Читать книгу Próba sił - T.S. Tomson - Страница 5
I
BIEL
OKRYTA CZERNIĄ
ROZDZIAŁ 3
ОглавлениеNiebo było pochmurne, lecz słońce prześwitywało co jakiś czas, gdy były łaskawe chmury ustąpić mu miejsca.
Rose obudziła się wcześniej, rześka i wyspana. Pomyślała, że sen, który miała tej nocy, był pierwszym dobrym snem od dawna.
Ta dziewczynka w bieli była tak realna. Zatęskniła za nią. Sen był piękny, czego nie można było powiedzieć o dzisiejszej pogodzie. Leżała jeszcze przez chwilę, wpatrując się w szybę, na której wczoraj widziała napis, z uczuciem zawodu jednak stwierdziła, że zniknął.
Rosie, Rosie, taka stara, a taka głupiutka jesteś. Zachichotała i dźwignęła się z łóżka, gdy zorientowała się, że coś w pokoju nie grało. Rozejrzała się po nim raz jeszcze i odpowiedź przyszła do niej sama, po cichu jak małe, figlarne dziecko skradające się na paluszkach.
Z jednej strony chciała zobaczyć to, co zobaczyła, z drugiej jednak nie była tego pewna.
Przy skraju łóżka dostrzegła odłamek zbitego wazonu. Biały, skruszony, spoglądający na nią ukradkiem tak jak ona na niego.
Rose, głupia babo, widocznie spadł z okna nocą, pomyślała. Jednak mimo najszczerszych chęci nie zdołała do końca się oszukać. Pomyśli nad tym później. Teraz czas na papierosa. Och tak, papieros.
Wstała z łóżka, usiadła na swój wózek, odbezpieczyła kółka, podjechała do okna i nagle zamarła.
Zobaczyła Barneya i Chucka stojących przy latarni. Palili papierosy i gestykulowali, śmiejąc się, jak się domyślała, z najnowszych sprośnych, okolicznych żarcików.
Znała dobrze tych dwóch i to nie ich widok tak ją zaskoczył. Chuck i Barney naprawiali większość rzeczy w mieście. A dzisiejszego ranka jakaś awaria sprowadziła ich na Lane Street. Zauważyli ją. Z wysiłkiem uśmiechnęła się i uniosła rękę, a ci zaraz jej ochoczo odmachali.
Ubrała się szybko (jakkolwiek definiować szybkość w jej przypadku), zjechała wózkiem na dół i lekko drżącą dłonią otworzyła drzwi.
Lekki podmuch wiatru omiótł jej twarz. Wytoczyła wózek na ganek. Barney, przysadzisty mężczyzna o twarzy i duszy dziecka podbiegł zaraz do niej.
– Pani Rose, dzień dobry. Pomóc pani?
– Dziękuję młody, przystojny człowieku, jestem staruszką, ale jeszcze będzie czas, by przenieśli mnie na rękach. Co się stało?
Rose zjechała z drewnianego podestu, przystosowanego pod jej wózek.
– Coś dziwnego, nie wiemy jeszcze dokładnie, ale w tej części aż do końca ulicy nastąpiło zwarcie sieci elektrycznej.
Rose spojrzała na latarnie. Wszystkie żarówki dosłownie eksplodowały na tysiące małych szklanych cząsteczek porozrzucanych teraz po chodniku.
– Oczywiście kogo wysyłają do najgorszej roboty? – zapytał Barney, a Rose odparła, że oczywiście ich, na co on przytaknął dumnie.
Odłamki szkła trzeszczały, gdy Chuck, rozmawiając przez telefon, chodził w tę i we w tę.
– Barney, jak to możliwe? – zapytała zamyślona Rose i spojrzała w miejsce, gdzie w nocy widziała dziewczynkę. Na śniegu
było trochę śladów stóp, ale żadnych, które wskazywałyby na obecność małego dziecka.
– Ciężko stwierdzić, wie pani, że te rejony są najbardziej awaryjne. Chociaż tak dużego i rozległego spięcia jeszcze nie widziałem, a robię w tym już trochę. Można by rzec, że od skończenia ogólniaka, więc jakieś… Szlag, robię w tym już ponad dwadzieścia pięć lat.
Gdy Barney trzymał papierosa przy ustach i z coraz większą trwogą uświadamiał sobie, jak długo już pracuje w zawodzie elektryka, Rose spojrzała w swoje okno. Czy to był sen? Czy to mogło być coś innego niż sen połączony ze zwykłym zbiegiem okoliczności?
Chuck podbiegł do nich, kończąc rozmowę słowem „czekaj”, które sugeruje, żeby nie kończyć rozmowy, po czym wyłączył telefon.
– Dzień dobry, pani Rose. Proszę wybaczyć, kierownik zawraca nam głowę od rana, jakbyśmy pracowali co najmniej dla pogotowia czy coś. Zimno, co?
– Cześć, Chuck. Tak, zimno jak diabli – odparła.
Jednak Rose nie było zimno ani trochę. Podjechała bliżej ulicy, wpatrując się w drogę, którą pokrywał śnieg. Nadal wypatrywała śladów małych stópek, jednak wciąż bezskutecznie. Najwięcej pozostawili chłopcy swoimi ciężkimi butami.
Stali tak lekko niepewni, patrząc na nią, aż w końcu ciszę przerwał Barney.
– Pani Rose, wszystko w porządku? Nie wygląda pani najlepiej.
– Gdzie to przesilenie się skończyło? – spytała, wpatrując się w dal.
– Cóż, ostatnie spalone przewody w latarni wskazują na dom pana Willisa. A tak w ogóle, słyszała pani, co się stało?
– Nie. – Rose przeszedł dreszcz. Nie chciała wiedzieć, co się stało.
Wtrącił się Chuck, jakby nie mógł doczekać się oznajmienia tej nowiny.
– Stary Willis popełnił samobójstwo tej nocy.
– George? George Willis? Jak?
– Nie wiemy – odparł Barney. – Policja okręgowa zabezpieczyła miejsce. Wilma mówi, że to nie samobójstwo, bo wtedy policja nie zabezpiecza tak miejsca, ale Wilma różne rzeczy już mówiła. Nie zdziwiłbym się, gdyby zobaczyła pieprzonego Mikołaja z reniferami.
Chuck szturchnął go w ramię.
– Przepraszam – odrzekł zawstydzony Barney. – Podobno napisał coś na szybie, ale policja i to zdążyła zakryć, więc nie wiemy, czy to prawda – dokończył zasmucony.
– Co napisał? – Rose czuła, jak krew szybciej płynie jej w żyłach.
– Nie wiemy. Ale to był całkiem fajny gość. – Chuck rzucił przed siebie niedopałek papierosa. – Gówniana sprawa… – rzekł.
Teraz Barney trącił go łokciem, po czym Chuck dopowiedział:
– …za przeproszeniem.
Rose czuła, jak słabnie, jednak nie dała po sobie nic poznać. Czy to możliwe, że to ona? Ale w takim razie dlaczego? Jak? Zbyt dużo pytań, zbyt mały umysł, Rosie, pomyślała.
– Chodźcie, chłopcy, zrobię wam pysznej herbaty. Należy się wam. Może nie zatańczę z wami swinga, ale herbatę umiem zrobić. – I obdarowała ich najpiękniejszym uśmiechem, na jaki w tym momencie było ją stać.
Z nieskrywaną ochotą skorzystali z propozycji. Pomogli jej dostać się na ganek i w głąb domu.
Pili herbatę, powtarzając okoliczne plotki, jak to mieli w zwyczaju mieszkańcy Tensas o poranku. Rose śmiała się i wysłuchiwała ich problemów z troską, jednak myślami była gdzieś indziej. Napis na szybie. Spięcia latarni. Samobójstwo Willisa. O co tu chodzi, Rose?