Читать книгу Martwa cisza - Will Dean - Страница 8
4
ОглавлениеFrida podaje mi płaszcz i przysuwa krzesło spod ściany, żebym mogła włożyć buty. Wręcza mi brązową papierową torbę z pojemnikiem pełnym potrawki. Nie opieram się zbytnio, bo wiem, że będzie lepsza niż mrożony gotowy posiłek dla jednej osoby. W torbie jest też malutki bochenek chleba w plastikowej torebce śniadaniowej z zielonym klipsem i garnuszek z pokrywką przyklejoną paskami taśmy.
– Dziękuję. Pozwolisz, że się odezwę, gdybym miała więcej pytań?
– Jasne – stwierdza z uśmiechem. – Zrobię sobie teraz porządnego drinka, należy mi się. A ty jedź ostrożnie. Droga bywa zdradliwa o tej porze roku.
Naciągam kaptur i wracam do ciężarówki. Prawie czuję na języku smak „porządnego drinka” Fridy. Przyspiesza mi tętno. Przesuwam ręką po masce. Łoś mocno ją podrapał, potrzebne będzie lakierowanie. Słyszę wiatr między drzewami, a potem aparat słuchowy znów wydaje ostrzegawcze piknięcie. Wyjeżdżając z polany, widzę Fridę w lusterku wstecznym. Stoi w drzwiach frontowych, oświetlona od tyłu, i macha mi na do widzenia.
Kierownica jest zimna. Droga powrotna z domu Fridy wydaje się znacznie krótsza niż jazda w głąb lasu. Jadąc trzydzieści na godzinę, mijam dom Ghostwritera. Jest ciemny, radiowozy i karetki zniknęły. Jadę dalej, obok warsztatu stolarskiego. Także jest pogrążony w mroku, widać tylko tlący się ogień. Przejeżdżam przez mokradła, zjeżdżam z długiego, stromego wzgórza i mijam torp, w którego oknie widziałam wcześniej twarz dziecka. Kiedy docieram do pierwszego domu, zauważam, że światło, które mignęło mi wcześniej, dochodzi z przyczepy zaparkowanej w ogrodzie. Zbliżam się do szosy. Przyspieszam, droga robi się szersza, po chwili wjeżdżam na gładki asfalt i cieszę się, że zostawiłam pogrążoną w mroku wioskę za sobą.
Docieram do domu tuż przed północą. Od razu piszę do Leny maila podsumowującego to, co widziałam, i to, czego dowiedziałam się od Fridy Carlsson. Potem rygluję drzwi i przebieram się w spodnie od dresu i flanelową koszulę. Przelewam kleistą potrawkę do małego rondelka, jedynego, jaki mam, i stawiam go na płycie grzewczej. Wyjmuję z torby chleb – pieczony w domu żytni bochenek z chrupiącą skórką, pękniętą na górze. Odrywam taśmę klejącą z garnuszka i wącham jego zawartość. To jasny sos śmietanowy, z cytryną i pietruszką. Przelewam podgrzaną potrawkę do miski, biorę łyżkę, odrywam kawałek chleba i sadowię się na kanapie. Dziś uniknę posiłku z mikrofalówki. Czuję na twarzy parę o mięsnym zapachu i rozluźniają mi się ramiona. Zdejmuję oba aparaty słuchowe i odkładam je na stół.
Cisza.
Błoga, naturalna, intymna cisza.
Podnoszę łyżkę do ust. Potrawka jest pyszna. Domowe, gotowane bez pośpiechu rodzinne danie smakuje, jakby Frida Carlsson przyrządzała je wcześniej tysiąc razy, za każdym bezwiednie udoskonalając przepis. Dorastając, sama przygotowywałam wszystkie posiłki i oględnie mówiąc, nie mam do tego zdolności. Ta potrawa jest cholernie pyszna. Mięso rozpada się na łyżce i rozpływa w ustach. Marchewki są słodkie jak cukierki. Zanurzam chleb w ciemnym, kleistym sosie. Przeżuwając, czuję rosnącą sytość.
Potrawka wreszcie rozgrzewa mnie od środka. Najpierw ta zapadła dziura w lesie, niezasługująca nawet na miano wioski, potem Gavrik i mieszkanie wynajęte razem z meblami, a teraz to. Czuję się pokrzepiona i mam wrażenie, że jestem u siebie. Nigdy wcześniej się tu tak nie czułam. U siebie byłabym w porządnej gazecie w Londynie lub Chicago, ale nie tutaj, w Pipidówce. Jednak w Gavrik, zwłaszcza po dzisiejszych wydarzeniach, potrzebny jest porządny reporter – taki jak ja. Dzięki jedzeniu od Fridy świat na chwilę staje się lepszy. Bez aparatów słuchowych, bez deszczu, bez chłodu w klatce piersiowej.
Idę z iPadem na niepościelone łóżko. Na szafce nocnej stoi zdjęcie mamy i taty z czasów, zanim to wszystko się stało, kiedy mama jeszcze dawała radę, kiedy nie musiałam się o nią martwić, kiedy nie sprawiałyśmy sobie nawzajem tak wielkiego zawodu. Koncentruję się na tacie, jego przyjaznym uśmiechu i za dużych uszach. Nigdy nie przyglądam się mamie, bo jej widok wyprowadza mnie z równowagi. Wygląda jak ja, tyle że ma zielone oczy. Leniwi dziennikarze nigdy nawet się o tym nie dowiedzą, ale zniszczyli mamie życie swoimi kłamstwami o tacie, plotkami i pogłoskami, niedokładnymi cytatami i bzdurami wyssanymi z palca. Wcale nie był tej nocy pod wpływem alkoholu, wtedy już nie pił. Dlatego pisząc, zawsze się koncentruję na pokrzywdzonych, takich jak mama i ja. Żałuję, że nie mogę się zobaczyć z nią w tej chwili, złożyć jej niespodziewanej wizyty w środku tygodnia, ale te czasy dawno minęły. Wcześnie chodzi spać – to skutek uboczny leków. Widujemy się tylko w weekendy, a to za mało. Przecieram oczy i zmuszam się, żeby spojrzeć na nią na zdjęciu. To przez mamę nie wyobrażam sobie posiadania dzieci.
Padam na twarz na kołdrę. Jestem zbyt najedzona, żeby się ruszyć, i zbyt zmęczona, żeby grać. Chcę trochę poczytać i iść spać. Przeglądam strony internetowe dwóch ogólnokrajowych gazet, a potem zaglądam do regionalnego „Wermlands Tidningen”. Wszystkie podają historię, ale w żadnej nie ma lokalnych szczegółów. W jednej z gazet krajowych jest literówka w nazwie „Utgard”, która naprawdę mnie wkurza. Googluję „morderstwa Meduzy”. Pierwszym wynikiem wyszukiwania jest artykuł z Wikipedii. Tak jak zapamiętałam, doszło do trzech zabójstw: w 1991, 1993 i 1994 roku. Pracownik celulozowni, technik i zastępca kierownika miejscowego hotelu. Trzech mężczyzn po trzydziestce, wszyscy zginęli od strzału w klatkę piersiową. Po chwili dostrzegam, co ich łączy. Przezwisko zabójcy, Meduza, jest mylące. Ma niewiele sensu. Właściwie wcale go, kurwa, nie ma, ale tak już jest z przezwiskami. Przyklejają się.
Wszystkie zwłoki miały wyłupione oczy.
Według Wikipedii wszystkie ofiary zostały pozbawione oczu już po śmierci. „Elegancka robota”, jak stwierdził ówczesny koroner okręgowy podczas konferencji prasowej, ku wściekłości bliskich ofiar i lokalnych władz. Nie udaje mi się znaleźć zdjęć ciał ani obrażeń, jedyne dostępne fotografie pokazują las. Ściągam mapę morderstw. Były rozrzucone po całym Utgardzie, ofiary znaleziono wiele kilometrów od siebie, w różnych kierunkach od Mossen, ulicówki biegnącej przez las. Na początku lat dziewięćdziesiątych przesłuchano połowę miasteczka. Aresztowano mieszkającego w okolicy osiemnastolatka, Martina Farsberga, ale później zwolniono go bez stawiania zarzutów.
Otwieram komory baterii aparatów słuchowych i wrzucam je do słoiczka ze środkiem osuszającym, żeby wyschły przez noc. Potem wyjmuję z szafki nocnej wibrator. Myślę o koleżance ze studiów w Londynie. Dochodzę. Zamykam oczy do snu, ale w głowie widzę bezokiego mężczyznę z pustymi, bladymi oczodołami sięgającymi aż do kości.