Читать книгу Peryferal - William Gibson - Страница 12
6
Plamiarze
ОглавлениеLorenzo sfilmował zbliżające się do miasta moby. Własne ręce na balustradzie i ręce Nethertona, złożone na miękkich podłokietnikach najwygodniejszego fotela w pokoju. Wydawało się, że w pewnej chwili się łączą, wrażenie nie do nazwania... jak miasto plamiarzy.
Nie miasto, powtarzali kuratorzy sztuki, lecz nawarstwiająca się rzeźba. Czy też, poprawniej, obiekt rytualny. Matowa, szaroprzezroczysta, nieco przyżółkła, jej substancję wychwytywano z cząstek stałych zawieszonych w górnych warstwach wodnej kolumny Wielkiej Pacyficznej Plamy Śmieci. Ważąca w przybliżeniu trzy miliony ton – i ta waga stale rosła – doskonale unosiła się na wodzie dzięki segmentowym pęcherzom, każdy wielkości dużego lotniska z ubiegłego wieku.
Miasto miało niespełna stu mieszkańców, lecz ponieważ to, co je nawarstwiało, jednocześnie likwidowało kamerki, nie wiedziano o nich zbyt wiele.
Wózek obsługi podjechał odrobinę bliżej poręczy fotela. Przypomniał mu o kawie.
– Teraz, Lorenzo – poleciła Rainey.
Lorenzo wyostrzył na Daedrę w wirze specjalistów. Biały porcelanowy Michikoid w kostiumie wiktoriańskiego marynarza przyklęknął. Wiązał jej artystycznie znoszone skórzane buty za kostkę. Nad nią wisiały kamerki, jedna z nich wyposażona w wentylator rozwiewający włosy. Założył, że test wiatru oznacza, że wejście zrobi bez hełmu.
– Niezły – powiedział, wbrew sobie podziwiając krój nowego kombinezonu. – Jeśli nam z niego nie wyskoczy.
Jakby go usłyszała, Daedra uniosła dłoń, przesunęła zamek błyskawiczny w dół, trochę, i jeszcze trochę, ukazując pokryty mazidłem łuk zabstraktyzowanego strumienia Wiru.
– Pomajstrowali przy pliku drukowania zamka – zauważyła Rainey. – Jedyna nadzieja w tym, że nie spróbuje jeszcze niżej... przynajmniej póki nie dotrze na sam dół.
– Nie spodoba się jej to, jeśli spróbuje.
– Nie spodoba się jej, że łgałeś o tej kuratorce sztuki.
– Kuratorka mogła myśleć dokładnie albo prawie dokładnie to, co powiedziałem. Nie dowiemy się, póki z nią nie porozmawiam. – Wziął filiżankę, nawet na nią nie patrząc, podniósł do ust. Bardzo gorąca kawa. Być może jednak będzie żył. Środki przeciwbólowe zaczynały działać. – Gdy dostanie należny procent, to natychmiast zapomni o zaciętym zamku.
– Zakładając, że ta impreza okaże się opłacalna – zauważyła Rainey.
– Ona ma wszelkie powody chcieć, żeby tak było.
– Lorenzo ustawił kilka większych kamerek z boku. Będą tu w krótce. W najlepszych lokalizacjach.
Przyglądał się garderobianym, charakteryzatorom, przeróżnym flufferom i dokumentalistom.
– Ilu z tych ludzi jest naszych? – spytał.
– Sześcioro, łącznie z Lorenzo. Uważa Mchikoida za jej prawdziwą ochronę.
Skinął głową, zapominając, że nie może go widzieć. I rozlał kawę na biały lniany szlafrok w chwili, gdy obraz z kanałów dwóch pędzących kamerek skupił się w polu jego widzenia po obu stronach Daedry.
Przekaz z ich wyspy zawsze go drażnił.
– Jeszcze jakiś kilometr – powiedziała Rainey. – Kierunek północ, północny-zachód, zbieżny.
– Za żadne pieniądze.
– Nie musisz tam być, ale oboje powinniśmy patrzeć.
Kamerki obniżały lot. Przenikały przez wysoką konstrukcję przypominającą żagiel. Wszystko tu było iście cyklopowych rozmiarów, ale jednocześnie niepokojąco niematerialne. Rozległe puste skwery i place, nonsensowne aleje, którymi mogły spacerować tłumy, do stu ludzi w rzędzie. Spłynęły nad wyschłą skorupę wodorostów, wybielonych kości, dryfujących pasm soli. Plamiarze, ich głównym zajęciem było oczyszczanie skalanych kolumn wody, złożyli to miejsce z odzyskanych polimerów. Przyjęty kształt, uderzająco nieatrakcyjny, był nieistotnym dodatkiem. Zamarzył o prysznicu. Kawa przesączała mu się przez szlafrok.
Daedrze pomagano w tej chwili założyć paralotnię. W obecnym kształcie, złożona, przypominała dwupłatkowy szkarłatny plecak z białym logo producenta.
– To jej lokowanie produktu czy nasze? – spytał.
– Jej rządu.
Kamerki w jednej chwili zatrzymały się nad wybranym fragmentem powierzchni. Ich obiektywy odnalazły się nawzajem. Schodziły, odległe od siebie o przekątną prostokąta, wychwytując nawzajem nadawane przez siebie obrazy. Podłużne, o szkieletowej konstrukcji, miały rozmiar matowoszarych tac do herbaty, z bulwiastym małym zbiornikiem paliwa pośrodku.
Albo Lorenzo, albo Rainey włączyli dźwięk. Prostokąt wypełnił niski jęk, najbardziej charakterystyczny element tutejszego pejzażu dźwiękowego. Plamiarze przebili rurami wszystkie struktury wyspy. Wiatr grał na ich otwartych końcach, tworząc zmienne, złożone, skomplikowane lecz harmonijne grupy dźwięków, których nienawidził od momentu, gdy usłyszał tę muzykę po raz pierwszy.
– Naprawdę jej potrzebujemy? – spytał.
– To bardzo ważny składnik nastroju tego miejsca. Chciałam, żeby nasi odbiorcy dostali i to.
Coś poruszało się, daleko, po jego lewej ręce.
– Co to takiego? – spytał.
– Chodziarz napędzany wiatrem.
Cztery metry wysokości. Bezgłowy. Nieokreślona liczba nóg i ten sam co wszędzie matowy, mleczny plastik. Poruszał się jak zrzucona wylinka czegoś innego, animowana przez niezdarnego lalkarza. Szedł przed siebie, kołysząc się jednocześnie na boki, a ogród rur na górze niewątpliwie wzbogacał pieśń plastikowej wyspy.
– Wysłali go tu?
– Nie – odpowiedziała Rainey. – Uwalniają je, żeby poruszały się swobodnie, z wiatrem.
– Nie chcę tego w kadrze.
– Więc teraz jesteś reżyserem?
– Nie chcesz tego w kadrze.
– Wiatr załatwi sprawę.
Chodziarz parł przed siebie na cienkich przezroczystych nogach, słaniając się, zataczając.
Zobaczył, że na najwyższym poziomie moba nie ma już zespołu wspomagającego. Pozostał tylko biały porcelanowy Michikoid. Sprawdzał paralotnię, jego dłonie i palce poruszały się z nieludzką szybkością i precyzją. Wstążka marynarskiej czapki powiewała na wietrze. Prawdziwym, bo kamerki z wiatraczkiem już nie było.
– No to zaczynamy – powiedziała Rainey.
Jedna z kamerek wyostrzyła na pierwszym plamiarzu.
Dziecko. W każdym razie coś wielkości dziecka. Skulone nad kierownicą upiornego małego rowerku. Rama z tego samego, pokrytego warstewką soli, przezroczystego jak miasto i wiatrowy chodziarz. Wydawał się pozbawiony zasilania, nawet pedałów. Plamiarz przesuwał się, szurając po powierzchni alei.
Plamiarze budzili w Nethertonie wstręt jeszcze większy niż ich wyspa. Skórę mieli pokrytą podkręconą wersją zrogowacenia słonecznego, co, paradoksalnie, chroniło ich przed rakiem, skutkiem promieniowania ultrafioletowego.
– Jest tylko ten jeden?
– Satelita pokazuje, że gromadzą się na placu. Tuzin, wliczając tego. Zgodnie z umową.
Obserwował plamiarza niekreślonej płci jadącego na swym rowerku, odpychającego się nogami, z oczami – czy też może goglami – w postaci jednej poziomej smugi.