Читать книгу Zemsta Nilu - Wilbur Smith - Страница 16

Оглавление

Ruszyli tym samym szlakiem, którym przybyli. Wspięli się na szczyty gór, gdzie wiecznie zawodził wiatr, a potem weszli na górską ścieżkę, którą podążyli na zachód. Meren pamiętał każdy zakręt, każdą przełęcz i niebezpieczny bród, nie tracili więc czasu na szukanie drogi i posuwali się szybko. Dotarli do wietrznych równin Ebatana, po której wędrowały ogromne stada dzikich koni.

Taita doskonale poznał te szlachetne zwierzęta, od czasu gdy pierwsze z nich przybyły do Egiptu z hordami hyksoskich najeźdźców. Odebrał je wrogom i ujeździł pierwsze zaprzęgi nowych rydwanów, które zaprojektował dla armii faraona Mamose. Za tę zasługę król nadał mu tytuł Mistrza Dziesięciu Tysięcy Rydwanów.

Zatrzymali się na trawiastych równinach, by odpocząć po trudach wędrówki w wysokich górach i nacieszyć się obecnością koni. Podążając za stadem, natrafili na zagłębienie w posępnym, monotonnym krajobrazie, ukrytą kotlinę, w której biły naturalne źródła otoczone sadzawkami czystej słodkiej wody. Wiatry smagające nieustannie równinę nie docierały do tego osłoniętego miejsca, pleniła się tam więc bujna zielona trawa. Pasło się na niej wiele koni; Taita rozbił obóz koło sadzawki, żeby je podziwiać. Meren zbudował szałas z darni; suche końskie odchody wykorzystywali jako opał do ogniska. W wodzie żyły ryby i całe kolonie norników, które łowił Meren, podczas gdy Taita szukał jadalnych grzybów i korzeni w wilgotnej ziemi. Wokół szałasu, tak blisko, żeby konie nie odważyły się spustoszyć uprawy, Taita zasiał rośliny przyniesione ze świątyni Saraswati. Zebrał dobry plon. Wędrowcy jedli i odpoczywali, nabierając sił przed resztą długiej, ciężkiej podróży.

Konie przyzwyczaiły się do obecności ludzi przy źródle i wkrótce pozwalały Taicie zbliżyć się na kilka kroków; dopiero wtedy potrząsały grzywami i odchodziły. On zaś oceniał aurę każdego zwierzęcia swoim Okiem Wewnętrznym.

Aura otaczająca niższe istoty nie była tak intensywna jak ludzka, lecz mimo to Taita mógł wybrać te, które są zdrowe i silne, które mają mocne serce i mięśnie. Potrafił też określić ich temperament i usposobienie, odróżnić uparte i krnąbrne od spokojnych. Przez kilka tygodni, których potrzebowały rośliny, by dojrzeć, nawiązał kontakt z pięcioma bardzo pojętnymi zwierzętami o dużej sile oraz łagodnym usposobieniu. Trzy były klaczami prowadzającymi źrebięta, a dwie klaczkami, które flirtowały z ogierami, lecz na ich zaloty odpowiadały obnażaniem zębów i wierzganiem. Zwłaszcza jedna z nich przypadła Taicie do gustu.

Małe stadko przywiązało się do Czarownika, i to z wzajemnością. Konie spały blisko ogrodzenia, które Meren zbudował, żeby chronić przed nimi ogródek. Napawało go to zmartwieniem:

— Znam babski ród i wcale nie ufam tym podstępnym samicom. Zbierają się na odwagę. Pewnego ranka obudzimy się i nie zobaczymy ogrodu.

Wojownik stale wzmacniał ogrodzenie i patrolował uprawę, rzucając groźne spojrzenia.

Z oburzeniem patrzył na Taitę, który zerwał pierwszą garść słodkiej fasoli: zamiast wrzucić warzywa do garnka, zaniósł je za ogrodzenie, spoza którego z zainteresowaniem obserwowało go stadko koni. Wybrana przezeń klaczka miała kremowe umaszczenie, urozmaicone przydymioną szarością. Strzygąc uszami, pozwoliła Czarownikowi podejść bliżej. Przemawiający czule Taita w końcu przekroczył jednak granicę, a wtedy źrebica odrzuciła łeb i odbiegła. Starzec się zatrzymał.

— Mam coś dla ciebie, maleńka. Smakołyki dla ślicznotki.

Klaczka stanęła na dźwięk jego głosu. Taita wyciągnął w jej stronę rękę z garścią fasoli. Podniosła łeb, żeby popatrzeć na niego z wysoka, i rozszerzyła chrapy, wciągając woń zielonych pędów.

— Powąchaj, moja piękna. Nie możesz mi odmówić.

Młoda klacz parsknęła i niezdecydowanie poruszyła łbem.

— No cóż, jeśli ty nimi gardzisz, to Meren z przyjemnością wrzuci je do garnka. — Taita odwrócił się w stronę ogrodzenia, lecz jego ręka pozostała wyciągnięta. Człowiek i koń przyglądali się sobie badawczo. Klacz zrobiła krok w jego stronę i znów się zatrzymała. Mag podniósł dłoń, wziął strąk fasoli do ust i rozgryzł. — Nawet sobie nie wyobrażasz, jakie są słodkie — rzekł, otwierając usta. — Wreszcie klacz dała za wygraną. Podeszła i z wdziękiem zebrała fasolę z jego dłoni. Źrebica miała aksamitny pysk, a jej oddech pachniał świeżą trawą.

— Jak cię nazwiemy? — zapytał Taita. — Imię musi być tak piękne jak ty. Już wiem! Będziesz się nazywała Lotna Dymka.

Następne tygodnie Taita i Meren poświęcili na żniwa. Zebrali dojrzałą fasolę i wsypali do worków ze skór wodnych norników. Ususzyli kiście na słońcu i wietrze, a później związali je w tobołki. Konie stały w rzędzie z szyjami pochylonymi nad ogrodzeniem, skubiąc łodygi fasoli, które podrzucił im Taita. Wieczorem dał Lotnej Dymce ostatnią wiązkę, a potem położył rękę na jej szyję i przemawiając kojącym głosem, gładził grzywę. Następnie bez pośpiechu zadarł skraj tuniki, uniósł kościstą nogę i wskoczył jej na grzbiet. Źrebica ze zdumienia zastygła w bezruchu i spoglądała ogromnymi, błyszczącymi oczyma. Taita szturchnął ją palcami stóp i klacz ruszyła; Meren krzyknął i klasnął w dłonie.

Obaj odjechali z obozowiska wierzchem; Taita dosiadał Lotnej Dymki, a Meren wziął sobie którąś ze starszych klaczy. Ładunkiem objuczyli pozostałe konie, które podążały z tyłu.

W ten sposób droga powrotna zajęła im mniej czasu niż podróż w przeciwną stronę. Jednakże ich nieobecność w Gallali trwała siedem lat. Gdy tylko rozeszła się wieść o powrocie wędrowców, w mieście zapanowała wielka radość. Mieszkańcy już dawno zaliczyli ich do grona zmarłych. Każdy mężczyzna w mieście przyprowadził swoją rodzinę do ich domu w ruinach starej świątyni, niosąc ze sobą podarunki. Większość młodych ludzi, których Taita pożegnał jako dzieci, zdążyła dorosnąć, a niektórzy dochowali się już potomstwa. Mag brał każde niemowlę na ręce i błogosławił.

Przewodnicy karawan błyskawicznie roznieśli po całym Egipcie wiadomość o powrocie wędrowców. Niebawem z pałacu w Tebach przybyli posłańcy od faraona Nefera Setiego i królowej Mintaki. Przynieśli niepokojące wieści; Taita po raz pierwszy usłyszał o plagach, które spadły na królestwo.

„Przybywaj jak najrychlej, mądry Taito — rozkazywał faraon. — Jesteś nam potrzebny”.

— Stawię się w nowym księżycu Izydy — odpowiedział Taita. Nie okazywał w ten sposób niesubordynacji; wiedział, że nie jest jeszcze przygotowany duchowo, by udzielić królowi rady. Przeczuwał, że plagi są przejawem większego zła, przed którym ostrzegała go czcigodna Samana. Mimo że posiadł moc Oka Wewnętrznego, wciąż nie był gotów zmierzyć się z potęgą Kłamstwa. Musiał pogłębić wiedzę i rozważyć wróżby, a później zebrać swoje siły duchowe. Jednocześnie coś mu mówiło, że musi poczekać na znak, który otrzyma w Gallali.

Nie było mu jednak dane zaznać spokoju. Wkrótce zjawili się obcy przybysze, pielgrzymi i petenci proszący o przysługi, kalecy oraz chorzy szukający lekarstw. Posłańcy królów przynieśli bogate dary i poprosili o przepowiednie i boskie wskazówki. Taita bacznie przyglądał się ich aurom, z nadzieją, że jeden z nich będzie tym, na którego czeka. Niestety, za każdym razem spotykał go zawód; musiał odprawiać emisariuszy z darami.

— Nie możemy zachować dla siebie chociaż skromnej części, Magu? — pytał błagalnie Meren. — Jesteś świętym człowiekiem, ale musisz coś jeść, a z twojej tuniki zostały strzępy. Mnie zaś potrzebny jest nowy łuk.

Czasem zjawiali się wędrowcy o złożonej aurze, którzy napawali Taitę nadzieją. Byli to poszukiwacze mądrości i wiedzy, zwabieni jego sławą wśród braci adeptów. Ci jednak pragnęli coś od niego uzyskać; żaden nie dorównywał mu mocą ani nie miał do zaoferowania niczego w zamian. Mimo to wysłuchiwał ich uważnie, przesiewając i ważąc słowa. Nie mówili nic znaczącego, lecz czasami jakaś przypadkowa uwaga czy błędne zapatrywanie kierowało umysł Maga na nową drogę. Ani na chwilę nie zapominał o ostrzeżeniu, którego udzielili mu Samana i Kaszyap: czekające go starcie będzie wymagało całej jego siły, mądrości i sprytu.

Zemsta Nilu

Подняться наверх