Читать книгу Behawiorysta - Remigiusz Mróz - Страница 7
Allegro sonatowe
Osiedle Klonowe, Malinka
ОглавлениеDotarcie z Sieradzkiej na Krzemieniecką zajęło mu dwadzieścia minut. Nie spieszył się, wychodząc z założenia, że spacer dobrze mu zrobi. Starał się nie myśleć o wszystkich tych zaaferowanych ludziach przed przedszkolem, przerażonych dzieciach, rodzinach i… stróżach prawa, którzy za nic w świecie nie zamierzali dopuścić go do śledztwa.
Robił wszystko, by skupić się na zamachowcu. Na jego motywacjach, zachowaniu i planach. Bo fakt, że miał dalsze plany, nie ulegał żadnej wątpliwości.
Jak sam powiedział, było to jedynie preludium. I Gerard przypuszczał, że nie są to słowa rzucone na wiatr. Ale jak ten szaleniec zamierzał przejść do kolejnego etapu swoich zamierzeń, skoro dał się ująć?
Należało przyjąć, że to tylko element zaprojektowanej przez niego układanki. Wciąż był dokładnie tam, gdzie zamierzał być.
W końcu Edling dotarł pod osiedle nowoczesnych, przeszklonych bloków. Większość mieszkań zaprojektowano tak, że z ulicy można było spojrzeć na przestrzał przez pokoje dzienne. W oddali widać było ponure, peerelowskie bryły sięgające kilkunastu pięter.
Gerard westchnął. Przenieśli się tutaj dopiero po tym, jak stracił stanowisko, i mieszkanie nie kojarzyło mu się z niczym dobrym. Przeciwnie, stanowiło bolesne przypomnienie, że obecnie jego samego nie byłoby stać na takie lokum.
Znajdował się na utrzymaniu żony, nie było sensu się okłamywać. Skromne zarobki z pojedynczych wykładów nie pozwalały na choćby namiastkę psychicznego komfortu. Gdyby między nim a Brygidą wszystko było jak należy, być może by się tym nie przejmował. Jednak w sytuacji, kiedy tylko krok dzielił ich od katastrofy, stanowiło to nie lada problem.
Wszedł do domu i powiesił płaszcz, a potem usiadł przed telewizorem. Było niewiele po drugiej, żona i syn mieli wrócić dopiero za jakąś godzinę. Kieliszek z resztką wina nadal stał na stoliku.
Gerard podniósł go i włączył TVN24. Kamery były już na miejscu i relacjonowały to, co wydarzyło się raptem pół godziny temu. Edlingowi wydawało się jednak, że minęło znacznie więcej czasu.
Zamknął oczy, starając się odpędzić myśli o przestrzelonych czaszkach przedszkolanki i tej dziewczynki. Leny. Zabójca z premedytacją podał jej imię. Nie chciał, by traktowano ją jako anonimową ofiarę. Chciał, by publika poczuła empatię.
Gerard wiedział, że nie będzie z tego nic dobrego, ale teraz wszystko zaczęło wyglądać jeszcze gorzej. Poddanie się potwierdzało, że to szeroko zakrojona akcja, nie miał co do tego żadnych wątpliwości.
– Otrzymaliśmy informację, że zamachowiec jest już przesłuchiwany – oznajmił reporter. – Niebawem zostaną mu przedstawione zarzuty.
Pustosłowie. To samo można by powiedzieć w każdej innej sprawie, w każdym innym porządku prawnym na świecie. Dziennikarz zaraz doda, że policja ani prokuratura na razie nie podają żadnych informacji o jego motywach, a potem poinformuje o orientacyjnej godzinie, na którą ma zostać zwołana konferencja prasowa.
Edling dopił wino i wstał z fotela. Poszedł do pokoju syna i uruchomił komputer.
Strona „Koncert krwi” zmieniła adres. Teraz zamiast końcówki „pl” miała „am”. Gerard sprawdził szybko, do jakiego kraju przypisany jest ten skrót. Armenia. Wydawało się, że nie miało to żadnego znaczenia, stanowiło zapewne pragmatyczną konieczność.
Ekran był czarny, nic się nie działo. Edling przypuszczał, że to tylko interludium mające sprawić, że emocje wzrosną. Witryna nie została zamknięta. Po prostu przestano nadawać.
Były prokurator zrzucił marynarkę i zawiesił ją na oparciu krzesła. Normalnie pofatygowałby się do szafy, ale nie chciał tracić czasu. Chwilę zajęło mu odnalezienie całego materiału, który jeszcze do niedawna emitowano na żywo z przedszkola. W internecie nic nie ginie. I niespecjalnie trudno to znaleźć, nawet jeśli istnieje gros osób robiących wszystko, by to ukryć.
Zabójca miał rację. Ludzie łakną rzeczy niedostępnych. Ile razy Gerard słyszał o internautach szukających zdjęć zwłok po katastrofie smoleńskiej? Władze próbowały usuwać te materiały, ale… cóż, określenie „walka z wiatrakami” nie oddawało skali problemu.
Edling włączył nagranie i pochylił się nad monitorem. Znów analizował każdy najmniejszy ruch zamachowca. I ponownie przekonał się, że ten był doskonale przygotowany do swojego wystąpienia.
Naraz rozległ się gong.
Gerard rozpoznał dźwięk, który słyszał już wcześniej. Miał wrażenie, jakby pogłos sprawił, że zadrgały struny na samym dnie jego duszy.
Szybko przełączył kartę i zobaczył, że na „Koncercie krwi” rozpoczyna się kolejna transmisja.
Na czarnym ekranie pojawiła się najbardziej rozpoznawana nuta, ósemka. Zamiast chorągiewki na górze znaku widniało jednak ostrze kosy z końcówką zabarwioną na czerwono. Edling mimowolnie wlepiał w nią wzrok.
– Sądzicie, że mnie zamknęli? – rozległ się głos zamachowca. – Jesteście w błędzie.
Kilka kropel krwi skapnęło z nuty. Gerard podejrzewał, że każda państwowa agencja w Polsce stara się namierzyć, skąd pochodzi nagranie. On wprawdzie niespecjalnie znał się na nowych technologiach, ale wiedział wystarczająco, by mieć pewność, że wszelkie starania okażą się daremne.
– Mogą umieścić mnie w areszcie, w więzieniu, mogą nawet mnie zabić – kontynuował głos. Nuta lekko drżała przy każdym słowie. – Ale nigdy mnie nie zamkną, nie usuną. Tkwię bowiem w was samych.
Gerard pożałował, że nie dolał sobie wina.
– Jestem konsekwencją wszystkiego, do czego dążyliście – dodał. – Jestem sumą waszych oczekiwań.
W pierwszej chwili Edlingowi wydawało się, że słyszał w głosie zabójcy pychę i satysfakcję, teraz jednak zmienił zdanie. Ten człowiek wypowiadał się w sposób, który sugerował przekonanie o swoim nadludzkim statusie, o podjęciu dziejowej misji.
– Chcieliście przyjrzeć się tragediom z bliska? Otrzymacie taką możliwość. Chcieliście móc wpływać na rozwój wydarzeń? Ja wam to zapewnię. Pragnęliście widzieć rzeczy, których nikt nie chciał wam pokazywać? Ze mną zobaczycie wszystko.
Na moment urwał, nuta zamarła.
– Wszystko – powtórzył.
Gerard pomyślał, że to skończy się gorzej, niż wszyscy przypuszczali. Od tysięcy lat ludzie lgnęli do nieszczęść jak ćmy do światła. W starożytności uczęszczali na krwawe gladiatorskie starcia na arenach. W średniowieczu masowo udawali się na publiczne egzekucje. W nowożytnym świecie ukrywano to pod płaszczykiem cywilizacji – zamiast walk gladiatorów były sporty walki, zamiast brutalnych procesów publiczne rozprawy sądowe.
A w zglobalizowanym świecie? Każdy mógł odchylić cienką kurtynę i z zacisza własnego domu spojrzeć wprost na niedolę drugiego człowieka.
Zamachowiec wiedział, jak potężną pożywką dysponował. Gerard zaś zastanawiał się, jak wiele osób skorzystało z okazji, by uratować przedszkolankę lub dziewczynkę. Zapewne sporo – i ta liczba niechybnie podwoi się lub potroi przy następnym zdarzeniu.
Tylko jak zamachowiec zamierzał do tego doprowadzić?
– Oczekujcie mnie – dodał zabójca. – I pamiętajcie, że oto stoję u drzwi i kołaczę. Tylko od was zależy, czy mnie wpuścicie.
Dźwięk się urwał, a nuta przestała drgać. Raz po raz powoli ściekała po niej kropla krwi.
Edling spojrzał na zegarek. Miał najwyżej pół godziny, nim Brygida wróci do domu. Pół godziny na poważne zastanowienie się, bo potem z pewnością oddadzą się zwyczajowej kłótni. Efekt będzie taki jak zawsze – zamilkną na resztę dnia, a on nie będzie potrafił na niczym się skupić.
Wstał z krzesła, zabrał marynarkę i przeszedł do salonu. Wziął kieliszek, a potem podszedł do szafki, w której trzymał wina. Pijał tylko polskie, co niegdyś budziło zdumienie znajomych. Od pewnego czasu nikt się już jednak nie dziwił, bo nikt go nie odwiedzał. Taki los byłego prokuratora, za którym drzwi zamknęły się z hukiem. Z tej pracy nikogo nie wyrzuca się bez powodu. Ani przez przypadek.
Powiódł wzrokiem po etykietach. Po krótkim zastanowieniu sięgnął po czerwonego wytrawnego regenta z 2014 roku, z Winnicy Chodorowa. Kosztował ponad pięćdziesiąt złotych, Gerard uwielbiał ten kupaż. Wyhodowali go Niemcy jako krzyżówkę diany z chambourcin, a w Polsce przyjmował się wprost idealnie.
Edling upił łyk i gorzko przyznał przed sobą, że niebawem będzie musiał obniżyć półkę cenową. Alternatywą było ograniczenie spożywania. Nigdy się nie upijał, ale sączył wino przez cały dzień. Taki miał styl bycia.
Zerknął na telewizor, ciekaw, ile zdążyli odkryć dziennikarze. Ruszył w stronę fotela, ale zatrzymał się w pół kroku, gdy z kieszeni marynarki dobiegł fabryczny dzwonek blackberry. Gerard nie miał wątpliwości, że dzwoni była podopieczna.
Szybko przekonał się, że miał rację.
– Dzień dobry – powiedział. – Gerard Edling.
– Widziałeś nowe nagranie?
– Niestety. Co oczy zobaczą, tego pamięć nie wymaże.
– Słucham?
– Nieistotne – odparł, stawiając kieliszek na stoliku i siadając na fotelu. – Spodziewałem się, że poradzicie sobie beze mnie jeszcze przez jakiś czas.
Beata Drejer przez moment milczała. Zapewne rekapitulowała sobie wszystko, co doprowadziło do podjęcia decyzji o wykonaniu tego telefonu.
– Powiesz mi, co sądzisz? – zapytała w końcu.
– Znacznie lepiej jest sformułować takie pytanie expressis verbis jako prośbę o pomoc – odparł. – I nie chodzi mi o dobre wychowanie, ale siłę przekonywania. Jeśli powiesz rozmówcy „potrzebuję twojej pomocy”, istnieje znacznie większe prawdopodobieństwo, że w istocie ją uzyskasz. Musisz postawić się na pozornie gorszej pozycji, dać drugiej stronie odczuć, że…
– W tym przypadku to niekonieczne. Ty i tak chcesz brać udział w śledztwie.
Gerard napił się.
– Byłbym wdzięczny, gdybyś nie wchodziła mi w zdanie – odpowiedział. – A wracając do meritum, owszem, nasunęły mi się pewne wnioski.
– Jakie?
Edling nie zwykł przeciągać podawania odpowiedzi. W tym wypadku sprawiłoby mu to niejaką satysfakcję, ale nie należał do ludzi, którzy chcieliby czerpać ją z takich sytuacji. A przynajmniej nie chciał do nich należeć.
– Przede wszystkim zabójca czyni liczne odniesienia do religii. Powiedział, że „grupa interwencyjna już puka do mych drzwi”. To oczywista parafraza pieśni Pan Jezus już się zbliża Kowalkowskiego.
– I?
– „Oto stoję u drzwi i kołaczę” to fragment Apokalipsy Świętego Jana.
– Więc mamy katolika zamachowca?
Pytanie zabrzmiało absurdalnie, choć biorąc pod uwagę historię krucjat, nie było pozbawione sensu. Skoro islam potrafił popchnąć do takich czynów, równie dobrze mogło to zrobić chrześcijaństwo.
– Nie – powiedział jednak Edling. – Słyszałaś, w jaki sposób wypowiadał te kwestie?
Nie odpowiedziała, więc Gerard przyjął, że nie wychwyciła niczego podejrzanego.
– Mówił beznamiętnym głosem – wyjaśnił. – Nie było w nim dumy, poczucia wyższości, przekonania o wypełnianiu woli Bożej czy choćby zadowolenia. Przynajmniej nie wtedy.
– Więc to tylko zasłona dymna?
– Moim zdaniem tak.
– W porządku. Dziękuję.
– Cała przyjemność po mojej stronie – odparł zgodnie z tym, co nakazywały mu maniery. Najchętniej jednak zapytałby o to, czy ktoś na szczytach prokuratorskiej władzy już się nie obudził i nie uznał, że dobrze byłoby zaangażować do śledztwa pewnego weterana.
Drejer przez chwilę milczała.
– Udało ci się ustalić coś jeszcze? – zapytała w końcu.
– Na jakiej podstawie? Pojedynczej krwawiącej nuty?
– To w jakiś sposób znaczące.
– Nie sądzę – zaoponował. – To tylko koncepcja, jaką przyjęli.
– Może – odparła tonem, który sugerował, że to koniec rozmowy. – W razie czego odezwę się… o ile nie masz nic przeciwko.
– Oczywiście, że nie.
Rozłączyła się, nie dodając już nic więcej. Gerard spojrzał na telefon, pokręcił głową, a potem odłożył go na bok. Skupił uwagę na transmisji TVN24. Dziennikarz stojący przed ogrodzeniem przedszkola odstąpił o krok, by kamera mogła zrobić zbliżenie na grupę dzieci prowadzonych w kierunku placu zabaw tuż obok. Policja tym razem zadbała o to, by teren szczelnie odgrodzić i odsunąć gapiów na tyle daleko, żeby nie przeszkadzali psychologom.
Czekało ich ciężkie zadanie, ale to wszystko nic w porównaniu z tym, co te dzieciaki będą musiały znosić w dorosłym życiu. Teraz być może nie rozumieją do końca, co się wydarzyło, ale z czasem wszystko wróci. Ze zdwojoną mocą, zbierając po drodze tragiczne żniwa w ich psychice.
Edling przez chwilę obserwował, jak na miejsce zdarzenia wchodzą technicy kryminalistyki i lekarze medycyny sądowej. Zebrało się całe konsylium.
Po chwili wyłączył telewizor, odgiął się na fotelu i zamknął oczy. Gdyby kilka rzeczy w jego życiu potoczyło się inaczej, nie siedziałby teraz w domu, lecz koordynował całą akcję ze swojego biura na Reymonta. Beata Drejer dalej byłaby jedynie dobrze zapowiadającą się śledczą, a nie spadkobierczynią tego wszystkiego, co on przez lata budował.
Gerard podniósł się, uznając, że nie może o tym myśleć. Wpędzi się w błędne koło niepokojących hipotez, które będą za nim chodziły do wieczora. Lepiej było skupić się na zadaniu. Tylko czy miał jakieś zadanie?
Powiódł wzrokiem wokół. Nie, oczywiście, że nie miał. Zachowywał się nierozsądnie, licząc, że jakimś cudem zostanie dopuszczony do śledztwa.
Przestał to rozważać, gdy usłyszał klucz przekręcany w zamku. Jednym z uroków bycia praktycznie bezrobotnym było to, że poznawał żonę lub syna po tym, w jaki sposób otwierali drzwi.
Edling obrócił głowę w kierunku korytarza.
– Cześć, Emilu – powiedział.
Syn odburknął coś pod nosem, jak to miał w zwyczaju. Nie znosił swojego imienia i bynajmniej się z tym nie krył. Przeciwnie, średnio raz na kwartał rozmowa schodziła na ten temat i Emil otwarcie wyrażał dezaprobatę dla niegdysiejszej decyzji rodziców. Żona zrzucała całą winę na Gerarda, w zasadzie całkiem słusznie, bo to właśnie on dokonał wyboru.
Nie rozumiał syna. Sam w jego wieku był zadowolony z oryginalnego imienia. Wtedy kojarzyło się ze znanym polskim piłkarzem, teraz bardziej ze szkockim aktorem, Gerardem Butlerem. Tak czy inaczej odpowiadało Edlingowi, a w dodatku przewijało się w jego rodzinie od iluś pokoleń. Podobnie jak imię Emil.
Gerard spojrzał na chłopaka, kiedy ten wieszał kurtkę w przedpokoju. Bez słowa skierował się do kuchni. Edling dawno zrezygnował z karkołomnych prób wypytywania, jak było w szkole i co ciekawego słychać w jego życiu. Był to hermetyczny, niedostępny dla niego świat i należało się z tym pogodzić.
Emil odezwał się dopiero, gdy usiadł za biurkiem w swoim pokoju.
– Korzystałeś z laptopa? – zapytał.
– Chciałem coś sprawdzić.
Cisza. Edling przypuszczał, że syn formułuje w głowie niewybredne myśli na temat ojca.
– Mógłbyś sobie kupić jakiś sprzęt. Znajdę ci coś przyzwoitego nawet za dziewięć stówek.
– Obejdę się.
– Nawet piętnastocalówkę.
– Dziękuję – odparł Gerard głosem bez wyrazu.
Gdzie popełnił błąd w wychowaniu chłopaka? Był dobrze przygotowany do rodzicielstwa. Czytał Leboyera, jeszcze zanim Emil się urodził, potem doszkalał się dzięki niezbyt erudycyjnym wywodom Sheili Kitzinger i przeczytał od deski do deski książkę Jean Liedloff. Ta ostatnia pozycja była wyjątkowa, zupełnie go pochłonęła, autorka bowiem opisywała, jak wychowują się dzieci w wenezuelskiej dżungli. Tam wszystko było proste, tutaj nie. Gerard nie wiedział nawet, jak rozmawiać z synem, co dopiero mówić o nawiązaniu nici porozumienia.
– W każdym bądź razie daj znać – odezwał się Emil.
– W każdym razie.
– Co?
Edling zacisnął usta.
– Albo „w każdym razie”, albo „bądź co bądź”, nie łącz tych dwóch…
– Znowu zaczynasz?
Gerard odchrząknął i pociągnął lekko za krawat, zacieśniając węzeł. Właściwie nie chciał go poprawiać, ale było to silniejsze od niego. Ruszył w kierunku pokoju syna, wychodząc z założenia, że lepiej dokończyć tę rozmowę, nie krzycząc do siebie przez cały dom.
– Ożeż kurwa… – rozległ się głos Emila.
– Pilnuj języka.
– Chodź tu! Zobacz!
Edling naraz zrozumiał, że tylko jedna rzecz mogła wywołać taką reakcję. Przyspieszył kroku i po chwili stanął za synem, patrząc nierozumiejącym wzrokiem na ekran laptopa.
Kolejne nagranie.
W prawym górnym rogu widniała nuta z zakrwawioną kosą zamiast chorągiewki, przywodząc na myśl makabryczny odpowiednik logo stacji telewizyjnej. Przed kamerą znajdowało się dwoje ludzi.
Siedzieli na metalowych krzesłach, związani i zakneblowani. Trzymano ich w starej hali lub innym przestronnym, opuszczonym budynku. W kadrze widać było odrapane ściany, odłupane kawałki posadzki i rozbite szkło z okien.
Za nimi stał człowiek w czarnej masce chirurgicznej. Gerard przyjrzał się jego oczom i stwierdził, że to ta sama osoba, którą widział w przedszkolu. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości.