Читать книгу Zemsta Nilu - Wilbur Smith - Страница 9

Оглавление

Z wysokich gór schodziły dwie samotne postacie — mężczyźni ubrani w wytarte futra i skórzane czapki z uszami chroniącymi przed chłodem. Mieli nieogolone brody i ogorzałe od wiatru twarze; na plecach nieśli cały swój skąpy dobytek. Przebyli długą i niebezpieczną drogę, żeby dotrzeć do tego miejsca. Meren, który szedł na przodzie, nie wiedział, gdzie się znajdują i dlaczego tak daleko zawędrowali. Wiedział to starzec podążający tuż za nim, lecz jak dotąd nie raczył podzielić się swoją wiedzą z towarzyszem.

Po opuszczeniu Egiptu pokonali wiele mórz, jezior i potężnych rzek, przebyli ogromne równiny i lasy. Napotkali dziwne i niebezpieczne zwierzęta oraz jeszcze dziwniejszych i niebezpieczniejszych ludzi. Później wkroczyli w góry wyglądające jak przedziwny labirynt śnieżnych szczytów i ziejących przepaści, w którym powietrze było tak rozrzedzone, że oddychanie nim sprawiało trudność. Konie padły z zimna, a Meren stracił koniuszek palca, poczerniały i gnijący od mrozu. Na szczęście nie był to palec u ręki, w której trzymał miecz w czasie walki i którą wypuszczał strzały ze swojego ogromnego łuku.

Meren zatrzymał się na krawędzi ostatniego stromego urwiska. Starzec stanął przy jego ramieniu. Był odziany w futro ze skóry śnieżnego tygrysa, którego Meren położył jedną strzałą, gdy bestia na niego skoczyła. Stojąc obok siebie, mężczyźni spoglądali w dół na nieznaną krainę rzek i gęstej zielonej dżungli.

— Od pięciu lat jesteśmy w drodze — rzekł Meren. — Czy to koniec podróży, Magu?

— Niepodobna, by trwało to aż tak długo, mój zacny Merenie — odparł Taita; jego oczy roziskrzyły się żartobliwie pod śnieżnobiałymi brwiami.

W odpowiedzi Meren ściągnął z pleców miecz w skórzanej pochwie i wskazał nacięcia.

— Zaznaczyłem tu każdy dzień — zapewnił. — Możesz przeliczyć. — Meren spędził więcej niż pół życia, towarzysząc Taicie i strzegąc go, a mimo to wciąż nie był pewien, kiedy starzec mówi poważnie, a kiedy sobie z niego żartuje. — Wciąż jednak nie odpowiedziałeś na moje pytanie, czcigodny Magu. Czy dotarliśmy do kresu podróży?

— Nie — odparł Taita, kręcąc głową. — Ale nie trap się, bo zrobiliśmy dobry początek. — Teraz on wysunął się przed młodszego towarzysza i ruszył wąską półką skalną biegnącą ukosem po ścianie klifu.

Meren spoglądał za nim przez chwilę, a potem jego z gruba ciosane rysy twarzy ułożyły się w uśmiech rezygnacji.

— Czy ten stary łotr nigdy nie przestanie? — mruknął, kierując wzrok na szczyty, następnie zarzucił miecz na plecy i ruszył za Taitą.

Zszedłszy na dół, stanęli przed wieżyczką z białego kwarcu.

— Witajcie, wędrowcy! — doszedł ich głos z góry. — Od dawna czekam na wasze przybycie.

Dwaj mężczyźni zatrzymali się i ze zdziwieniem podnieśli głowy. Na krawędzi skały siedział chłopiec, który mógł mieć nie więcej niż jedenaście lat. Było to dziwne, że nie spostrzegli go wcześniej, bo siedział na widoku; blask słońca odbijał się od kwarcu i otaczał malca świetlistą, rażącą oczy poświatą.

— Przysłano mnie, bym zaprowadził was do świątyni Saraswati, bogini mądrości i odnowy — oznajmił chłopiec miękkim, płynnym głosem.

— Ty mówisz po egipsku! — wykrztusił zdumiony Meren.

Chłopiec skwitował uśmiechem bezmyślną uwagę. Jego brązowa twarz przypominała pyszczek psotnej małpki, lecz uśmiech był tak ujmujący, że Meren musiał go odwzajemnić.

— Mam na imię Ganga i jestem posłańcem. Chodźcie! Przed nami jeszcze długa droga. — Chłopiec wstał, gęste czarne włosy poruszyły się na gołym ramieniu. Było zimno, a mimo to miał na sobie tylko przepaskę biodrową. Jego gładki nagi tors zdawał się ciemnokasztanowy, lecz na plecach wyrastał groteskowy garb jak u wielbłąda. Ganga dostrzegł wyraz twarzy przybyszów. — Przywykniecie do tego tak jak ja — rzekł, po czym zeskoczył z półki skalnej i wziął Taitę za rękę. — Tędy.

Przez dwa dni wiódł wędrowców przez gęsty bambusowy las. Szlak wił się i kluczył, bez przewodnika niechybnie by się zgubili. W miarę schodzenia powietrze robiło się cieplejsze; mężczyźni wreszcie mogli zrzucić futra i nakrycia głowy. Włosy Taity były rzadkie, proste i srebrzyste, a Merena gęste, ciemne i kręcone. Drugiego dnia dotarli do krańca bambusowych zarośli i ruszyli ścieżką w głąb gęstej dżungli. Konary splatały się ponad ich głowami, tworząc galerie, które zasłaniały blask słońca. Ciepłe powietrze było gęste od woni wilgotnej ziemi i gnijących roślin. W górze śmigały jaskrawo ubarwione ptaki, małe małpki szczebiotały i figlowały w koronach drzew, a nad ukwieconymi lianami unosiły się barwne motyle.

Dżungla skończyła się nagle i wędrowcy wyszli na otwartą przestrzeń szerokości mili, sięgającą aż do przeciwległej ściany dżungli. Pośrodku tej olbrzymiej polany wznosił się majestatyczny gmach. Wieże, wieżyczki i tarasy zbudowane były z żółtego jak masło kamienia, a cały kompleks otaczał wysoki mur z tego samego budulca. Posągi i płaskorzeźby zdobiące budowlę wyglądały jak kłębowisko nagich mężczyzn i ponętnych kobiet.

— Koń by zdębiał na widok zabaw, którym te posągi się oddają — rzekł Meren tonem cenzora, lecz jego oczy się zaświeciły.

— Coś mi mówi, że nadałbyś się jako model dla tych, którzy je wyrzeźbili — odparł Taita. W żółtym kamieniu przedstawiono wszelkie możliwe konfiguracje złączonych ludzkich ciał. — Z pewnością nie znajdujesz na tych ścianach nic nowego.

— Wprost przeciwnie, wiele mógłbym się nauczyć — stwierdził Meren. — Niektóre z tych rzeczy nawet mi się nie śniły.

— To świątynia wiedzy i odnowy — przypomniał Ganga. — Tutaj akt prokreacji uważany jest za święty i piękny.

— Meren od dawna podziela ten pogląd — zauważył cierpko Taita.

Brukowaną ścieżką dotarli do zewnętrznej ściany świątyni. Wielkie wrota z drewna tekowego się otworzyły.

— Śmiało! — zachęcił Ganga. — Apsary was oczekują.

Apsary? — spytał zaskoczony Meren.

— Służebnice świątyni — wyjaśnił Ganga.

Weszli do środka i Taita aż zamrugał oczami na widok wspaniałego ogrodu, w którym się znaleźli. Z gładkich zielonych trawników wyrastały kępy kwitnących krzewów oraz drzewa owocowe, niektóre obwieszone apetycznymi owocami. Nawet Taita, wyśmienity znawca roślin i ogrodnik, nie rozpoznał niektórych egzotycznych gatunków. Grządki mieniły się bogactwem przepysznych kolorów. Nieopodal bramy siedziały na trawniku trzy młode kobiety. Na widok przybyszów poderwały się i podbiegły do nich lekko. Śmiejąc się i tańcząc z radości, ucałowały obu mężczyzn. Pierwsza apsara była szczupła i złotowłosa. Przypominała dziewczynkę o nieskazitelnej, białej jak mleko skórze.

— Witajcie! — zawołała. — Jestem Astrata.

Druga, ciemnowłosa i skośnooka, była w pełnym rozkwicie kobiecości. Jej skóra lśniła jak wosk i wydawała się gładka jak kość słoniowa, która wyszła spod ręki wprawnego rzemieślnika.

— Moje imię brzmi Wu Lu — oznajmiła, głaszcząc z podziwem umięśnione ramię Merena. — Jesteś pięknym mężczyzną.

— A ja mam na imię Tansid — rzekła trzecia apsara, wysoka, o posągowych kształtach. Miała turkusowozielone oczy, włosy jak kasztan w płomieniach i nieskazitelnie białe zęby. Kiedy pocałowała Taitę, poczuł jej oddech pachnący niczym kwiaty w ogrodzie. — Witajcie. Czekałyśmy na was. Kaszyap i Samana uprzedzili nas, że przybywacie, i wysłali, abyśmy was powitały. Przynosicie nam radość.

Obejmując jedną ręką Wu Lu, Meren obejrzał się na bramę.

— Dokąd odszedł Ganga? — zapytał.

— Nigdy go tu nie było — odparł Taita. — To leśny duszek. Spełnił zadanie i wrócił do swojego świata.

Meren przyjął to wyjaśnienie. Spędził z Czarownikiem tyle czasu, że nie dziwiły go już nawet najniezwyklejsze zjawiska nadprzyrodzone.

Apsary wprowadziły gości do świątyni. Ogród zalewało gorące światło słońca, a wysokie ściany świątyni były chłodne i ciemne; powietrze wypełniała woń kadzideł ustawionych przed złotymi wizerunkami bogini Saraswati. Stali przed nimi w modlitewnych pozach kapłani i kapłanki, ubrani w zwiewne szafranowe szaty, w półmroku niczym motyle przesuwały się apsary. Niektóre podeszły, żeby objąć i ucałować przybyszów. Gładziły Merena po ramionach i klatce piersiowej, dotykały srebrnej brody Taity.

Wu Lu, Tansid i Astrata wzięły ich za ręce i długą galerią zaprowadziły do kwater mieszkalnych świątyni. W refektarzu podały im misy z duszonymi warzywami i czary ze słodkim czerwonym winem. Mężczyźni tak długo musieli się zadowalać byle jaką strawą, że nawet Taita chciwie pochłaniał smakołyki. Kiedy się nasycili, Tansid poprowadziła Taitę do komnaty, którą dla niego przeznaczono. Pomogła mu zdjąć ubranie i stanąć w miedzianej misie napełnionej ciepłą wodą, a następnie zwilżyła gąbką jego zmęczone ciało. Zachowywała się niczym matka pielęgnująca dziecko; jej ruchy okazały się tak naturalne i delikatne, że Taita nie czuł wstydu nawet wtedy, gdy dotykała gąbką okropnej blizny po kastracji. Później wytarła go i zaprowadziła do maty; usiadła obok i nuciła delikatnym głosem, aż zmorzył go głęboki, wolny od mar sen.

Wu Lu i Astrata zabrały Merena do drugiej komnaty. Umyły go tak samo jak Tansid Taitę, a następnie ułożyły do snu. Meren usiłował je zatrzymać, lecz był wyczerpany i robił to bez przekonania. Kobiety wymknęły się, chichocząc. Po chwili wojownik zasnął.

Spał dopóty, dopóki światło dnia nie zaczęło się sączyć do wnętrza komnaty, i obudził się wypoczęty i odmłodzony. Jego brudne, poprzecierane ubrania znikły, a na ich miejscu leżała świeża, luźna tunika. Ledwo zdążył się ubrać, gdy usłyszał słodki kobiecy śpiew i głosy osób zbliżających się korytarzem. Dwoje dziewcząt wpadło do środka z porcelanowymi naczyniami i dzbanami soku owocowego. Spożywając posiłek z Merenem, apsary mówiły doń po egipsku, lecz rozmawiając między sobą, mieszały kilka języków; wydawało im się to naturalne. Rzecz jasna, każda faworyzowała swój język ojczysty. Astrata była Jonką, co tłumaczyło złoty kolor jej pięknych włosów, a w głosie Wu Lu pobrzmiewały dźwięczne tony dalekiego Cathayu.

Po zakończeniu posiłku wyprowadziły Merena do ogrodu; promienie słońca igrały w wodzie tryskającej z fontanny do głębokiej sadzawki. Apsary zrzuciły lekkie odzienie i nago zanurzyły się w basenie. Widząc, że Meren się ociąga, Astrata wyszła po niego; jej włosy i ciało ociekały wodą. Śmiejąc się, zdjęła z Merena tunikę i zaczęła wciągać go do basenu. Wu Lu pospieszyła jej na pomoc, a gdy Meren znalazł się w basenie, zaczęły dokazywać i pryskać się wodą. Wkrótce Meren pozbył się skromności i odrzucił wstydliwość tak jak one. Astrata umyła mu włosy; z podziwem spoglądała na bitewne blizny na jego twardych mięśniach.

On zaś podziwiał doskonałe ciała apsar, ocierających się o niego. Ich ręce ani przez chwilę nie próżnowały pod powierzchnią wody. Czując, że jest rozbudzony, zapiszczały z radości i zaprowadziły go do małego pawilonu pod drzewami. Na kamiennej posadzce leżały tam rozesłane dywany i jedwabne poduszki; apsary ułożyły na nich ociekającego wodą Merena.

— Teraz oddamy cześć bogini — oznajmiła Wu Lu.

— Jak to uczynimy? — zapytał Meren.

— Nie lękaj się. Pokażemy ci — zapewniła Astrata.

Przywarła do jego pleców swoim jedwabistym ciałem, całując go w uszy i szyję; jej ciepły brzuch przylgnął do jego pośladków. Wyciągnęła ręce, by pieścić Wu Lu, która całowała Merena w usta i oplatała go rękami i nogami. Dziewczęta doskonale opanowały arkana sztuki miłosnej. Po chwili trzy ciała zlały się w jedno, z sześcioma ramionami, sześcioma nogami i trzema parami ust.

Zemsta Nilu

Подняться наверх