Читать книгу Martwa cisza - Will Dean - Страница 6
2
Оглавление– Włącz wiadomości – prosi Lena, wskazując na stary telewizor, który wisi na ścianie.
Aparaty się budzą, słyszę sygnał.
– Wiedziałem – rzuca Nils, dołączając do nas w głównym biurze. Jest podekscytowany jak uczniak. – A nie mówiłem, Leno? To przeklęte miejsce. Mój brat twierdzi, że ciało leży w lesie Utgard. Zgłoszenie odebrał jego kumpel, dyspozytor w pogotowiu. A nie mówiłem, że znów do tego dojdzie? Mówiłem, a jakże.
Włączam lokalne wiadomości.
– Co słyszałeś, Nils? – pytam. – Co dokładnie powiedział twój brat?
Nils spogląda na Lenę.
– Myślisz, że to znowu Meduza? – Odwraca się do mnie i wyjaśnia: – To było, zanim się tu sprowadziłaś, Tuvo. – Potem patrzy na Larsa. – W którym to było roku?
– Ostatnie ciało znaleźli w 1994 – wyjaśnia Lars. – Ale to nie… – Drapie się po łysinie. – Minęło dwadzieścia lat. Tym razem to musiał być wypadek na polowaniu.
– No pewnie – mówi Nils. – Wypadek. W lesie Utgard. Jasne. Mój brat twierdzi, że ciało znaleźli w wiosce Mossen.
Zakładam płaszcz. Nils zerka na Lenę.
– Puścisz ją tam samą?
Wzuwam buty i kiwam jej głową.
– Zadzwoń, gdy się czegoś dowiesz.
– Zabierz aparat fotograficzny – mówi.
Sama, kurwa, na to wpadłam.
– Jasne – odpowiadam, zabieram sprzęt z biurka Larsa, gdzie się ładował, i wychodzę na pustą, ciemną ulicę.
Nie pada, ale w powietrzu unoszą się fale wilgoci. Czy wystrzał, który spłoszył mojego łosia, kogoś zabił? Drżę i biegnę do samochodu.
Jadę trzydzieści kilometrów za miasto, przejeżdżam pod autostradą. Las Utgard ciągnie się jak okiem sięgnąć po prawej stronie drogi. Mijam drogowskaz porośnięty powojem i zbliżam się do wjazdu w głuszę – ledwie widocznej przerwy w grubej barierze świerków. Już wcześniej jechałam obrzeżem lasu, żeby uniknąć korków podczas powrotu z celulozowni, ale teraz muszę się zapuścić naprawdę głęboko. Radio Värmland przerywa ludową piosenkę, żeby poinformować, że policja odcięła teren wokół wioski Mossen z powodu odkrycia ciała. Myśliwych i spacerujących z psami prosi się o niezbliżanie do tego miejsca do odwołania.
Radio zaczyna przerywać, kiedy zostawiam asfalt za sobą i skręcam w szarą żwirową drogę. Jest na tyle szeroka, że mogą się na niej minąć dwa samochody – o ile każdy zjedzie na skraj rowu na poboczu. Jest ciemno jak w studni. Włączam światła przeciwmgielne i mrużę oczy, żeby dostrzec coś przez unoszące się opary. Wiosną las jest znośny – jeśli ogląda się go z kabiny ciężarówki. Jasnozielone pędy świerków i dzikie kwiaty. Jadąc swoim pikapem, toyotą hilux, mogę stawić im czoła. Ale teraz mamy październik, sosnowe igły są ciemne i mokre, mech – brązowy, a brzozy – nagie. Termometr na desce rozdzielczej wskazuje dwa stopnie powyżej zera. Jadę ciemną aleją pomiędzy ścianami sosen wysokich jak latarnie morskie.
Od czasu do czasu łapię sygnał radiowy, ale słychać tylko prognozę pogody. Znowu deszcz. Mapa na GPS-ie pokazuje wąską drogę, która wjeżdża od południa w bezkształtny zielony obszar i kończy się w samym jego środku. Wzdłuż drogi rozrzuconych jest pięć domów. Muszę znaleźć ten, przed którym parkuje radiowóz. Drapię się po lewym uchu i dotykam aparatu słuchowego – trochę dlatego, że to nieuniknione przy drapaniu, a trochę dlatego, że w takich miejscach mnie to uspokaja.
Do morderstw Meduzy doszło dwadzieścia lat przed tym, jak tu zamieszkałam. To lokalna legenda – skąpe fakty obrośnięte mnóstwem bzdur. Trzy osoby zastrzelone w ciągu czterech lat. Policja nikomu nie postawiła zarzutów, a kolejnych ofiary po prostu nie było. Wszystkie ciała znaleziono w lesie, wszystkie były w jakiś sposób okaleczone. Tyle wiem. Większość miejscowych nie chce o tym rozmawiać. Tych, którzy chcą, nie warto słuchać.
Zbliżam się do pierwszego domu w wiosce. Radio wciąż cicho gra, na wypadek, gdyby mieli podać kolejne wiadomości. Zwalniam do dziesięciu kilometrów na godzinę. Budynek jest zdewastowany. Szalunki wymagają malowania, część okien porosła bluszczem. Wyraźnie widać tylko ogródek, słabo oświetlony ledwie sprawnymi lampami solarnymi, tymi tanimi, które tak daleko na północy w lecie działają jako tako, a w październiku – prawie wcale. W domu nie palą się światła. Nikogo nie ma. Przyspieszam, spoglądając w lusterka. Widzę światło, którego nie dostrzegłam wcześniej, ale nie dochodzi z domu. Znika równie szybko, jak się pojawiło.
Mam słabą baterię w telefonie, więc podłączam ładowarkę do gniazda zapalniczki. Muzyka w radiu się zmienia, harmonijkę ustną zastępuje bandżo, ale sygnał jest słaby, z mnóstwem szumu białego. Jadę wolniej. Droga staje się coraz węższa, a po obu jej stronach ciągną się obdrapane granitowe klify i stosy głazów. Sosny pochylają się nad drogą, w niektórych miejscach stykają się czubkami i tworzą sklepienie. Trudno byłoby mi tu zawrócić.
Następny dom wygląda normalnie. Jest oświetlony lampami, od wewnątrz wiszącymi w każdym oknie, a na zewnątrz zamocowanymi na ścianach. To jednopoziomowy torp, tradycyjny ciemnoczerwony wiejski domek. Znów zwalniam i pozwalam ciężarówce toczyć się naprzód, nie naciskając na pedał gazu. Włączam wycieraczki, żeby oczyścić przednią szybę, i wyglądam przez okno po stronie pasażera. Przez chmarę owadów dostrzegam zaparkowane na podjeździe volvo oznakowane „Taxi Gavrik”. W skrzynkach na oknach stoją uschnięte kwiaty – jakaś odmiana geranium. Wydaje mi się, że w jednym z okien widziałam twarz – dziecięcą buzię, nisko nad parapetem. Ale zdążyłam już minąć dom i zbliżam się do stromego wzgórza. Zwiększam obroty i toyota przyspiesza. Włączam podgrzewanie siedzeń. Wzgórze niedawno wysypano żwirem i ciężarówka hałasuje, kiedy zimowe opony wgryzają się w kawałki kamieni. Na szczycie droga ostro skręca w prawo. Hamuję, a koła ślizgają się na opadłych liściach.
Rowy na poboczu ustępują miejsca bagnu. Żwirowa droga, wyniesiona o kilka centymetrów, przecina podmokły teren, pełen trzcin i mętnej wody, która odbija niebo.
Następny dom, stojący po prawej stronie, wyczuwam węchem, zanim go zobaczę. Usta zaschły mi od panującego w samochodzie ciepła, więc wyjmuję z kieszeni dżinsów balsam do ust. Czuję zapach ognia i dymu drzewnego, który wpływa na mnie kojąco. Jest jak w domu. Ale budynek nie wygląda na dom, a na warsztat. Nie zwalniam, bo wewnątrz widzę twarze oświetlone fluorescencyjnymi świetlówkami. Jednopoziomowy warsztat, otwarty z jednej strony, z kozą pośrodku. Dwóch albo trzech ludzi w kombinezonach, może stolarzy, coś rzeźbi i szlifuje. Obok warsztatu stoi skromny domek pomalowany na żółto. Z haka przed frontowymi drzwiami zwisa kilka martwych ptaków. Bażantów? Kuropatw? Widzę też rząd pięciu numerowanych skrzynek pocztowych, przykręconych do metalowego pręta.
Droga jeszcze bardziej się zwęża. Muszę się koncentrować, żeby się na niej utrzymać. Rowy po obu stronach są głębokie i, jak to w październiku, pełne wody, tak samo jak jeziora, zbiornik za miastem i studnie w okolicznych ogrodach. Wydaje mi się, że widzę w oddali migające światła, ale zasłaniają je drzewa.
Bateria jest naładowana w dwudziestu dwóch procentach. Odłączam telefon od ładowarki i rzucam na siedzenie obok aparatu fotograficznego. Przednia szyba zaczyna parować. Włączam wentylację i uchylam okno. Las ma ziemisty zapach, jak gleba pod odsuniętym kamieniem. Pachnie jak stonogi, zgniłe jabłka, ślimaki i mokry dywan. Za rogiem gwałtownie skręcam, żeby ominąć złamaną gałąź brzozy. Dostrzegam przed sobą światła: błyskające na niebiesko koguty trzech radiowozów i karetki. Cieszę się, że je widzę – zapewniają ochronę i pokazują, gdzie mam skręcić, ale także mocno oświetlają teren, odbijając się od mokrych sosnowych gałęzi jak światła stroboskopowe na imprezie.
Parkuję i wyłączam silnik. Deszcz przybrał na sile, więc zdejmuję aparaty słuchowe i wkładam je do kieszeni kurtki. Jeśli się zamoczą, przestaną działać, a nie mogę sobie pozwolić na nowe. Każdy kosztuje tyle, ile moja miesięczna pensja. Kiedy zakrywam je czapką, słychać trzaski i sprzężenie zwrotne. Biorę aparat i telefon, naciągam kaptur i wychodzę na drogę. Powietrze pachnie jeszcze mocniej – kompostem, starymi liśćmi i stojącą wodą.
Dom jest całkiem ładny. Wygląda okazalej niż poprzednie. Ma dwa poziomy, duże okna, a wokół pierwszego piętra biegnie weranda okalająca cały budynek. W oknie na górze widać migoczący ekran telewizora.
Wyczuwam, że ktoś coś mówi, ale nie słyszę słów ani nikogo nie widzę. Sięgam pod kaptur i zakładam lewy aparat słuchowy.
– Tuvs – odzywa się głos z werandy nade mną.
Podnoszę wzrok.
– Nie spieszyłaś się.
To posterunkowy Thord Petterson, drugi w hierarchii dwuosobowych sił policyjnych w Gavrik.
– To straszne zadupie – odpowiadam. – Mogę wejść?
Kręci głową z uśmiechem. Deszcz kapie z rynny, pod którą stoi. Pokazuje na siebie, a potem na dół, na mnie.
Nie wyjmuję aparatu z torebki i czekam przy drzwiach frontowych, pod osłoną werandy. Zakładam i włączam prawy aparat słuchowy.
Drzwi się otwierają, ale moją uwagę przykuwa coś innego. Po prawej, za domem, widzę dwóch ratowników medycznych wychodzących z lasu z noszami. Obok nich idzie komendant policji w Gavrik. Przemoczeni, ubłoceni do kolan mężczyźni ostrożnie przechodzą nad zaniedbanym kamiennym murkiem i przedzierają się przez gąszcz jeżyn. Potem dostrzegam jeszcze jedną osobę. Za komendantem idzie mężczyzna w jaskrawopomarańczowej czapeczce baseballowej, ze sztucerem w ręku.