Читать книгу Martwa cisza - Will Dean - Страница 13
9
ОглавлениеKiedy wracam do biura, dochodzi szósta i Larsa już nie ma. Zrobił kawał dobrej roboty. Wszystkie artykuły są gotowe i porządnie napisane, ale ich tematy wydają mi się teraz absurdalne – jak żywcem wyjęte z książeczki dla dzieci i krańcowo odległe od naprawdę ważnych wiadomości lokalnych.
Lena siedzi w swoim biurze przy szeroko otwartych drzwiach, sprawdzając fakty i dopracowując skład. Czekają mnie dwie godziny pisania non stop, żeby zdążyć z artykułem. Wciskam maleńkie guziczki za uszami i wyłączam świat. To zaleta bycia głuchą. Oficjalna nazwa brzmi „upośledzenie słuchu”, ale to wcale, kurwa, nie jest żadne upośledzenie. Wy tak nie potraficie, prawda? A ja mogę się odciąć od niemal wszystkich dźwięków, kiedy chcę się skoncentrować lub zrelaksować. Nie potrzebuję słuchawek wygłuszających podczas długich lotów. Moje współlokatorki w Bethnal Green miały zapasy zatyczek do uszu, które pomagały im wytrzymać zgiełk uliczny. Ja ich nie potrzebowałam.
W górnej szufladzie biurka trzymam pięćsetgramową tabliczkę czekolady Marabou. Na każdym kawałku widnieje wypukła litera M. Zanim kończę pisać na brudno materiał, który znajdzie się jutro na pierwszych czterech stronach gazety, z czekolady zostają tylko dwa rządki, ale robota jest skończona. Przecieram oczy, włączam drukowanie i podchodzę do schludnego narożnego biurka Larsa. Odsuwam krzesło i z czerwonym piórem kulkowym w zębach czytam jeszcze ciepłe strony. Wszystko musi być opisane rzetelnie, najrzetelniej, jak się da. Trzy różne gazety nieprawdziwie opisały śmierć taty, relacjonując z głupimi, niedbałymi, bezdusznymi błędami, czy miał zapięte pasy i z jaką prędkością jechał. Te błędy dały ludziom powód do plotek i zepchnęły mamę w otchłań, na której krawędzi wtedy stała. Jedna gazeta napisała nawet, że pił i miał we krwi alkohol. To były bzdury oparte na starych informacjach, a sprostowanie ukazało się wiele tygodni później, na środkowych stronach cholernej gazety. W innej pomylili jego wiek o dwa lata. Szczegóły są ważne, mogą mieć konsekwencje. Redaguję, przepisuję, sprawdzam ponownie i wysyłam materiał mailem do Leny.
– Dzięki! – krzyczy ze swojego pokoju. Nie słyszę tego słowa, tylko sam dźwięk, ale wiem, co powiedziała, bo zawsze krzyczy „dzięki” zza biurka w czwartki wieczorem. Włączam z powrotem aparaty i wkładam resztki czekolady do szuflady biurka. Czuję się zasłodzona, ale piekielnie głodna.
Zaglądam do biura Leny.
– To wszystko na dzisiaj?
– Tak – odpowiada. – Zadzwonię, gdybyś była potrzebna.
Wyłamuję palce i pociągam nosem.
– W takim razie dobranoc.
W pikapie jest zimno. Kiedy odpalam silnik, termometr na desce rozdzielczej pokazuje zero stopni. Patrząc na obłoczek pary unoszący się między moim nosem a przednią szybą, uświadamiam sobie, że właśnie zmieniła się pora roku. Jesień oficjalnie będzie trwać jeszcze dwa miesiące, ale dla mnie zero stopni oznacza zimę. Były już spadające liście, grzyby i wichury, teraz czas na śnieżne miesiące.
Podkręcam ogrzewanie do maksimum, ścieram parę z przedniej szyby i właśnie ruszam spod krawężnika, kiedy ktoś puka w okno.
– Tuva, to ja, Ola z „Aftonbladet”.
– Cześć – mówię, nieznacznie opuszczając szybę.
– Odwala mi w tej dziurze. Jezu, jak ty wytrzymujesz mieszkanie tu na stałe? Chcesz skoczyć na kawę?
Uśmiecham się, kręcę głową, mamroczę „nie, dziękuję”, podnoszę szybę i odjeżdżam. Jestem zbyt zmęczona i nie mam ochoty na to, co by nieuchronnie nadeszło. Nie interesuje mnie ani przylizany brodacz, ani jego opinie o życiu – jego lub moim. Wolę zamknąć okno i ruszyć.
Jazda z redakcji do food trucka Tammy trwa sześć minut, głównie za sprawą trzech progów zwalniających i dwóch skrzyżowań ze światłami. Rodzice Tammy Yamnim przeprowadzili się do Szwecji przed jej narodzeniem. Jej tata okazał się dupkiem i uciekł z panienką o wyglądzie Barbie jeszcze w latach dziewięćdziesiątych, a przynajmniej tak twierdzi Tammy. Jej mama wróciła do Bangkoku. To głównie dzięki Tammy wytrzymałam tu trzy lata. Dzięki niej i Lenie.
Kiedy podjeżdżam, obsługuje młodego faceta z rowerem górskim, chyba zamawiającego tajskie zielone curry – dokładnie takie, jak w menu, czyli bez przypraw i tajskiej bazylii, które Tammy automatycznie, w dużych ilościach, dodaje do moich porcji. Jej curry, jeśli odpowiednio je doprawi, jest cudowne. Aksamitne, intensywne, aromatyczne, świeże – prawie zwala z nóg. Ten gość dostaje wersję ocenzurowaną, dla Szwedów, którzy dwa razy spędzili wakacje na Phuket, obżerając się hotelowym jedzeniem w ramach all-inclusive. Tammy puszcza do mnie oko. Odpowiadam tym samym.
Koleś z rowerem płaci i odjeżdża, a ja wdycham aromat unoszący się znad sześciu dostępnych potraw. Jak Tammy udaje się gotować i serwować to wszystko w starym kamperze, pozostaje dla mnie zagadką. To kobieta-fenomen.
– Ryż na parze z łagodnym sosem curry, nie za dużo sosu? – mówi, wskazując pojemnik z paćką koloru musztardy, jej bestsellerowym daniem niemającym absolutnie nic wspólnego z kuchnią tajską.
– Głodna? – pytam.
– A jak myślisz? Poczekaj chwilę, zamknę tylko tę maszynkę do robienia pieniędzy i zabiorę cię na wytworną kolację. Co ty na to? Ja stawiam. Daj mi tylko dziesięć minut.
Tammy stuka, szczęka, wyłącza urządzenia, czyści i pakuje, a ja stoję na zewnątrz, drżąc z zimna i wyjadając niesprzedane chipsy krewetkowe z brązowej papierowej torebki. Furgonetka Tammy jest ustawiona na samym końcu parkingu pod supermarketem ICA Maxi w Gavrik, w miejscu, gdzie graniczy on z gruntami rolnymi. Wbijam wzrok w pole. Czarna połać. Noc jest bezchmurna i gwiazdy migocą, domagając się uwagi. Ale na ziemi wokół mnie jest tak ciemno, że równie dobrze mogłabym być ślepa. Nie zauważyłabym, gdyby pięćdziesiąt metrów dalej na polu stał wilk ani gdyby piętnaście metrów ode mnie czaił się seryjny morderca. To nie dzicz, ale i tak nienawidzę tego miejsca. Chciałabym zalać je asfaltem i oświetlić z każdej możliwej strony.
– Gotowe – mówi Tammy, wychodzi z ciężarówki i wita się ze mną. Kiedy się przytulamy, opieram podbródek o jej głowę. Po chwili odsuwa się, żartobliwie stuka mnie w ramię i rusza przed siebie. Biegnę, żeby ją dogonić.
Ramię w ramię idziemy w stronę miasteczka. Na ulicy poza nami nie ma żywej duszy.
– Jak na Piątej Alei, skarbie – rzuca, kiedy mijamy szyld z dzikiem przed sklepem z bronią Björnmossena. W witrynie stoi amunicja i źle wypchany niedźwiedź brunatny. Na górze pali się światło, słyszę muzykę i męskie głosy, które śmieją się i drwią. Mijamy sklepy z artykułami dla narciarzy biegowych i dla wędkarzy, przechodzimy obok mojej redakcji, w której wciąż pracuje Lena. Lokale po drugiej stronie ulicy cienko przędą. Jest tam zapyziała pasmanteria pani Björkén – moje schronienie – a obok niej bar U Ronniego, z oknami zabitymi deskami, czeka na remont. Maszerujemy szybko. Tammy nie ma porządnych butów i widzę, że zaczyna się trząść.
– Mam dość pysznego azjatyckiego jedzenia – stwierdza, otwierając drzwi do McDonalda. – Jestem uroczą dwudziestodwulatką, mieszkam w Pierdziszewie w regionie Värmland i w tym konkretnym momencie życie jest znośne. Zjedzmy coś tłustego.
Siadamy, ja pochłaniam swojego Big Maca, a Tammy skubie swoje dwa hamburgery. Przez to, że zarabia na życie gotowaniem, ma skrzywienie zawodowe – wszystkiego próbuje po troszeczku.
– Co u twojej mamy? – pyta.
– Bez zmian. Uśmierzają ból, ale nie znaleźli nowej metody leczenia. Ostatnia runda chemioterapii nie zadziałała. Mama chyba jakoś się trzyma. – Czuję, jak mój żołądek zwija się w twardą kulkę. – Wybieram się do niej w weekend.
Tammy kiwa głową, wyjmuje plasterki kiszonego ogórka z drugiego hamburgera i wyciera palce w papierową serwetkę.
– Gdybym była dobrą córką, jeździłabym tam dwa razy w tygodniu ocierać jej pot z czoła, ale mama tak cholernie mi to utrudnia… Jest nieprzystępna. Jak zawsze.
– Co mówią lekarze?
– Że robią, co mogą. Że zapewniają jej komfort. Ale z ich oczu da się wyczytać wszystko: przygotuj się, bądź silna dla niej.
Tammy kładzie dłoń na mojej dłoni.
– Czuję, że kończy nam się czas, a im bliżej końca, tym trudniej mi ją odwiedzać. Boję się, że nagle się zmieni. Albo odejdzie i zastanę puste łóżko. Powinnam być przy niej częściej niż kiedykolwiek, ale za bardzo się boję tam jechać.
– Pojadę z tobą. Kiedy tylko będziesz chciała. Jeśli wolisz, mogę poczekać na zewnątrz, ale będziesz wiedziała, że jestem w pobliżu. Nie musisz teraz się zgadzać ani odmawiać, po prostu to przemyśl.
Ściskam jej dłoń i zmieniam temat.
– Co sądzisz o zabójstwie?
Krzywi się i wpycha do ust długą, sflaczałą frytkę.
– Znasz wszystkich w Pipidówce – przypominam jej. – Jak brzmi twoja teoria, Holmesie?
– Mam dwie – stwierdza. – Pierwsza: to ten sam szaleniec, co w latach dziewięćdziesiątych. Druga: to szaleniec, który go naśladuje. Pierwsza jest przerażająca, bo oznacza, że cały czas tu był, zamawiał u mnie żarcie, robił zakupy w ICA i przechadzał się po Storgatan. Druga jest przerażająca, bo jak to możliwe, żeby w starej, dobrej Pipidówce trafiło się dwóch takich szajbusów? Tak czy inaczej, w najbliższej przyszłości nie wybieram się do tego lasu na grzyby. Niektórzy moi klienci twierdzą, że to był wypadek na polowaniu, ale to bzdura. Takie rzeczy się nie zdarzają. – Podnosi na mnie wzrok. – Czy Freddy Malmström miał wyłupione oczy, jak ofiary Meduzy?
– Nie wiem, gliniarze nie chcieli powiedzieć. Stwierdzili tylko, że oberwał z broni palnej. Rano spotykam się z Esther, siostrą Freddy’ego. Przeraża mnie ta perspektywa.
Tammy nachyla się do mnie nad laminowanym stołem i mówi:
– Podobno Hannes Carlsson i jego ziomale wypuszczają się do lasu Utgard. Słyszałam, że na zmianę próbują dorwać zabójcę. Gliniarze kazali się im trzymać z daleka od okolicy, gdzie znaleziono ciało Freddy’ego, ale nie miej złudzeń, że Carlsson ich posłucha. Facet jest tu traktowany jak król.
– Ale morderca raczej nie pałęta się po lesie z podpisem na czole i wyłupionymi oczami w kieszeni. To może równie dobrze być ktoś z ekipy Hannesa.
Tammy wyciera usta papierową serwetką.
– Słyszałaś kiedyś o klubie pokerowym, który działał w miasteczku? – pytam.
Kręci głową.
– Hazard przeniósł się do internetu – stwierdza, zwijając w kulkę papierki po hamburgerach. – Plotka głosi (powiedziała mi siostra Nilsa, kiedy odbierała swoje curry panang), że siedzą z krótkofalówkami we wszystkich ambonach myśliwskich w Utgardzie, żeby dopaść sprawcę. Freddy od ładnych paru lat był w kole łowieckim Hannesa. Wszyscy niebędący jego członkami dostaną ostrzeżenie, a potem… no wiesz…
Oddzieram końcówkę gorącego placka z jabłkami.
– To się nie może nie udać.
Odwożę Tammy do domu, całuję ją na do widzenia i wracam do siebie. Zdejmuję aparaty słuchowe, biorę prysznic, owijam się szlafrokiem i padam na łóżko z iPadem. Szukam informacji o morderstwach Meduzy z lat dziewięćdziesiątych, szperam w artykułach i spekulacjach dotyczących tożsamości zabójcy. Przeglądam fora i czaty. Były trzy ofiary w ciągu czterech lat, wszystkie zginęły w sezonie polowań na łosie, od strzału z broni myśliwskiej w plecy lub w klatkę piersiową. Krążyły plotki, że co najmniej jeden z zastrzelonych był gejem, a zabójca albo homofobicznym maniakiem, albo odrzuconym kochankiem. Szwecja jest jednym z najbardziej liberalnych krajów świata, ale treść rozmów na niektórych czatach bynajmniej o tym nie świadczy – biali jaskiniowi heterycy nadal czują się tu jak u siebie. Znajduję informację, że wszystkie zwłoki miały oczy wyłupione tak czysto i starannie, że policja przesłuchiwała wówczas zarejestrowanych w gminie chirurgów, pielęgniarzy i rzeźników.
Nie znaleziono żadnego sensownego tropu. Dwadzieścia lat temu komendantem policji i szefem Björna był nieżyjący już ojciec Thorda. Twierdził, że zabójca jest człowiekiem lasu – wykorzystywał skały, drzewa i rowy, aby nie zostawić śladów prowadzących do konkretnego samochodu czy domu. Był sprytny. Prawdopodobnie poruszał się po spirali, aż docierał do odpowiadającego mu kierunku. Musiał znać Utgard jak własną kieszeń. Ojciec Thorda podejrzewał też, że sprawca ma wspólnika, który aktywnie pomaga mu uniknąć schwytania przez policję. Nigdy nie znaleziono żadnych odcisków palców ani włosów.
Dochodzi druga w nocy. Odpalam PlayStation 3. Potrzebuję kwadransa z Grand Theft Auto, żeby pozbyć się z głowy seryjnych zabójców i móc wreszcie zasnąć. Tylko kwadransa.
O czwartej piętnaście wyłączam konsolę i idę spać.