona.
Tak, to był najsolidniejszy scenariusz. Dobry początek.
– Masz błysk w oku – zauważyła Brygida.
– Słucham?
– Znam to spojrzenie. Dotarłeś do czegoś.
Popatrzył na nią z lekką dezaprobatą. Doskonale zdawała sobie sprawę, że nie uznawał takich określeń jak „błysk w oku”. Dla Gerarda liczyły się prawdziwe ekspresje, nie wyimaginowane przez rozmówcę reakcje.
– Albo wydaje ci się, że dotarłeś – dodała.
– Być może.
– Wtajemniczysz mnie?
Wyłuszczył jej szybko swój tok rozumowania, ale niespecjalnie skupiał się na tym, jak to odbierze. Kiedyś chłonąłby każdy najmniejszy sygnał wysyłany przez żonę. Kiedyś wręcz chorobliwie zależałoby mu na jej aprobacie.
Teraz jednak był po prostu ciekaw, co powie.
– To zgadywanki – oceniła, krzyżując ręce na piersi.
– Sir Arthur Conan Doyle nazywał to dedukcją.
– Daj spokój.
Na szczęście dla obojga Brygida machnęła ręką i wróciła na kanapę. Edling odprowadził ją wzrokiem, starając się powściągnąć narastającą irytację. Owszem, rzadko okazywał negatywne emocje, ale wynikało to wyłącznie z dobrych manier. Odczuwał złość, tak jak każdy. Może nawet bardziej, bo częściej ją tłumił.
Oparł się o blat i spojrzał na mapę. Wejherowo. Tam znajdą tych dwoje.