Читать книгу Martwa cisza - Will Dean - Страница 15
11
ОглавлениеZjadam kanapkę, kupione w kiosku chłodzone, zafoliowane paskudztwo z margaryną, i idę do Leny.
– Dziś sekcja zwłok – informuje. – Wpadłam na ulicy na komendanta Björna. Policja próbuje prześledzić ostatnie ruchy Malmströma i sprawdza, czy nikt nie zauważył nic podejrzanego. – Odchyla się na krześle. – Wygląda na to, że ekipa kryminalistyczna znalazła w Utgardzie bardzo niewiele – po deszczu było błoto, policjanci i ratownicy medyczni wszystko zadeptali i zrobił się bajzel.
– Znaleźli jakieś ślady? Włókna?
– Björn nie chciał nic powiedzieć, ale sądząc po jego minie, sprawa wygląda kiepsko. Jeżeli Freddy został zastrzelony z broni myśliwskiej, morderca mógł się znajdować kilkaset metrów od niego. Zrobią analizę balistyczną, spróbują ustalić kierunek, z którego wystrzelono pocisk, ale to zupełnie inna bajka niż w przypadku morderstw w centrum miasta, gdzie do dyspozycji są nagrania z monitoringu i świadkowie.
Lena podnosi na mnie wzrok.
– Rozmowa z siostrą była owocna, nasłuchałam się też mnóstwa plotek.
Kiwa głową.
– Muszę odwiedzić jeszcze dwa domy w Mossen.
Kolejne skinienie głową. Wychodzę.
Po drodze do Utgardu zauważam kilka szczegółów, które wcześniej mi umknęły. W przejeździe pod wiaduktem, którym biegnie autostrada E16, wisi poplątany sznurek z nawleczonymi płytami CD. Chyba ma służyć jako strach na wróble. Po obu stronach szosy wbite są pomarańczowe plastikowe tyczki wyznaczające krawędź drogi, kiedy spadną śniegi. Mijam ich kilkadziesiąt. Potem skręcam w prawo i jestem w Mossen.
Przejeżdżam obok domu Rupieciarza, w którym nic się nie dzieje. Zerkam w głąb lasu i uświadamiam sobie, że równie dobrze mogłabym być teraz na Alasce, na Syberii tysiąc lat temu albo w Norwegii za sto lat. Nie widać nic, co świadczyłoby o upływie czasu. Żadnych oznaczeń ani drogowskazów. Las jest rozległy, surowy i nieprzenikniony. Patrzę w niebo przez przednią szybę, myślę o tacie i znów zaczynam się zastanawiać, czy strzał, który wczoraj spłoszył łosia, zabił Freddy’ego Malmströma. Czy chłopak od Call of Duty da sobie radę bez ojca i z nieobecną, mieszkającą gdzieś daleko matką? Czy czeka go to, co sama przeżyłam w jego wieku: odizoluje się i będzie poświęcać cały czas na naukę i gry?
Taksówkarza znów nie zastaję, jego volvo nie ma na podjeździe. Przyspieszam, pokonując wzgórze, i widzę, że część dziur została zasypana żwirem. Stosy jasnoszarych kamyczków w tych miejscach wznoszą się jak świeże mogiły. Mijam siostry pogrążone w pracy przy płonącym ogniu i zatrzymuję się przy domu Ghostwritera.
Dzień jest pogodny, od czasu do czasu pojawia się słońce i wieje lekki wietrzyk, a dom jest mniej złowrogi niż większość wioski. Jest też nowszy, zbudowany raczej w latach osiemdziesiątych. Weranda okala cały budynek, częściowo zasłaniając okna, które chyba są lustrzane. Dom wydaje się solidny i droższy niż większość budynków w okolicy. W gminie Gavrik większość z nich stawiają dwie działające tu firmy budowlane, więc wszystkie wyglądają podobnie. Ten się wyróżnia.
Naciskam dzwonek i czekam. Słyszę przez drzwi muzykę klasyczną, w środku musi grać naprawdę głośno. Czekając, sprawdzam SMS-y na telefonie. Nie ma zasięgu. Dzwonię jeszcze raz, a potem dwa razy pukam. Muzyka cichnie.
Wydaje mi się, że zza drzwi dobiega męski głos krzyczący „dzień dobry”, ale nie jestem pewna, więc wołam:
– Dzień dobry, panie Holmqvist, jestem Tuva Moodyson z „Gavrik Posten”. Czy moglibyśmy chwilę porozmawiać? Jestem głucha i nie słyszę pana przez te drzwi.
Na dłuższą chwilę zapada cisza. W oddali słyszę wystrzał, potem kolejny.
Szczękają zasuwy i drzwi nieco się uchylają. Widzę za nimi zielone oko i połowę twarzy – schludnej, gładko wygolonej, bladej, z cienką blizną nad górną wargą.
– Dzień dobry – mówi mężczyzna.
– Przepraszam za najście, panie Holmqvist. Pracuję w miejscowej gazecie i zajmuję się sprawą zabójstwa Freddy’ego Malmströma. Czy mogłabym zadać panu kilka ogólnych pytań dotyczących wioski?
– Naprawdę jest pani głucha?
Pokazuję mu uszy.
Drzwi się otwierają. Gospodarz jest lekko przy kości. Ubrany w koszulkę polo, wpuszczoną w zaprasowane w kant chinosy i brązowe mokasyny. Ma bardzo mocno owłosione przedramiona, a na dłoniach cienkie, przezroczyste lateksowe rękawiczki – takie, jakich używają lekarze. Ręce trzyma lekko uniesione i rozłożone.
– Gotuję – wyjaśnia. – Tête de veau. To brudna robota, ale efekt jest jej wart.
– Nie wątpię – stwierdzam. – Dla dobrego jedzenia warto się wysilić.
– Owszem – potakuje, kiwając głową. – Zapraszam do środka. Proszę wybaczyć bałagan. Nieczęsto przyjmuję gości.
Wchodzę do środka. Wnętrze wygląda imponująco i wcale nie ma w nim bałaganu. Dizajnerskie meble są w przemyślany sposób poustawiane na dużej otwartej przestrzeni, na końcu której znajduje się kuchnia ze stali nierdzewnej. Wieża cicho gra muzykę klasyczną.
– Proszę zdjąć buty – mówi Holmqvist, wskazując pusty stojak – i usiąść tutaj – dodaje, spoglądając na fotel z jasnobrązowej skóry. – Doprowadzę się do porządku i zaraz wracam.
Siadam w fotelu i rozglądam się po pokoju. Sufit jest dość wysoki, a na podłodze miejscami leżą czarne ceramiczne płytki, a miejscami – ciemne mahoniowe deski. Nie ma żadnych zdjęć, ściany w ogóle są puste, nie wiszą na nich obrazy czy zegary lub inne dekoracje. Widzę, jak David wyjmuje coś z piekarnika. Mięso przypomina pieczony udziec jagnięcy, ale jest znacznie jaśniejsze, prawie białe. Cokolwiek to jest, nie wygląda apetycznie. Gospodarz wbija w nie jakiś szpikulec, chyba termometr, i wkłada je z powrotem do pieca, a potem przechodzi obok lśniącego, profesjonalnie wyglądającego ekspresu do kawy, wyjmuje z wiszącej szafki dwie szklanki, nalewa do nich wody mineralnej z butelki, stawia je na małej tacy i podchodzi do mnie.
– Wody?
Biorę szklankę. Czuję się niezręcznie.
– Czego konkretnie chciałaby się pani dowiedzieć o wiosce?
– Długo pan tu mieszka?
– Od lat.
– Dobrze zna pan sąsiadów?
– Nieźle.
– Czy wszyscy w wiosce mają broń myśliwską?
Uśmiecha się smutno, jednym kącikiem ust, i prostuje nogi.
– Bardzo wnikliwe pytanie. Rozmawiamy oficjalnie czy nieoficjalnie?
– To zależy od pana, panie Holmqvist.
Znów krzyżuje nogi, zamieniając miejscami lewą i prawą i ukazując cienki pasek bladej, owłosionej skóry pomiędzy górnym brzegiem skarpetki a dolnym brzegiem podwiniętych chinosów. Na czubku jabłka Adama ma znamię, które unosi się i opada podczas picia wody.
– Dla mnie to bez różnicy. O ile wiem, wszyscy mieszkańcy wioski mają strzelby. Jestem jedynym wyjątkiem.
– Nie czuje pan potrzeby posiadania broni? Dla ochrony przed łosiami, niedźwiedziami i wszystkim innym, co żyje w lesie?
– Rzadko wychodzę z domu – wyjaśnia. – Prawie cały czas zajmuje mi pisanie, a jeśli akurat nie piszę, gotuję, sprawdzam informacje, myślę albo czytam. Czytam trzy książki tygodniowo, czasami cztery. Pomysł przedzierania się przez leśną dzicz, aby znaleźć dzikie zwierzę i je zastrzelić, jest dla mnie absurdalny, więc zostawiam taką rozrywkę ludziom bezmyślnym. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Jestem im bardzo wdzięczny. Uwielbiam obrabiać, przyrządzać i jeść dziczyznę. Czerpię z tego ogromną przyjemność. Ale ja nie sprzedaję takiego mięsa. Ja je podaję – a do tego niepotrzebna mi broń palna.
Zerkam do notatnika.
– A Bengt Gustavsson ma broń?
– Nasz rupieciarz-jarosz? Oczywiście! To wojskowy w stanie spoczynku i z tego, co się orientuję, najlepszy strzelec w gminie. Karierę w armii kończył jako sanitariusz, ale – jeśli się nie mylę – wcześniej był snajperem. Jednak bezwzględnie przestrzega zasad wegetarianizmu, więc jego broń od lat leży zamknięta w jego osobistym muzeum.
– Wiem, że pan Carlsson poluje. A co z pana najbliższymi sąsiadkami, Siostrami Snycerkami?
– Poznała je już pani? – pyta, znów się smutno uśmiechając.
Kiwam głową.
– Muszę przyznać, sam nigdy nie wymyśliłbym takich postaci, choćbym się bardzo starał. Wie pani… – Wzdycha i upija łyk wody. – Te brzydule paranoicznie się boją, że ktoś je okradnie… Uważają, że modele tych ich paskudnych karzełków są cenne i wymagają ochrony. Przejeżdżając obok warsztatu, widziałem strzelby oparte o stoły robocze, ale nie mam bladego pojęcia, czy którakolwiek z siostrzyczek potrafi strzelać.
Dopijam wodę.
– A Taksówkarz? Pan Svensson?
– Svensson ma broń, chociaż nie jestem pewien, czy myśliwską. Często korzystam z jego usług, kiedy sam nie jestem w stanie prowadzić, bo muszę myśleć i koncentrować się na projekcie. Chodzi na strzelnicę i chyba należy do jakiegoś klubu czy stowarzyszenia.
– Czy wie pan, kto zastrzelił Freddy’ego Malmströma?
– Nie.
– A czy ma pan jakąś teorię w tej sprawie? Jak pan uważa, kto byłby do tego zdolny?
– Zdolni byliby wszyscy. Wszyscy i każde z nich. Taka jest ludzka natura. Wie pani, że nigdy nie pisałem o głuchej postaci?
– Tak? Jakie książki pan pisuje?
– Trudno jest ogólnie odpowiedzieć na takie pytanie. Oferuję usługi na miarę. Pisarze, którzy w gruncie rzeczy nie potrafią pisać, ale mają nazwisko, podsyłają mi pomysły, a ja czasem, za wynagrodzeniem, piszę za nich. Potem publikują moją pracę pod swoim nazwiskiem. Oni zdobywają uznanie, ja zachowuję błogą anonimowość. Jak to jest, być głuchą? Proszę powiedzieć prawdę.
– Nie… – jąkam się zdezorientowana. – Nie znam nic…
– Nie zna pani nic innego. Oczywiście. Wiedziałem, że pani to powie, ale to za mało. Nie myśli pani o moim pytaniu. Proszę się zastanowić. Na podstawie pani doświadczeń: jakie to uczucie być głuchą?
Na chwilę zamykam oczy. Z niewiadomych powodów chcę udzielić trafnej odpowiedzi, która zrobi wrażenie na moim rozmówcy. Ale obmyślając ją, zastanawiam się jednocześnie, czemu, do kurwy nędzy, robię, co mi każe. Otwieram oczy.
– Cały czas czuję się nieco odrębna, bardziej zdystansowana od życia w porównaniu z osobami słyszącymi.
– Właśnie! – mówi, uderzając dłonią w kolano. – Dokładnie o to mi chodziło. Proszę mówić dalej.
Uśmiecham się mimo woli.
– Kiedy tego potrzebuję, cisza przynosi mi ulgę. – Holmqvist wygląda na zniecierpliwionego, jakby sam był w stanie wymyślić taką odpowiedź. – To cisza, jakiej wy nigdy nie zaznacie.
Oblizuje wargi w dziwny sposób. Dotyka językiem blizny, którą ma pośrodku, nad ustami, i przesuwa go w lewo, potem język wraca do blizny i przejeżdża w prawo.
– To cisza ostateczna, tak jak ostateczna jest śmierć. Jest gęsta i głęboka. Jeśli chcę, mogę się nią otulić. I mogę ją włączać i wyłączać, a wy nie.
– Dobrze! – stwierdza, wbijając we mnie wzrok. Znamię na jego jabłku Adama unosi się i opada. – Naprawdę znakomicie. Dobra robota.
Swędzi mnie skóra. Mam wielką ochotę stąd uciec, ale nie wiedzieć czemu, chcę też odpowiadać na jego pytania i zrobić na nim wrażenie. Gdyby to on zamierzał zastrzelić Freddy’ego Malmströma, czy zrobiłby to tak blisko własnego domu?
– To była nadspodziewanie owocna wizyta – stwierdza mój gospodarz. – Ale jeśli mam zjeść dziś kolację, muszę się zająć moją wołowiną. A jeść muszę. Proszę wpadać, jeżeli miałaby pani jeszcze jakieś pytania. Ale jeśli będę zajęty pisaniem, nie wpuszczę pani. Kiedy piszę, przenoszę się do świata równie cichego, jak pani świat. Jeżeli będę tam przebywał – dodaje, wskazując owłosioną dłonią na sufit – moje drzwi pozostaną zamknięte.