Читать книгу Martwa cisza - Will Dean - Страница 5
1
Gavrik, Szwecja
ОглавлениеŁoś wyłania się spomiędzy wybujałych sosen. Jest monstrualnie duży – waży pół tony, może więcej. Wciskam hamulec. Ciężarówka wibruje, kiedy zimowe opony wgryzają się w żwir. Dotykam włosów i włączam aparaty słuchowe. Rozlega się sygnał producenta, a potem zaczynam słyszeć. Łoś jest zaledwie trzydzieści metrów ode mnie. Stoi nieruchomo – szary, włochaty i cholernie wielki.
Silnik pracuje na jałowym biegu. Myślę o wypadku taty dwanaście lat temu, o jego samochodzie – a raczej o tym, co z niego zostało – i walę pięścią w klakson. Hałas wypełnia mi głowę, ale to nie jest prawdziwy dźwięk, nie taki, jak wy byście usłyszeli. W moim przypadku jest wzmocniony kawałkami plastiku, które mam za uszami. Klakson działa – byk rusza dalej drogą. Jądra zwisają mu nisko między chudymi szarymi nogami.
Powoli ruszam za nim. Serce bije mi za mocno i za szybko. Łoś wchodzi w plamę światła słonecznego i się zatrzymuje. Prehistoryczny gigant, dziki, przedwieczny, wyższy niż mój wypożyczony pikap. Hamuję i znów trąbię, ale zwierz nie wygląda na wystraszonego. Zaczynam dyszeć, pot występuje mi na czoło. Kabina nagle staje się duszna. W pobliżu nie ma policji. Nie widzę świateł żadnego innego samochodu ani przed sobą, ani za sobą.
Futro pokrywające poroże łosia błyszczy w słońcu. Samiec kręci ciężką głową i ustawia się przodem do mnie, zmieniając postawę. Las Utgard wokół ciemnieje. Łoś uderza kopytem, rozbijając cienką warstwę lodu na dziurze w drodze. W świetle reflektorów widzę, jak brudna woda ochlapuje jego futro, a on patrzy prosto na mnie, opuszcza łeb i szarżuje.
Hamuję, wrzucam bieg wsteczny i grubą gumową podeszwą buta wciskam gaz do dechy. Mój krzyk brzmi obco. Ciężarówka rusza w tył, powiększa się odległość między mną a bykiem, moją twarzą a jego pyskiem, moimi wydepilowanymi brwiami a jego twardym jak skała porożem.
Wyjmuję z kieszeni telefon i kładę go na kolanach, chociaż powszechnie wiadomo, że w Utgardzie nie ma zasięgu. Przeskakuję wzrokiem między przednią szybą a lusterkiem wstecznym, próbując patrzeć jednocześnie do przodu i do tyłu. Widzę, jak coś się porusza pomiędzy drzewami – coś szarego, może człowiek – ale po chwili znika. To moja wina. Nie powinnam była jechać za łosiem. Nad jego rogami widzę matowe niebo i moje myśli płyną do taty. Wjeżdżam w dziury i na połamane gałęzie, ale w świetle reflektorów wciąż widzę czarne ślepia. Jadę trzydzieści kilometrów na godzinę na wstecznym biegu. Telefon spada mi z kolan i grzechocze pod nogami. Przyspieszam. Jest coraz ciemniej, a byk nadal idzie wprost na mnie. Wjeżdżam lewą oponą do rowu i muszę ostro skręcić, żeby się z niego wydostać. Wtedy rogi zwierzęcia przejeżdżają po zderzaku. Metaliczny odgłos drapania przeszywa mi uszy. Nic nie widzę. Czuję, jak sztyft z balsamem do ust wbija mi się w udo. Nagle dostrzegam mignięcia w lusterkach – to reflektory czyjegoś auta.
Mam za sobą ciężarówkę albo traktor. Cokolwiek to jest, zmierza wprost na mnie. Wcale mnie to nie cieszy. Miejsca na drodze wystarczy tylko dla jednego z nas. Rogi znów drapią w maskę. Mrużę oczy, kiedy słyszę zgrzyt. Zaschło mi w ustach, jest mi gorąco. Z jednej strony mam łosia, a z drugiej, gdybym zawróciła, czeka mnie pewne zderzenie czołowe.
Wtedy słyszę wystrzał.
Spłoszony łoś biegnie w stronę drzew, przeskakuje przez rów i znika w mroku lasu. Migają mi jeszcze jego tylne racice i Utgard pochłania go z powrotem.
Pocą mi się dłonie, kierownica jest wilgotna i śliska. Hamuję, ale nie gaszę silnika. Pojazd za mną – może quad, którego myśliwi użyli do transportu zabitej zwierzyny – skręcił w las.
– Oddychaj – mówię do siebie. – Oddychaj.
Uratował mnie wystrzał z karabinu w pierwszym dniu sezonu polowań na łosie. Trzy lata temu, w Londynie, taki dźwięk trafiłby na nagłówki gazet i wzbudził przerażenie. Teraz, tutaj, w regionie Värmland, w tym życiu, jest normalny – a nawet oznacza bezpieczeństwo.
Zdejmując sweter przez głowę, zaplątuję się w pas. Przez chwilę się z nim szamoczę, zgrzana i zdezorientowana, zanim udaje mi się wyswobodzić. Z dzianiny spływają naelektryzowane pasma cienkich blond włosów.
Wrzucam bieg i ruszam. Wolniej niż przedtem, wolniej, niżbym chciała, ostrożnie, na długich światłach, zerkając w ciemne miejsca na poboczach. Potem wjeżdżam ciężarówką pod górę, na asfaltową drogę, i znów kieruję się w stronę Gavrik. Na E16 nadal korek, ale odtąd zamierzam się trzymać autostrady. Koniec skrótów przez las.
Jestem zmęczona i głodna. Adrenalina zaczyna spadać. Mam trzydzieści dwie godziny na dokończenie ośmiu artykułów, zanim w czwartek wieczorem pójdziemy do druku. Przełączam na światła mijania. Nadal słyszę odgłos rogów drapiących w maskę. Mijam tablicę z nazwą „Gavrik” i pojawiają się latarnie. Cywilizacja powraca stopniowo. Najpierw odblaski i linie pośrodku jezdni, teraz miejskie oświetlenie. Mroczne lasy niech się, kurwa, trzymają z daleka. Pragnę chodników, kawiarni, kin i fast foodów, bibliotek, barów i parkometrów. Chcę tego, co przewidywalne i wytworzone przez człowieka.
Przejeżdżam pomiędzy McDonaldem z okienkiem drive-in a supermarketem ICA Maxi i wjeżdżam na Storgatan, główną ulicę miasteczka. Tętno mi zwalnia, ale przed oczami wciąż mam wypadek taty – chociaż mnie przy nim nie było. Moje wspomnienia to kłamstwa, obrazy, które narosły przez lata. Jadę dalej. Bliźniacze kominy fabryki lukrecji majaczą w tle jak wieże katedry. Sklepy kończą pracę i sprzedawcy się żegnają, jak najzwięźlej, zanim pobiegną z podniesionymi kołnierzami do swoich volvo i wrócą do domów z ogrzewaniem podłogowym i wielkimi telewizorami.
Miejsce parkingowe jest oznaczone moim nazwiskiem. Zupełnie niepotrzebnie, bo w miasteczku jest nadmiar parkingów. Zbudowano je z myślą o przyszłości, ale nikt nie wie, kiedy nadejdzie ta przyszłość, w której Gavrik urośnie o połowę, ani czy w ogóle się to stanie. Nic na to nie wskazuje. Ci, którzy dorastali w tym miasteczku, wyjeżdżają. Ci, którzy je odwiedzają, nie wracają.
Zamykam półciężarówkę i otwieram drzwi redakcji „Gavrik Posten”, lokalnej gazety i mojego miejsca pracy. Tygodniowy nakład: sześć tysięcy egzemplarzy. Nie spodziewałam się, że skończę tutaj – a jednak. Starałam się o pracę w czterech przyzwoitych gazetach w odległości trzech godzin jazdy od mamy i dostałam cztery oferty. Moja matka mieszka w Karlstad, ma tylko mnie, więc kiedy zachorowała, wróciłam z Londynu. Jest trudno. Ona jest trudna. Ale to moja mama. Gavrik leży blisko, ale nie zbyt blisko Karlstad, a od Leny, pół-Nigeryjki, redaktorki naczelnej „Posten”, mogę się sporo nauczyć. W recepcji stoją dwa krzesła, zakurzony kwiatek w doniczce i lada z mosiężnym dzwonkiem oraz ze skarbonką.
Larsa, reportera-weterana zatrudnionego na pół etatu, nie ma w biurze. Zamykam za sobą ladę – sosnową deskę na skrzypiącym zawiasie – i wieszam płaszcz. Ręce nadal mi się trzęsą. Zdejmuję ciężkie buty i wkładam tenisówki, które noszę w biurze. W pokoju od frontu stoją dwa biurka, moje i Larsa. Dalej są jeszcze dwa pokoje – jeden zajmuje Lena, drugi Nils, tępawy sprzedawca reklam. Biuro to niezła nora, ale udaje nam się tu sklecić całkiem przyzwoitą lokalną gazetę ukazującą się w każdy piątek.
Nie chcę mieszkać w Gavrik, ale nie mam wyjścia. Mama mnie potrzebuje – choć nigdy nie przyznała się do tego ani słowem. Ma przerzuty do kości, do krwi, i jeśli mogę zrobić dla niej jakiś drobiazg – kupić jej ulubiony krem różany do rąk, poczytać książki kucharskie, kiedy sama nie ma już na to siły, przywieźć do spróbowania świeże bułeczki cynamonowe – zamierzam go zrobić. Nie jestem w tym dobra, takie rzeczy nie przychodzą mi naturalnie, tak jak nigdy nie przychodziły jej. Ale się staram. A kiedyś, pewnego słodko-gorzkiego dnia, wrócę do prawdziwego świata. Do miasta – jakiegokolwiek, byle dużego.
– Co tam, Tuvo Moodyson? – zaczepia mnie Nils, wychodząc ze swojego pokoju. Ma włosy postawione na żel jak nastolatek i koszulę tak cienką, że prześwitują mu sutki. – Zrobiłaś sobie przerwę na bzykanko?
Siadając, uświadamiam sobie, że przepocona koszulka klei mi się do ciała, a na twarzy mam pasma włosów, które wysunęły się z kucyka. Wyglądam okropnie.
– Tak, szybki trójkącik – odpowiadam. – Nie zaprosiłam cię, bo mamy określone wymagania…
Wygląda na zbitego z tropu. Wraca do swojego biura, pełniącego również funkcję redakcyjnej kuchni, i powoli zamyka za sobą drzwi.
Budzę komputer z drzemki i przyglądam się artykułom – tym już napisanym i tym, do których na razie mam tylko tytuły i konspekty. Lewy aparat słuchowy pika. To ostrzeżenie o niskim poziomie baterii, pierwsze z trzech, zanim aparat się wyłączy, a ja zostanę z dziewięćdziesięcioprocentowym ubytkiem słuchu w tym uchu.
Na monitorze antyrefleksyjnym mam otwartych, jeden za drugim, osiem dokumentów w Wordzie. Miejscowy żłobek się powiększa, tworząc trzy nowe miejsca dla dzieci i jedno miejsce pracy. Wymieniają okładzinę fasady bloku mieszkalnego sąsiadującego z moim, bo poprzednia nie nadawała się na tutejszą pogodę i odpada po kawałku jak strup. Samorząd lokalny, Gavrik Kommun, uznał, że tej zimy wystarczy nam o jeden pług śnieżny mniej, za to o dwóch rolników więcej ma czekać w pogotowiu. Trwa casting do roli świętej Łucji, patronki Szwecji, na rok 2016. Zgłoszenia należy przesyłać do kościoła luterańskiego przy Eriksgatan do końca miesiąca. Dla całej gminy ogłoszono ostrzeżenie przed kleszczami z uwagi na wzrost liczby zachorowań na boreliozę i zapalenie mózgu. Paskudztwa już niedługo zamarzną na śmierć, ale wrzesień był ciepły, więc musimy je znosić jeszcze przez kilka tygodni. Sklep Björnmossena, największy w miasteczku dostawca broni i amunicji, w pierwszym tygodniu października będzie czynny o dwie godziny dłużej niż zwykle, żeby myśliwi, którzy nie wzięli urlopu, mogli się w nim zaopatrzyć. W miasteczku Munkfors 21 października odbędą się targi rękodzieła. Na koniec historia, nad którą pracowałam dzisiaj – otwarcie nowej bielarni w miejscowej celulozowni, drugim największym pracodawcy w okolicy po fabryce lukrecji Grimberga.
To wszystko. Oto moje wieści. Zaczerpnięte z plotek i sprawozdań z posiedzeń rady miejskiej, podsłuchane w aptece. Brzmią banalnie, ale tego właśnie chcą moi czytelnicy. Ile razy zdarzyło wam się wyrwać stronę z ogólnokrajowej gazety i przyczepić na drzwiach lodówki? A ile razy na waszej lodówce wylądował wycięty z lokalnej gazety artykuł o golu, który wasza córka strzeliła w meczu hokejowym, albo najdłuższej marchewce w mieście, którą wyhodował wasz sąsiad? Moich czytelników obchodzą takie rzeczy – a przez to obchodzą i mnie.
Słyszę dzwonek przy drzwiach. Lars wchodzi do biura i zaczyna powoli się rozbierać ze staromodnego płaszcza.
Chcę pisać, więc żeby się skoncentrować, wyłączam aparaty. Koszulka odkleja się od skóry i znów zaczynam się czuć normalnie. Wyczuwam zapach własnego potu, ale dość skutecznie maskuje go dezodorant. Gdybym nadal była na stażu w „Guardianie”, poszłabym się odświeżyć. Tu nie ma takiej potrzeby. Są inne priorytety.
Otwierają się drzwi Leny.
Stojąc w nich, wygląda jak Diana Ross w dżinsach i polarze. Ma szeroko otwarte oczy, ale nic nie mówi.
– Co tam? – pytam.
Zasłania ręką usta. Mówi, kręcąc głową, ale nie potrafię odczytać wypowiedzi z ruchu jej warg.
– Co? – powtarzam, gmerając przy aparatach, żeby je włączyć. – Co się stało?
Lena opuszcza dłonie.
– Znaleźli ciało.