Читать книгу Martwa cisza - Will Dean - Страница 10

6

Оглавление

Termometr na desce rozdzielczej pokazuje trzy stopnie na plusie. Przejeżdżam między McDonaldem a ICA Maxi, dwoma punktami orientacyjnymi oznaczającymi początek i koniec Gavrik, i wyjeżdżam z miasteczka. Przejeżdżam pod autostradą E16, po której sznur ciężarówek jedzie do papierni i miast położonych dalej na północy. W pobliżu nie ma innych samochodów, kończą się też odblaski w asfalcie.

Niebo jest białe jak papier do drukarki. W oddali widzę ścianę świerków okalającą las Utgard. Nie ma tu płotu, wystarczają drzewa.

Tuż po dziesiątej dojeżdżam do zarośniętego drogowskazu na Mossen i skręcam w prawo w żwirową drogę. W świetle dnia wygląda mniej dziwacznie – przynajmniej ta część, dość szeroka, żeby mogły się minąć dwie ciężarówki. Po kilku kilometrach docieram do pierwszego domu. Mam nadzieję, że uda mi się zastać Bengta Gustavssona, lat sześćdziesiąt dziewięć, emeryta. Jego dom jest obity pionowymi białymi listwami, pokrytymi zielonym osadem. Wydaje mi się, że to pyłek, a może jakiś grzyb lub pleśń. Bluszcz wyrasta z ziemi, spomiędzy krzywych, miejscami popękanych płyt chodnikowych, i owija wszystkie ściany domu. Przez chwilę siedzę w aucie, wyjadam z paczki trzy ostatnie żelki (dwa pomarańczowe i jeden żółty – całkiem niezłe) i wciskam telefon do kieszeni kurtki. Z fotela kierowcy mam widok na wszystkie zabudowania, ale nie dostrzegam nikogo. Po lewej widzę pokryte bluszczem wejście do domu, z dzwonkami wiatrowymi zwieszającymi się z dachu werandy. Po prawej – ustawioną na cegłach przyczepę kempingową, kurnik i schludną, ogrodzoną grządkę z warzywami. Wygląda na to, że kurczaki mieszkają w lepszych warunkach niż ich właściciel. Warzywa są wyrośnięte i nieskazitelnie czyste. Dalej stoi jakaś komórka czy szopa – budka z serduszkiem wyciętym w drewnianych drzwiach.

Wyskakuję z pikapa i ląduję w błocie, które obryzguje mi nogawki dżinsów. W powietrzu czuć bardziej wilgoć niż zimno. Panuje zupełna cisza, bez najdelikatniejszego szmeru.

– Dzień dobry! Panie Gustavsson? – krzyczę.

Reguluję aparat, w którym usłyszałam echo. Odpowiada mi tylko krakanie kruka. Podchodzę do drzwi. Dzwonki – pionowe metalowe pręciki – wiszą nieruchomo w wilgotnym powietrzu. Domyślam się, że służą jako dzwonek do drzwi, więc nimi potrząsam. Robią piekielny hałas. Ostre, dźwięczne odgłosy gongów atakują moje aparaty słuchowe i boleśnie rozbrzmiewają w głowie. Drzwi są otwarte. No, może nie otwarte, ale też nie zamknięte. Pukam, a potem je popycham, ale uchylają się tylko odrobinę, tak że mogę wsunąć w prześwit but. Napieram na nie, ale czuję opór. Po drugiej stronie jest coś ciężkiego, co je blokuje. Otwór powiększa się na tyle, że mogę włożyć w niego głowę, więc to robię.

Wewnątrz panuje półmrok, nie palą się światła, a okna są tak brudne, że trudno odróżnić je od ścian. Ale widzę rzeczy. Trzymam głowę w środku, reszta mnie została na zewnątrz domu. Rzeczy są wszędzie. Pliki gazet powiązanych sznurkiem piętrzą się pod ścianami. Miejscami dosięgają sufitu, jakby go podtrzymywały. Pośrodku pokoju gdzieniegdzie prześwitują deski podłogowe, jak kamienie wystające z rzeki chaosu.

Drzwi nie dają się przesunąć dalej i nie mogę za nie zajrzeć, więc wracam do auta po aparat. Trochę się martwię, że staruszek mógł stracić przytomność gdzieś w środku. A może nawet… Pisywałam już o emerytach, których ciała znajdowano wiele tygodni po śmierci, bezwładne i wychudłe, zasypane stosami korespondencji i ulotek, po tym, jak sąsiadów zaniepokoił zapach. Tu na szczęście czuć tylko wilgocią i kurzem. Wsuwam aparat przez uchylone drzwi, przekładam za nie rękę i robię zdjęcie. Lampa błyskowa rozświetla pokój i widzę, że jest gorzej, niż myślałam. Jakby zebrano tu rupiecie z całego miasteczka.

Wyciągam aparat i już mam spojrzeć na ekran, kiedy ręka przeciska się przed moją twarzą, chwyta klamkę i zamyka drzwi.

Obracam się na pięcie.

Widzę męską twarz wykrzywioną w gniewnym grymasie. Zdecydowanie zbyt blisko mnie.

– Ojej. Pan Gustavsson? – Spokojnie, to tylko staruszek. – Przepraszam, drzwi były otwarte i myślałam… Dzień dobry, jestem Tuva Moodyson z „Gavrik Posten”.

Mężczyzna oblizuje wargi i wyciąga do mnie dłoń. Czystą, żylastą i pokrytą plamami wątrobowymi.

– Miło cię poznać, Tuvo Moodyson. Widziałaś to wszystko? Przyjrzałaś się dobrze? To dzieło mojego życia, ale jeszcze nie jest uporządkowane. Czeka mnie tu całe mnóstwo sortowania.

Przełykam ślinę, uspokajam oddech i schodzę z werandy do ogrodu, żeby mieć więcej przestrzeni – przed drzwiami nagle zrobiło się ciasno, a nie chcę stać w pobliżu bluszczu ani dzwonków, które mogą nagle zadzwonić.

– Piszę artykuł o zwłokach znalezionych w lesie wczoraj w nocy. Chciałam porozmawiać z mieszkańcami, żeby poznać lokalną perspektywę.

Mężczyzna kiwa głową, ale po chwili zaczyna nią kręcić. Odgarnia długie siwe włosy za uszy, wielkie jak kotlety schabowe, i szczypie się w czubek nosa.

– To szemrana sprawa. Nie pochwalam zabijania żadnych żywych stworzeń, ale o tym chyba już wiesz.

Wbija we mnie wzrok, jakby czekał na moją reakcję.

– Nie poznajesz mnie? Bo ja ciebie tak, Tuvo Moodyson.

Bezwiednie wytrzeszczam oczy. Nie przypominam sobie, żebym go wcześniej widziała.

Bengt, w białych skarpetkach i czarnych sandałach na nogach, idzie do przyczepy i wyciąga z niej tablicę na kiju. Faktycznie, teraz go kojarzę. Na transparencie widnieje kolorowe zdjęcie króliczka, któremu coś wstrzykują do oczu. Bengt Gustavsson to miejscowy aktywista walczący o prawa zwierząt.

– Myślę, że wszyscy w okolicy mnie znają. Mam swoją krucjatę, jak to nazywam, i brakuje mi czasu, żeby poukładać archiwa w domu, przynajmniej na razie. Może zimą się uda. Archiwa są ważne, ale pomoc bezbronnym zwierzętom – ważniejsza, prawda?

Z uśmiechem kiwam głową.

– Herbatki?

Staram się nie skrzywić. Nie udaje mi się.

– Ha! – Mój rozmówca śmieje się głośno i drapie się po uchu. – Nie tutaj. Na razie mieszkam w przyczepie. Chodź.

Idę za nim do przyczepy z włókna szklanego. Pod spodem, pomiędzy cegłami, na których stoi, poupychane są tablice i transparenty. Zerkam na ekran aparatu, żeby sprawdzić, co, do cholery, leżało za drzwiami domu. Zdjęcie jest nieostre, ale widzę brązową skórzaną kanapę, na której piętrzą się powiązane sznurkiem stosy pożółkłych egzemplarzy „National Geographic” i kwartalnika Greenpeace.

– Jaką pijesz? – pyta Bengt, wystawiając głowę z przyczepy.

– Proszę czarną. Bez cukru. – Zwykle pijam bawarkę, ale wolę nie ryzykować kosztowania tu mleka.

Zerkam do wnętrza przyczepy i odrobinę się uspokajam. Panuje tu porządek jak w marynarskiej kajucie. Pojedyncze łóżko jest pościelone, a przykrywający je polarowy koc naciągnięty tak, że mogłabym zakręcić na nim monetą. Przyczepa jest mała, ale wszystko w niej ma swoje miejsce.

– Będę tu mieszkał, dopóki nie uporządkuję archiwów w domu. Mam plany na zimę i wiosnę, to dobre materiały, niektóre nawet ważne. Muszę je tylko poukładać. Opracować jakiś system.

Podaje mi obtłuczony biały kubek. Znad naczynia unosi się para.

– Mam plany – powtarza.

Kiwam głową, uśmiecham się i dziękuję za herbatę. Zauważam obok zlewu połówkę grejpfruta z wbitym w nią zakrzywionym, ząbkowanym nożem. Przezroczysty, różowawy sok spływa z owocu jak sos z pieczonego kurczaka.

– Usiądź, proszę – proponuje, wskazując jedyne dostępne miejsce – składane krzesełko turystyczne z wbudowanym uchwytem na kubek. Sam siada na łóżku. – Pytaj śmiało, nie mam oporów.

– Jak długo pan tu mieszka, panie Gustavsson?

– Mów mi Bengt. Dwadzieścia dwa lata, odkąd przeszedłem w stan spoczynku.

Włączam w telefonie nagrywanie i wkładam go do uchwytu na kubek.

– Służyłem w wojsku przez dwadzieścia sześć lat i były to najlepsze lata w moim życiu. Potem przyjechałem tutaj. Dom od niepamiętnych czasów należał do mego wuja.

– Czyli mieszkałeś tutaj w latach dziewięćdziesiątych, kiedy znaleziono poprzednie ciała?

– Ależ był wtedy cyrk. Gdy znaleźli ostatnią z ofiar, młodego Karlssona, w ciągu jednego dnia przyjechały tu dwadzieścia dwa auta. Liczyłem je, kiedy wjeżdżały i wyjeżdżały. Dwadzieścia dwa. Wyobrażasz sobie? To też się działo w październiku, jak wszystkie poprzednie zabójstwa, więc doszczętnie rozjeździli drogę. O tej porze roku jest tutaj mokro, ale to pewnie wiesz. Sezon polowań stał się sezonem na morderstwa. A opony nie nadają się na taką luźną nawierzchnię. Nie są na nią stworzone. Musieliśmy dosypać masę żwiru. Pamiętam tamte trzy ciała i mam nadzieję, że stare, złe czasy nie wrócą. I bez tego przelewa się tu dosyć krwi.

– Wiesz, czyje ciało znaleziono wczoraj?

– Jakiegoś myśliwego – odpowiada. Dolną wargę ma pokrytą opryszczką. – Który wybrał się tutaj, żeby zabić stworzenie nienoszące naładowanej broni. Krwiopijcy, który niczego się nie spodziewał.

Upijam łyk herbaty. Z koszyka zawieszonego na suficie przyczepy wystaje pęczek marchewek.

– Masz tu ładne warzywa. – Między innymi na tym polega moja praca. Muszę znaleźć nić porozumienia z lokalnymi mieszkańcami i zachęcić ich do mówienia.

Mężczyzna uśmiecha się i skubie wargę.

– Widziałaś mój warzywnik? Stosuję organiczny nawóz własnej produkcji. Nie chcę się chwalić, ale gdybym wystartował w konkursie w Gavrik, Munkfors czy jeszcze gdzie indziej, zgarnąłbym większość nagród.

– Co dodajesz do nawozu, Bengt?

Przesuwa palcem po opryszczce.

– Nie mogę ci powiedzieć. To tajemnica handlowa.

– Rozumiem – przytakuję. – Czy w Mossen coś się zmieniło od czasu tamtych trzech zabójstw?

– Niech pomyślę. Sosny urosły. Mają już ponad siedemdziesiąt lat, najwyższy czas je ściąć. Większość lasu Utgard i drewna to własność Hannesa i Fridy. Korzystna inwestycja. Ta para jest dobrze sytuowana.

To zdanie przypomina mi studia na UCL w Londynie. Kiedy mówiłam, że ktoś jest dobrze sytuowany, ludzie patrzyli na mnie jak na idiotkę. Wyjaśniałam, że po szwedzku ten zwrot znaczy „zamożny”, a w odpowiedzi słyszałam, że niezbyt zgrabnie brzmi to w tłumaczeniu.

– Czy przybyło mieszkańców? – pytam.

Bengt się uśmiecha.

– Mieszkańców? To duże słowo jak na naszą gromadkę. Ja już tu wtedy mieszkałem, moim najbliższym sąsiadem był ojciec Vigga, niech mu ziemia lekką będzie. Viggo jest taksówkarzem, pewnie znasz go z widzenia. Od czasu do czasu opiekuję się jego synkiem, jeśli ma kurs nocą albo w weekend. A raczej kiedyś tak było, teraz chyba znalazł kogo innego do pomocy. Dalej – siostry snycerki. Spotkałaś się już z nimi?

Kręcę głową.

– Tym lepiej dla ciebie, Tuvo Moodyson. Ta dwójka niewiele ci pomoże. Spytaj, czemu tak nagle wyjechały z Norwegii. I nie licz, że poczęstują cię świeżo zaparzoną herbatą.

– A ten Ghostwriter, David Holmqvist?

– Davey mieszka tu od zawsze – wyjaśnia Bengt, znów skubiąc wargę. – Urodził się w tym domu. Jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym, kiedy miał siedemnaście czy osiemnaście lat. Niech spoczywają w pokoju.

Miga mi przed oczami wypadek taty. Zauważam, że na ścianie przy łóżku wisi krzyż, a przy zlewie stoi mała grawiura z Jezusem.

– Masz jakąś teorię, kto mógł popełnić te morderstwa w latach dziewięćdziesiątych, Bengt?

– Krąży mnóstwo plotek. Ludzie gadają, wydaje im się, że coś wiedzą, zwłaszcza w takich małych miejscowościach. Ale ci obeznani z tematem twierdzą, że sprawca był jeden, bo mordował w podobny sposób.

Wiem o tym, ale udaję zainteresowanie.

– Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale chodziło o… – Wskazuje palcem oczy. – I wszystkim strzelono w plecy. Dostali w płuca, więc moim zdaniem zabił ich inny myśliwy.

– Myśliwy?

– Tak. Czyli mógł to zrobić każdy w tej okolicy poza mną.

Wygodna teoria. Ale może ktoś, kto zabija myśliwych, aby bronić praw zwierząt, sam nie nazwałby się myśliwym, a protestującym albo obrońcą.

– Wiesz, kto to mógł być?

– Ludzie w kółko gadają o Daveyu, o jego książkach i zainteresowaniach. Plotkują o tym, co zrobił jako dzieciak. Większość z tego jest wyssana z palca. Ludzie to zazdrośnicy, bigoci i głupcy, którzy sami się proszą o kłopoty. Ale jednocześnie… Muszę przyznać, trochę odstaje od średniej. Pisze książki i zobaczysz, że ma gładsze dłonie niż ty. Ale żaden z niego myśliwy. Nie to, co Hannes Carlsson.

Martwa cisza

Подняться наверх