Читать книгу Spętani przeznaczeniem - Вероника Рот - Страница 7

1
SHITHI. CZASOWNIK. W JĘZYKU THUVHE: „MÓC/MIEĆ POWINNOŚĆ/MUSIEĆ”
ROZDZIAŁ 4 AKOS

Оглавление

AKOS OMIJAŁ SZTUĆCE POKRYWAJĄCE podłogę kambuza. Woda już się gotowała, fiolka środka usypiającego czekała, by dołączyć do herbaty. Musiał jeszcze dorzucić do cedzaka kilka suszonych ziół. Nagle statek drgnął i Akos stanął na widelcu, miażdżąc piętą jego zębiska.

Przeklął swój głupi mózg, który wciąż podpowiadał mu, że dla Eijeha istnieje jeszcze nadzieja. W galaktyce żyje wielu ludzi z niezwykłymi darami. Ktoś z pewnością będzie wiedział, jak mu pomóc. Był już jednak zmęczony kurczowym trzymaniem się nadziei. Żył nią od lądowania wśród Shotet i dopiero teraz czuł, że jest gotów odpuścić. Pozwolić losowi zabrać się tam, dokąd miał iść. Na śmierć, do Noaveków, do Shotet.

Obiecał tacie, że sprowadzi Eijeha do domu. Może jedynie do tego miejsca – gdzieś w kosmosie – mógł go zaprowadzić. Może to musiało mu wystarczyć.

Ale…

– Zamknij się – powiedział do siebie i wrzucił zioła do cedzaka. Nie miał pod ręką lodokwiatów, ale nauczył się dostatecznie dużo o roślinach z Shotet, by przygotować uspokajającą mieszankę. Proces nie wymagał zresztą specjalnego kunsztu. Akos przechodził przez kolejne etapy warzenia naparu, posypując pocięty korzeń garoku startymi pancerzykami fenzu i dla smaku wyciskając na wierzch odrobinę nektaru. Nie wiedział nawet, jak nazywają się rośliny, z których go pozyskał – kiedy przebywał w wojskowym obozie treningowym pod Voą, przywykł do nazywania tych niewielkich, delikatnych kwiatów „ozdobną breją”, ponieważ bardzo łatwo się rozpadały. Nigdy jednak nie poznał ich nazwy. Smakowały słodko i prawdopodobnie dlatego je ceniono.

Kiedy woda się zagotowała, przelał ją przez cedzak. Uzyskany ekstrakt był brązowy i mętny, idealny do ukrycia żółtego środka usypiającego. Mama kazała mu uśpić Isae i nawet nie zapytał jej o powody. Nie interesowało go to, byle tylko zniknęła mu z oczu. Nie mógł zapomnieć o tej dziewczynie stojącej nad zachlapanym krwią Ryzekiem, zupełnie jakby uczestniczyła w pokazie. Isae Benesit być może miała twarz swojej siostry, ale jej nie przypominała. Nie potrafił wyobrazić sobie Ori stojącej tam i patrzącej, jak ktoś umiera. Bez względu na to, jaką nienawiścią by go darzyła.

Kiedy uwarzył ekstrakt i zmieszał go ze środkiem usypiającym, zaniósł miksturę Cisi, która siedziała na ławce przed wejściem do kambuza.

– Czekasz na mnie? – zapytał.

– Tak – odpowiedziała. – Mama mi kazała.

– No dobrze – stwierdził. – Zaniesiesz to Isae? Powinna po tym zasnąć.

Cisi uniosła brew.

– Sama tego nie pij – dodał.

Wyciągnęła rękę, lecz zamiast chwycić kubek, położyła mu dłoń na nadgarstku. Jej spojrzenie zmieniło się – stało się ostrzejsze – jak zawsze, kiedy jego dar nurtu osłabiał ten należący do niej.

– Co zostało z Eijeha? – zapytała.

Akos zadrżał. Nie chciał myśleć, co pozostało z jego brata.

– Ktoś, kto służył Ryzekowi – odpowiedział jadowitym głosem. – Kto nienawidził mnie, naszego taty, prawdopodobnie ciebie i mamy.

– Jak to możliwe? – Zmarszczyła brwi. – On nie może nas nienawidzić tylko dlatego, że ktoś włożył mu do głowy inne wspomnienia.

– Myślisz, że nie wiem? – warknął Akos.

– Może więc…

– Trzymał mnie, kiedy byłem torturowany! – Włożył jej kubek w ręce.

Odrobina gorącej herbaty wylała im się na dłonie. Cisi drgnęła, ocierając knykcie o spodnie.

– Poparzyłaś się? – zapytał, wskazując jej ręce.

– Nie – odpowiedziała. Dar nurtu przywrócił miękkość jej spojrzeniu. Akos nie potrzebował teraz żadnej delikatności, dlatego odwrócił się.

– To jej nie zaszkodzi, prawda? – zapytała Cisi, stukając palcem w kubek, tak by usłyszał ting ting ting.

– Nie – przyznał. – Dzięki temu naparowi nie będziemy musieli jej skrzywdzić.

– Zaniosę go jej – obiecała.

Akos mruknął. W plecaku miał jeszcze trochę środka usypiającego. Być może powinien go zażyć. Nigdy nie był aż tak zmęczony, niczym niedokończona tkanina, pomiędzy nićmi której prześwitywała jasność. Zasnąć byłoby po prostu łatwiej.

Zamiast odurzyć się do nieprzytomności, sięgnął do kieszeni po wysuszony płatek szakwiatu i wsunął go między zęby a policzek. Z pewnością go nie uśpi, a jedynie sprowadzi odrętwienie. Lepsze to niż nic.

Godzinę później Akos dryfował już pod jego wpływem. Wróciła Cisi.

– Zrobione – powiedziała. – Śpi.

– W porządku – rzekł. – Zanieśmy ją teraz do kapsuły ratunkowej.

– Lecę z nią – dodała Cisi. – Jeśli mama się nie myli, zbliża się wojna…

– Mama się nie myli.

– No właśnie. Cóż, w takim razie każdy, kto walczy z Isae, walczy również przeciwko Thuvhe. Dlatego zamierzam trzymać się mojej kanclerz.

Akos kiwnął głową.

– Zakładam, że ty nie – powiedziała.

– Przyszły zdrajca, zapomniałaś?

– Akos! – Ukucnęła przed nim. Nieco wcześniej usiadł na ławce, która okazała się twarda, zimna i pachniała środkami odkażającymi. Cisi oparła ramię na jego kolanie. Włosy związała z tyłu, niestarannie. Kilka kosmyków uwolniło się, opadając jej na twarz. Była naprawdę ładna, ta jego siostra, ze skórą w odcieniu chłodnego brązu, który przypominał mu trellańskie garncarstwo. Trochę jak Cyra, jak Eijeh, jak Jorek. Znajomo. – Nie musisz robić niczego, na co nie masz ochoty. Wiem przecież, że mama wychowała nas na ludzi wiernych losowi, posłusznych wyroczniom i tak dalej – powiedziała Cisi. – Pochodzisz jednak z Thuvhe. Powinieneś lecieć ze mną. Zostawić wojnę innym. Wrócimy do domu i po prostu ją przeczekamy. Nikt tu nas nie potrzebuje.

Zastanowił się nad tym. Czuł się rozdarty bardziej niż kiedykolwiek. I to nie tylko z powodu swojego losu. Powoli wyzwalał się spod działania szakwiatu i przypominał sobie, jak cudownie było tego dnia śmiać się z Cyrą, jak ciepłą osobą była, przytulając się do niego. Tak bardzo pragnął wrócić do swojego domu, wspinać się po skrzypiących schodach lub podsycać żarki na podwórzu, wzbijać mąkę w powietrze podczas ugniatania chleba… Musiał jednak żyć w prawdziwym świecie. W prawdziwym świecie, w którym Eijeh nie był sobą, a on sam mówił w shotet. Jego los pozostawał jego losem.

– Spróbuj przecierpieć swój los – powiedział. – Bo cała reszta jest złudzeniem.

Cisi westchnęła.

– Spodziewałam się, że to powiesz. Czasami złudzenia bywają przyjemne.

– Uważaj na siebie, dobrze? – poprosił, chwytając ją za rękę. – Mam nadzieję, że wiesz, iż wcale nie chcę cię opuścić. To ostatnia rzecz, jakiej pragnę.

– Wiem. – Ścisnęła jego kciuk. – Wciąż wierzę w to, że pewnego dnia wrócisz do domu, że Eijeh wydobrzeje, że mama przestanie wygadywać te brednie-przepowiednie, że razem coś upichcimy.

– Tak. – Próbował uśmiechnąć się dla niej. W połowie osiągnął cel.

Pomogła mu umieścić Isae w kapsule ratunkowej. Teka powiedziała jej, jak wysłać sygnał alarmowy, by – jak to określiła – odnalazły ich „matołki” ze Zgromadzenia. Potem Cisi pocałowała mamę na pożegnanie i oplotła Akosa ramionami, aż przeniknęło przez niego jej ciepło.

– Jesteś tak cholernie wysoki – powiedziała łagodnym tonem i odsunęła się. – Kto ci pozwolił być wyższym ode mnie?

– Zrobiłem to na złość tobie – odpowiedział, uśmiechając się.

Potem weszła do kapsuły i zamknęła za sobą właz. Nie wiedział, kiedy znów się zobaczą.


Teka wskoczyła na fotel kapitański stojący na pokładzie nawigacyjnym i za pomocą klucza francuskiego, który zawsze trzymała za paskiem, zdjęła pokrywę panelu kontrolnego. Nie przestawała przy tym gwizdać.

– Co właściwie robisz? – zapytała Cyra. – To nie jest pora na rozbieranie naszego statku na części!

– Po pierwsze, to mój statek, a nie „nasz” – odpowiedziała, przewracając błękitnymi oczami. – Zaprojektowałam większość z podzespołów, które utrzymują nas przy życiu. Po drugie, czy wciąż chcesz odwiedzić Siedzibę Zgromadzenia?

– Nie. – Cyra usiadła po jej prawej stronie, na fotelu pierwszego oficera. – Podczas mojej ostatniej wizyty podsłuchałam przedstawicielkę Trelli, która nazwała moją matkę kupą łajna. Nie sądziła, że ją zrozumiem, bo mówiła po othyrsku.

– Ważniacy – zakpiła Teka gdzieś z głębi gardła, po czym wyciągnęła z wnętrza panelu garść kabli i przebiegła po nich palcami, jakby głaskała zwierzę. Sięgnęła pod spód, do tej części urządzenia, której Akos nie widział. Wsunęła do środka całe ramię. Tuż przed nimi zabłysnął zestaw współrzędnych. Świecił się wzdłuż wstęgi nurtu, którą mieli przed oczami. Dziób statku – Akos był pewien, że miał własną, techniczną nazwę, lecz jej nie znał, dlatego nazywał go dziobem – przesunął się, więc teraz lecieli w stronę wstęgi nurtu, a nie odwrotnie.

– Powiesz nam, dokąd lecimy? – zapytał, wchodząc na pokład nawigacyjny. Panel kontrolny pełen dźwigni, przycisków i suwaków zaświecił się wieloma różnymi kolorami. Gdyby Teka rozłożyła ręce, nie zdołałaby objąć go całego. Nie z miejsca, w którym siedziała.

– Chyba rzeczywiście mogę to zrobić, skoro tu razem utknęliśmy – stwierdziła. Zebrała jasne włosy na czubku głowy i związała grubą gumką, którą nosiła na nadgarstku. W przydużym kombinezonie technika, siedząc na kapitańskim fotelu z nogami skrzyżowanymi po turecku, wyglądała jak dzieciak bawiący się w pilotowanie. – Lecimy do kolonii banitów. Na planetę Ogra.

Ogra. „Planeta cieni”, jak mawiali ludzie. Rzadko kiedy spotykało się jej mieszkańca, jeszcze rzadziej odwiedzało się jej okolice. Dalej od Thuvhe leżeć nie mogła, chyba że opuściłaby bezpieczną wstęgę nurtu krążącą po Układzie Słonecznym. Żadne systemy nadzoru nie były w stanie przebić się przez gęstą, mroczną atmosferę tej planety. Aż dziwne, że docierał do nich sygnał wiadomości. Sami nie dostarczali żadnych informacji o sobie, więc prawie nikt nie widział powierzchni ich globu. Nawet na zdjęciach.

Pewnie dlatego oczy Cyry zaświeciły się.

– Ogra? Ale jak się z nimi kontaktujesz?

– Najprostszy sposób przekazywania wiadomości bez udziału rządu polega na korzystaniu z usług ludzi – odpowiedziała Teka. – Dlatego właśnie moja mama podczas wypraw znajdowała się na pokładzie statku. Wśród buntowników reprezentowała interesy banitów. Próbowaliśmy współpracować. W każdym razie kolonia to dobre miejsce na przegrupowanie się i ustalenie, co dzieje się na Voa.

– Niech zgadnę – stwierdził Akos, splatając ręce. – Chaos.

– I jeszcze więcej chaosu. – Dziewczyna kiwnęła głową. – Z krótkimi przerwami pośrodku. Na chaos oczywiście.

Nie potrafił wyobrazić sobie, jak wyglądała sytuacja na Voa po tym, gdy – jak sądzili mieszkańcy Shotet – Ryzek Noavek został na ich oczach zamordowany przez swoją młodszą siostrę. Tak przynajmniej to wyglądało: Cyra pojawiła się na arenie z zamiarem zabicia go. Wyczekała jednak, aż podany mu środek usypiający zacznie działać i pozbawi go przytomności.

W rezultacie po władzę mogła sięgnąć zawodowa armia pod dowództwem Vakreza Noaveka, starszego kuzyna Ryzeka, albo też mieszkańcy zewnętrznych części miasta wyszli z domów, wypełniając pustkę po dawnym przywódcy. Tak czy siak Akos wyobrażał sobie ulice pełne potrzaskanego szkła, przelanej krwi i podartych papierów unoszących się na wietrze.

Cyra skryła czoło w dłoniach.

– I jeszcze Lazmet – powiedziała.

Brwi Teki drgnęły.

– Co?

– Zanim Ryzek umarł… – Wskazała drugi koniec statku, w którym jej brat dokonał żywota. – Zdradził mi, że nasz ojciec wciąż żyje.

Cyra niewiele mówiła o Lazmecie, a Akos znał go jedynie z lekcji historii, na które uczęszczał jako dziecko, oraz z wszelkiej maści plotek, choć te docierające na Thuvhe nie zawsze były prawdziwe. Dwa pokolenia temu wyrocznia po raz pierwszy przepowiedziała losy Noaveków. Jeszcze zanim przejęli władzę nad Shotet. Kiedy matka Lazmeta dorosła, sięgnęła po tron siłą, wykorzystując właśnie te losy jako usprawiedliwienie puczu. Po dekadzie rządów zabiła swoje rodzeństwo, by zagwarantować sukcesję dzieciom. Taka to właśnie była rodzina. Taki właśnie był też Lazmet, według wszelkich doniesień w każdym izycie tak brutalny jak jego matka.

– Och, szczerze? – jęknęła Teka. – Czy to jakaś zasada rządząca wszechświatem, że przynajmniej jeden dupek z rodu Noaveków musi w danym momencie żyć?

Cyra odwróciła się w jej stronę.

– A ja co w tej chwili robię? Nie żyję może?

– Ty nie jesteś dupkiem – odpowiedziała Teka. – Wkurzaj mnie bardziej, to może zmienię zdanie.

Cyra wyglądała na lekko udobruchaną. Według Akosa wciąż nie przywykła do tego, że dla niektórych była kimś innym niż kolejną osobą z rodu Noaveków.

– Cokolwiek głosi owa zasada rządząca wszechświatem… – stwierdziła – …nie mam pojęcia, czy Lazmet rzeczywiście żyje. Jednak Ryzek nie wydawał się kłamać. Niczego nie oczekiwał w zamian, tylko… być może mnie ostrzegał.

Teka żachnęła się.

– Bo co? Lubił dawać dobre rady?

– Ponieważ bał się waszego ojca – skojarzył Akos. Kiedy Cyra opowiadała mu o Ryzeku, zawsze wspominała również i o towarzyszącym mu strachu. Co może bardziej przerażać kogoś takiego jak Ryzek niż osoba, która takim go ukształtowała? – Mam rację? Podobno jest okrutniejszy niż ktokolwiek inny. Albo oczywiście był.

Cyra kiwnęła głową.

– Jeśli Lazmet żyje… – Zamknęła oczy. – To trzeba naprawić ten błąd. Tak szybko, jak to możliwe.

Trzeba naprawić ten błąd. Zupełnie jakby to był jakiś problem matematyczny albo techniczna niedoróbka. Akos nie wyobrażał sobie, jak można mówić w ten sposób o swoim ojcu. Niepokoił się bardziej niż w przypadku, gdyby Cyra się bała. Wypowiadała się o Lazmecie tak, jakby nie był człowiekiem. Co widziała, że traktowała go w ten sposób?

– Jedno zadanie na raz – odpowiedziała Teka nieco łagodniej niż zazwyczaj.

Akos chrząknął.

– Tak, najpierw postarajmy się przeżyć lądowanie w atmosferze Ogry. Potem zajmiemy się zabijaniem najbardziej wpływowego człowieka w historii Shotet.

Cyra otworzyła oczy i zaśmiała się.

– Przygotujcie się na długi lot – oświadczyła Teka. – Kierunek Ogra!

Spętani przeznaczeniem

Подняться наверх