Читать книгу A co wyście myślały? - Aleksandra Zbroja - Страница 14
OD AUTOREK
Barbara odróżnia „Warszawę” i „warszawkę”
Оглавление75 kilometrów na północny zachód od Warszawy
Może kawę paniom zrobić jak w trasie jesteście. Rozpuszczalną? Z dwóch łyżeczek?
Jestem kobietą pracującą, jak to kobiety na wsi. Byłam w kilkunastu zakładach pracy. Wymienić? Kombinat dźwigów osobowych, firmy polonijne, Wedel, gdzie robiłam delicje, Koram, podwykonawca dla FSO, prywaciarz, u którego jeździłam samochodem jako sprzedawczyni na targi z wędlinami, a teraz Kaufland. Najlepiej chyba było w firmach polonijnych. Tam zarabiało się trzy, czterokrotnie więcej niż gdzie indziej. Powstała niedaleko duża firma kosmetyczno-zielarska, której właścicielem był Holender. Zatrudniał ponad stu ludzi, bardzo dobrze tam płacili – na tyle, że postawiliśmy ten dom.
Trzydzieści lat temu było łatwiej o pracę. Przychodził milicjant i pytał: „Dlaczego pani nie pracuje?”. Każdy miał zajęcie. Skończyłam liceum ogólnokształcące. Lubiłam czytać, nie byłam tępa. Myślałam o studiach, ale urodziłam dziecko. Pewnych zdarzeń człowiek nie jest w stanie przewidzieć.
Zrobiłam prawo jazdy, jeszcze kiedy dzieci były małe. Musiałam je dowozić do przedszkola. Dyrektor w firmie polonijnej nie tolerował spóźnień, więc rano zostawiałam dzieci pod zamkniętymi drzwiami przedszkola i sama jechałam do pracy. Jak to wspominam, łzy znowu stają w oczach. Takie były czasy, że jak chciał człowiek coś osiągnąć, to musiał dużo pracować. Pensja męża to było za mało.
Miejsce w przedszkolu? Kobiecie ze wsi o to trudno. Poszłam do dyrektorki i usłyszałam, że nie ma przyjęć. Musiałam dać łapówkę. Pieniądze nie miały wtedy wartości, płaciło się alkoholem albo tymi kosmetykami z firmy polonijnej. To był dobry towar – szampony do włosów, odżywki, płukanki, żel pod prysznic o takich zapachach jak lawenda, tymianek. Dzięki temu miejsce w przedszkolu jakoś się znalazło.
Do dziś tyle pracuję, że zatraciłam kontakt z wsią. Mieszkam prawie jak w bloku. Nie mam kiedy wychodzić i sobie rozmawiać. Koleguję się z dziewczynami z pracy. Trzeci rok teraz leci w Kauflandzie. Kody nabijam na dziale mięsnym. Pracuję na stojąco, osiem godzin, mam pół godziny przerwy – 15 minut z mojego czasu pracy, 15 z zakładowego. Tak nam poszli na rękę.
Niebawem mam tydzień wakacji. Chciałabym gdzieś wyjechać, zwykle lubię nad morze, tylko że tam nuda człowieka ogarnia. Pierwsze 2–3 dni to jeszcze, ale potem już mnie nosi. Za to miastowi lubią odpoczywać. Jeszcze w latach siedemdziesiątych była tu taka plaża, na którą przyjeżdżali letnicy z Warszawy. Mieliśmy przyzakładową wypożyczalnię kajaków i restaurację z dansingiem, która działała w sezonie. Był też kiosk ruchu i zieleniak z owocami i warzywami, co normalnie na wsi nie bardzo ma rację bytu. Wiadomo, że na dansingi się chodziło i spotykali się młodzi stąd i z Warszawy. Teoretycznie mogli się zapoznawać, ale niech sama pani powie – czy chłopak z Warszawy chciałby dziewczynę ze wsi?
Nadal przyjeżdżają nad rzekę. W lesie jest osiedle działek tak duże, że mieszkańcy sobie nawet poopisywali nazwy ulic – w lesie! Wyobraża sobie pani ponad dwa tysiące działkowiczów w jednym miejscu? To jest w większości zabudowa nielegalna. Któryś radny chciał im się dobrać do dupy, ale nie oszukujmy się – to są podatki, to są klienci, więc przymknęli oko na sprawę. Ja odróżniam „Warszawę” i „warszawkę”. Jak dzieci były małe, to jeździliśmy do Warszawy – kulturalnie, do ZOO, do Wilanowa, na zakupy. Do nas przyjeżdża „warszawka”. Ja ich nie znam, ale odczuwam, że są. Bo niech mi pani powie, kto na wsi wyrzuca obierki od ziemniaków? Przecież albo to idzie na kompost, albo dla zwierząt. Jak widzę obierki w rowie, to wiem, że to wyrzucił ktoś z działkowiczów. To mnie bardzo wkurza – ludzie, którzy przyjeżdżają i oczekują, że ktoś po nich posprząta.