Читать книгу Martwa cisza - Will Dean - Страница 16
12
ОглавлениеWychodzę od Ghostwritera, wsiadam do auta i zamykam drzwi. Przez warstwę martwych komarów przyklejonych do przedniej szyby patrzę na skrawek nieba widoczny pomiędzy drzewami i na grubą kołdrę chmur, które napłynęły podczas mojej wizyty. Potem przenoszę wzrok dalej, na mur okalający ziemię Davida Holmqvista, a w zasadzie – na zbieraninę omszałych kamieni poukładanych jeden na drugim mniej więcej do wysokości pasa. To nie mur z prawdziwego zdarzenia – nie powstrzymałby łosia, a w dodatku cały jest porośnięty paprociami, chrobotkiem reniferowym i młodymi olchami.
Patrzę w lewo i widzę stojącą tuż obok Fridę Carlsson. Ma spoconą, zarumienioną twarz. Nie mogę opuścić szyby, bo silnik nie pracuje, więc otwieram drzwi.
– Frido, wszystko w porządku?
Uśmiecha się do mnie.
– Wyskoczyłam na rundkę power walkingu przed kolejną burzą. Rozpoznałam twój samochód, więc podeszłam się przywitać.
Otwieram drzwi szerzej. Widzę teraz jej czarne lycrowe legginsy i koszulkę. Jest w świetnej formie.
– Myślałam o tej strasznej sprawie – mówi, wycierając twarz koszulką biegową. – I o twojej gazecie. Może powinnyśmy jeszcze porozmawiać, w końcu Hannes jest szefem koła łowieckiego. Znam dużo ludzi, którzy polują w Utgardzie.
– Brzmi świetnie – przyznaję. – Teraz?
Frida zerka na zegarek – duże cyfrowe urządzenie z krokomierzem.
– Przejdziesz się ze mną do nas? Zrobiłam trzynaście kilometrów, zostały mi już tylko dwa. Jeśli zacznie padać, odwiozę cię potem do twojego auta. Zgoda?
Bez słowa wysiadam i wkładam kurtkę przeciwdeszczową, zamykam toyotę i odchodzę ramię w ramię z Fridą. Ja nie uprawiam power walkingu – po prostu idę ścieżką obok muru Ghostwritera.
– Rozmawiałaś z Davidem? – pyta moja towarzyszka, omijając wzrokiem dom.
– Przed chwilą – potwierdzam. – Przyjaźnicie się?
Frida uśmiecha się, a potem chichocze. Nadal macha kijkami do nordic walkingu, jakby jechała na niewidzialnych nartach biegowych po niewidzialnym śniegu.
Odzywa się dopiero, kiedy mamy już za plecami mur posesji Davida Holmqvista.
– David jest niezwykły – stwierdza. – Uważa się za uzdolnionego pisarza, ale nikt z nas nie zna żadnej jego książki, bo nie tworzy na własny rachunek. Może czytaliśmy coś jego autorstwa, może nie, nie sposób tego sprawdzić. Kiedyś, gdy wspomniałam przy nim o tym, że najbardziej lubię klasyczne romanse z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, uniósł brwi i zrobił minę, jakby uważał to za głupotę. To czytelniczy snob, na pewno znasz takich. My nie mamy pojęcia, co sam pisze. To po prostu nie nasz typ. A z Hannesem są krańcowo różni, więc…
Zatrzymuję się. Właśnie zdałam sobie sprawę, że jestem w środku lasu. Pieprzonego, morderczego lasu. Nie mam auta, nie mam broni, nie mam pojęcia, co robić dalej.
– Muszę wracać – mówię, wyciągając ręce na boki, jakbym się starała utrzymać równowagę. – Do pikapa. Pojedźmy do ciebie.
– Nonsens – stwierdza Frida. – Wiem, że Utgard wydaje się teraz straszny, ale jesteśmy tu całkiem bezpieczne. Morderca wziął na cel myśliwych płci męskiej. Pozwól.
Zakłada mi na rękaw kurtki, na wysokości przedramienia, pomarańczową opaskę odblaskową.
– Nic nam tu nie grozi. Daję słowo.
A ja jej wierzę. Dzięki małemu, błyszczącemu kawałkowi plastiku przyczepionemu do kurtki odzyskuję poczucie bezpieczeństwa.
– Za dziesięć minut będziemy na miejscu.
Pośrodku ścieżki ciągnie się szeroki pas usychającej trawy. Las jest cichy – słychać tylko nasze kroki i – od czasu do czasu – bzyczenie końskiej muchy lub pszczoły. Staram się patrzeć prosto przed siebie, tam, gdzie coś widać. Po bokach mam nieprzeniknione bariery, piętnaście razy wyższe ode mnie. Żywe ściany ciemności. Są zbyt blisko. Uparcie patrzę do przodu.
I w końcu widzę dom. Fragmenty spadzistego mansardowego dachu prześwitują pomiędzy zrudziałymi liśćmi brzóz. Gdybym puściła się biegiem, dotarłabym tam w trzy minuty. Ta myśl bardzo mnie uspokaja. Jeżeli spomiędzy drzew nagle wybiegnie łoś albo z gniazda nad moją głową wyleci szerszeń, przynajmniej mam dokąd uciekać.
– Czytałaś o morderstwach z lat dziewięćdziesiątych?
– Tak – przyznaję. – Nie miałam czasu zagłębić się w temat, ale wiem, co, gdzie i kiedy.
– Czyli wiesz, że kogoś aresztowano, ale później zwolniono, nie stawiając mu zarzutów, po tym, jak w 1994 roku znaleziono ostatnie ciało?
– Tak, Martina Jakiegośtam. Jeśli wierzyć forom analizującym nierozwiązane sprawy, nie było żadnych śladów, wszystko opierało się na plotkach.
– Może i tak – przyznaje Frida i odwraca głowę, żeby na mnie spojrzeć. Wchodzimy na podjazd. – Tamtej jesieni byłam w Norrlandii, opiekowałam się moim tatą, ale Hannes pamięta to aresztowanie. A Martin Jakiśtam to teraz David Jakiśtam.
Zatrzymuję się.
– Holmqvist? – pytam głośniej, niż zamierzałam. – Był aresztowany w związku z tamtymi zabójstwami?
– Miejscowi nie lubią o tym mówić. To psuje reputację miasteczka. – Frida spogląda na swój dom i zaparkowane przed nim terenowe volvo. – Hannes jest w domu. Przedstawię was sobie.
Wchodzimy do środka. Frida woła Hannesa po imieniu. Słyszę z góry głęboki głos wykrzykujący coś niewyraźnie, ale nie rozróżniam słów.
Frida napełnia wysoką szklankę z kuchennego kranu, z którego leci studzienna woda koloru herbaty, i pije do dna.
– Wezmę szybki prysznic. Za sekundkę wracam. Wolisz tu poczekać przy kawie czy od razu poznać Hannesa?
– Jeśli twój mąż nie będzie miał nic przeciwko, chciałabym się z nim spotkać i chwilę porozmawiać o tej sprawie.
– Chodź.
Wracamy do drzwi frontowych i ruszamy w górę pomalowanymi na biało schodami. Frida musi być dobrze po pięćdziesiątce, ale jest w znacznie lepszej kondycji niż ja. Idąc tuż za nią, dostrzegam, że jest szczupła i umięśniona jak gimnastyczka.
Na ścianach wiszą czarno-białe fotosy z filmów, zdjęcia Ingrid Bergman i Carry’ego Granta, pamiątki złotej epoki Hollywoodu.
– Lubisz kino? – pytam.
– Uwielbiam – odpowiada z uśmiechem. – Niestety, mąż nie podziela mojej pasji.
Frida puka do drzwi. Słyszę burknięcie, a potem szuranie i szczęk klucza w zamku. Moja gospodyni czeka, aż mechanizm zadziała, potem otwiera drzwi, wślizguje się za nie, a po chwili pojawia się znowu i kiwa na mnie wymanikiurowanym paznokciem.
– Tuvo – mówi, kiedy wchodzę do pokoju – chciałabym ci przedstawić Hannesa Carlssona. Hannesie, to moja przyjaciółka. Tuva Moodyson. Tuva pracuje w „Posten”.
Jest prawie przystojny. Podstarzały, posiwiały, ale wciąż ma błękitne oczy. Na pierwszy rzut oka wygląda jak republikańscy senatorowie z USA, u których w telewizji widać tylko kości policzkowe, opaleniznę i urok. Ale kiedy wstaje zza biurka i wyciąga do mnie rękę, widzę, że do Mitta Romneya sporo mu jednak brakuje. Ma nieco za blisko osadzone oczy, jest zbyt niski i zbyt krępy. Są z Fridą równego wzrostu.
Hannes zaprasza, abym usiadła po drugiej stronie biurka. Frida znika.
– Żona opowiadała mi o pani. Uważa, że może pani zrobić karierę jako dziennikarka, może nawet w wielkim mieście.
Czuję jednocześnie radość i irytację.
– Dziękuję. Przepraszam, że przeszkadzam tuż po pana powrocie z pracy. Piszę o okropnym zabójstwie, którego ofiarą padł Freddy Malmström. Słyszałam, że polowaliście wspólnie. Przykro mi.
– Nie polujemy dla sportu – stwierdza gospodarz, obracając drogie pióro wieczne między kciukiem a palcem wskazującym. – Mamy określone powody. Dokonujemy selektywnego odstrzału. Jeśli w danym roku jest za dużo łosi, to wyżerają one młode świerczki i niszczą uprawy. Kontrolujemy ich liczebność. Myśliwi mają ważne zadanie. Utrzymują równowagę w lesie. Zawsze tak było i zawsze będzie. Jeżeli po okolicy łazi za dużo łosi, to rośnie liczba wypadków samochodowych.
Przygryzam wargi.
– A teraz ktoś wtargnął do mojego lasu i zaczął mi odstrzeliwać myśliwych. Zabił już czterech. Ale proszę się nie martwić, moja ekipa go wykurzy.
– Kto należy do pana koła łowieckiego? – Wyjmuję komórkę. – Czy mogę nagrać tę wypowiedź?
Hannes namyśla się przez dłuższą chwilę, wpatrując się najpierw w mój telefon, a potem we mnie. Za jego plecami widzę mapy świata oraz grawerowane puchary sportowe i tarcze. Po chwili się uśmiecha i kręci głową.
– Może pani nagrywać, ale nie podam wszystkich nazwisk, za długo by to trwało. Do mojego koła należą miejscowe elity. Każdy pani powie, że nasz las to najlepsze w gminie miejsce do polowania na łosie. Członkami są lokalni politycy z Kommunu, właściciele sklepów, kierownik fabryki, policjanci, dwóch strażaków, właściciel tutejszego hotelu – wszystkie grube ryby. Każdy myśliwy z okolicy chce być w moim kole.
– A inni mieszkańcy wioski?
– Nie, nie pasowaliby. Viggo, ten taksówkarz, który mieszka u stóp wzgórza, podobno całkiem nieźle strzela. Polowanie jednak rządzi się swoimi prawami. Trudno to wyjaśnić, ale ma też charakter towarzyski. To dla niektórych z nas jedyna okazja do spotkań z przyjaciółmi. Tworzymy zgraną grupę. To nam pasuje i tego się trzymamy.
– Zna pan dużo ludzi.
Krzywi się i pociąga nosem.
– Zna pan właściciela klubu ze striptizem przy E16? Należy do pana koła?
Uśmiecha się.
– Przejeżdżałem tamtędy, ale nie.
Telefon, leżący na biurku obok dużego pudełka chusteczek, zaczyna migać i wibrować. Hannes unosi rękę z wyciągniętym palcem i odbiera, odwracając fotel przodem do obrazu wiszącego tuż za nim. Płótno przedstawia gęsty sosnowy las.
Rozglądam się po pokoju. Ściana opodal jest obwieszona trofeami. Nie mam na myśli nagród za konkursy nurkowania czy turnieje piłkarskie, ale zwłoki. Obok kanapy leży niedźwiedzia skóra, nad kominkiem wisi łeb antylopy, a w kącie stoi noga słonia, zwieńczona ciężką kryształową popielniczką. To najohydniejsza rzecz na świecie.
Hannes odwraca fotel z powrotem, rozłącza się i uśmiecha się do mnie.
– Na czym skończyliśmy?
– Na polowaniach – mówię, wskazując antylopę. – To nie pochodzi z Utgardu.
Błyska w uśmiechu ostrymi, wybielonymi zębami.
– Moje serce należy do Afryki – mówi najbardziej pretensjonalnym, dupkowatym tonem, na jaki go stać. – I do wielkiej piątki. Odkąd stuknęła mi trzydziestka, co roku wyjeżdżam polować na grubego zwierza. To tylko część moich pamiątek. Zawsze przywożę jakiś drobiazg z tego, co zabiłem. Dzięki temu łatwiej mi wytrzymać rok do następnej wyprawy.
Słyszę pukanie. Otwierają się drzwi i staje w nich Frida. Wygląda promiennie – jej skóra ma blask, jaki pojawia się jedynie po wysiłku. Owinęła włosy ręcznikiem, włożyła dżinsy i biały T-shirt.
– Herbatki, Tuvo?
Uśmiecham się, wstaję i wychodzę za nią, dziękując Hannesowi za poświęcony czas.
Frida prowadzi mnie na oszkloną werandę. To brzydka, masywna dobudówka na tyłach domu. Stoją tu dwie niskie biblioteczki wypchane romansami i wiklinowe meble, na których siadamy. Frida nalewa herbatę z prawdziwego imbryczka.
– Myślisz, że powinnam sprawdzić Holmqvista? Wiesz coś, o czym należy poinformować policję?
Wzrusza ramionami i kręci głową.
Mieszam herbatę srebrną łyżeczką i upijam łyk. Smakuje kurewsko dobrze. Delikatna i łagodna, parzona z miłością w porcelanie kostnej. Przepraszam, nie z miłością, przecież Frida mnie nie kocha. Z troską.
– Nie mam żadnych informacji. Szczerze mówiąc, po prostu nieswojo się przy nim czuję. Ty nie?
Nie wiem, jak ktokolwiek mógłby nie czuć się nieswojo przy Davidzie Holmqviście.
– Twierdzi, że nie ma broni.
– Cóż, skoro tak…
Dopijam herbatę. Frida ponownie napełnia moją filiżankę.
– Wiesz, że z miejsca, w którym siedzimy, jest blisko dwadzieścia kilometrów w każdą stronę do granicy Utgardu? – pyta. – A las jest tak gęsty, że równie dobrze mogłoby być dwieście. Wyrąb sosen powinien był się odbyć już dawno temu. A ja muszę mieszkać obok tego okropnego Ghostwritera. Szczerze mówiąc, nie przeszkadza mi to, kiedy Hannes jest w domu. Przy nim zawsze czuję się bezpiecznie. Nie znam nikogo, kto by z nim zadarł. Ale kiedy jestem tu sama… Cóż… żałuję, że po aresztowaniu w latach dziewięćdziesiątych David został w Mossen pod zmienionym nazwiskiem, zamiast stąd wyjechać.
Przepraszam gospodynię i wychodzę do toalety. Pachnie wodą różaną, a w koronkowym koszyczku leżą trzy kremy do rąk i miniaturowe mydełka, które widziałam poprzednim razem. Gapiąc się na stojące na półce romanse, wyciskam konwaliowy krem do rąk w zagłębienie dłoni i wsmarowuję go w skórki. Pachnie jak mama z minionych czasów, ta jej wczesna wersja, prawdziwa mama, dawna mama, za którą tęsknię do bólu.
Frida odwozi mnie do pikapa. Kiedy wysiadam z jej auta, sięga na tylne siedzenie i podaje mi okrągłą puszkę.
– Co to?
– Opiekuję się starszymi osobami. Wczoraj piekłam ciasta i wyszła mi spora nadwyżka. Weź do domu. To biszkopt, lekko opadł pośrodku, ale w smaku powinien być dobry.
Zabieram puszkę w groszki i obiecuję ją zwrócić. Wsiadam do półciężarówki, przekręcam kluczyk w stacyjce i zachwycam się światłem przednich reflektorów. Są dwa stopnie powyżej zera i lekko mży. Piszczą uruchamiane wycieraczki. Wyjeżdżam tyłem z podjazdu Holmqvista i ruszam w górę wzgórza. Kiedy skręcam przed zjazdem, słyszę stukanie z tyłu, z otwartej paki. Marszczę brwi i próbuję sobie przypomnieć, czy coś tam zostawiłam. Zerkam w lusterko wsteczne, ale jest ciemno, a tylna szyba jest usiana kroplami deszczu. Włączam tylną wycieraczkę. Wtedy go zauważam.