Читать книгу A co wyście myślały? - Aleksandra Zbroja - Страница 8
OD AUTOREK
Iza wyjaśnia, co znajdziemy na „Warszawce”
Оглавление118 kilometrów na północny wschód od Warszawy
Pokażę na mapie, widzę, że macie dokładną. „Warszawka” to nie jest osobna wieś, to jest jakby dzielnica. Mamy jeszcze Folwark, Kresy, Lelonkę, Kamiankę – ksiądz podzielił kiedyś wieś w celach kolędowych i tak już zostało. Na Warszawce stoi kościół. Jest też sklep, poczta, szkoła, przystanek. Zatrzymują się tam autobusy do Warszawy, państwowe i prywatne. Ale z dawien dawna tam chyba Żydzi mieszkali, stąd może księdzu przyszła do głowy ta nazwa. Pochodzę z wioski osiem kilometrów stąd, to wam więcej nie umiem powiedzieć. Pewnie starsi ludzie lepiej by wam wszystko wyjaśnili.
Co tu wyjaśniać? – Ola Zbroja po raz pierwszy odpytuje babcię Halinkę
„Po cholerę wyjechałaś?” – zapytałam kiedyś. „Oluniu, co tu wyjaśniać?” – bąknęła babcia Halinka, jakby już nic więcej na temat jej wyjazdu z rodzinnej wsi nie było do powiedzenia. Jakby przeprowadzka na warszawską Wolę była zrozumiała sama przez się. Ale ja nie rozumiałam. Na wsi było tak ładnie. Swojsko. Bezpiecznie. Pamiętam przecież. No więc ja znowu, że dlaczego, a ona, że z tych samych powodów, z których dziś ludzie migrują. Pieniądz. I jeszcze, że na wsi nie było możliwości, żeby panienka sama mogła sobie poradzić. Co prawda zrobiła maturę dużo wcześniej niż jej rówieśnicy, bo w wieku 16 lat, ale nie szło to w parze z gotowością do zamążpójścia. To co, miała tak siedzieć przy rodzicach? A oni się z jej decyzji o wyjeździe cieszyli. W Warszawie babcia pracowała w Instytucie Łączności w Pałacu Kultury. Jej praca polegała na montażu części elektronicznych pod mikroskopem – składała diody i tranzystory. Żadna rewelacja, ale lepsze to niż bimbanie na wsi, gdzie rodzice nie mieli jej nic do zaoferowania. „Ziemi mieliśmy za mało, żeby ją dzielić, a trzeba ją było przecież przekazać następcy” – wyjaśnia. Ale czemu ona, najstarsze dziecko, nie została następcą? Czy nie lubiła pracy na roli? „Nie jestem mężczyzną” – ucina babcia Halinka. – „Od tego się chyba wszystko zaczęło”.
Agnieszka Pajączkowska szuka wsi w swojej rodzinie
Mama mówi, że w dzieciństwie wakacje były raczej nudne. Mieszkała w Warszawie, na Saskiej Kępie – gdy kończył się rok szkolny, nie było z kim iść do parku albo chociaż na podwórko, bo koledzy i koleżanki byli u „babci na wsi”. Siedzieli tam całe lato, a ona musiała czekać, aż z mamą i bratem pojedzie na dwa tygodnie wakacji „do gospodarza” w Gawrych Rudzie, „do górala” w Chochołowie albo „do Kaszubki” w Karwi. Babci mama nie miała, a już na pewno nie na wsi.
Jedna zmarła w czasie okupacji, w więzieniu – pracowała w Piotrkowie Trybunalskim w ubezpieczalni społecznej, za co niemiecki okupant ją aresztował. Druga babcia zmarła w Wesołej pod Warszawą. Przeprowadziła się tam tuż przed wojną z mniejszego miasta. Jej mąż był kolejarzem, starsi synowie studiowali, dwoje młodszych dzieci zamierzało podjąć studia – stolica była decyzją oczywistą. Wynajęli parter domu pod miastem, bo koszty życia sześcioosobowej, nawet średniozamożnej rodziny były w Warszawie zbyt wysokie. Mieszkanie pod miastem wyszło prababci na dobre podczas okupacji – gdy mąż i dwaj starsi synowie zginęli, ona została sama z dorastającą córką i młodszym synem, który jako jedyny żywiciel rodziny mógł pracować fizycznie w pobliskim młynie i trzymać się z dala od miastowych chłopaków zaangażowanych w powstanie.
Łuna nad wsią – Ola Zbroja po raz drugi odpytuje babcię Halinkę
Cała jej wieś zamknięta w pudełku po butach „Syrena”. Parę kilo wspomnień. Zdjęcia sumiastych wujów na tle wysoko załadowanych wozów drabiniastych i roześmianych ciotek uwalonych na sianie. Dalej jest prababcia Stefcia z motyką, ciocia Honorka z kozami, no i Stara z Baśką, ukochane kobyły pradziadka Franka. Potrzebuję przewodnika po tym opakowanym w folię i koszulki biurowe świecie, więc babcia spokojnie tłumaczy, gdzie ciocia Wiesia, a gdzie wuj Janusz. I że ten cudny dzieciaczek to Stefcio. Niepodobny do reszty, bo przecież sierota. Nie wiedziałam. Jakoś po jesieni 1939 roku ktoś przyprowadził na wieś takiego ślicznego chłopaczka. Jego rodzice zginęli w bombardowaniu Warszawy i praprababcia Marianna postanowiła, że go przygarną. Nie znali jego rodziców, ale co z tego. Swój był. „Chłopi stali za Warszawą, jak inaczej?” – babcia bierze głęboki oddech i opowiada o partyzantach, prowiancie, który szedł na stolicę, Niemcach stacjonujących tu i ówdzie. I że kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie, nad naszą rodzinną wsią długo unosiła się łuna. Wisiała nad pszenicą i żytem, nad stodołami, oborami, nad głowami moich sumiastych wujów i nieroześmianych ciotek – patrzyły przecież, jak płonie Warszawa, a wraz z nią marzenia o końcu wojny, która porwała ze wsi większość ich mężczyzn.
W naszej rodzinie tylko pradziadek Franek wrócił z wojny. Miał 27 lat. Kobiety zostawały samiusieńkie. Jak ciocia Honorka – z trójką dzieci, marnym polem i stadkiem kóz. Sama do końca, bo nigdy ponownie nie wyszła za mąż. „Ja sobie sama świetnie radzę” – tłumaczyła. Jak ona to zrobiła? I to jeszcze z trójką maluchów? Kiedy pytam o to babcię, mówi tylko: „Jak to wiejska kobieta – heroska”. I wraca do przeglądania zdjęć.
Agnieszka Pajączkowska jest ze stolicy
W albumie z mojego dzieciństwa pierwsze zdjęcia ze wsi to te z mazowieckiej wioski oddalonej 50 kilometrów od Warszawy. Rodzice mieli fantazję, aby na fali transformacji kupić stare gospodarstwo rolne, mimo że sami ze wsią nie mieli nic wspólnego. Dla nas był to oddech od miasta, dla tych, którzy je sprzedali – ojcowizna przehandlowana za możliwość rozpoczęcia życia w Warszawie. Siedlisko składało się z kawałka łąki otoczonej żerdziowym płotem, małego, dwuizbowego domu z kuchnią węglową, stodoły, chlewu i sławojki. Tata postanowił stodołę rozebrać, a na jej miejsce postawić większy, drewniany dom. Nie przeszkadzało mu więc zupełnie, gdy okazało się, że w zapadniętej chatce z ganeczkiem mieszka stara kobieta.
Pani Olszewska została, zasiedlając moje dziecięce wspomnienia z długich wiosennych i letnich miesięcy.
W naszym domu nie mówiło się, że „jedziemy na działkę”. Jechaliśmy „na wieś”. Może dlatego, że była tam pani Olszewska – zawsze w kwiecistej chustce na głowie, zawsze w wełnianej spódnicy, grubych rajtuzach, serdaku i nylonowym fartuchu. Zgięta wpół z zapałem pieliła ogród – ten swój, pełen równych grzęd buraków, marchewek i kapusty, ale też zawsze ten nasz, pomimo że nikt tego od niej nie oczekiwał.
Choć nazywaliśmy ją „panią Babcią”, jako dzieci trzymaliśmy się od niej na dystans. Wyglądała inaczej niż nasze warszawskie babcie, inaczej mówiła i inaczej pachniała. Miała bardzo pomarszczoną i ogorzałą twarz, gdy się uśmiechała, błyskała złotym zębem, była zawsze lekko pochylona, zaplatała ręce na kości krzyżowej i groźnie pohukiwała na sukę, której co wieczór niosła do budy emaliowaną miskę pełną kaszy i chleba rozmoczonego w mleku. Chyba nie byłam nigdy we wnętrzu jej domu. Przypominam sobie że śpiewała – gdy pochylona rwała perz spomiędzy marchwi, gdy siedząc na zydlu przed domem skrobała ziemniaki i gdy wieczorami odpoczywała na ganku, patrząc wodnistymi oczami gdzieś daleko przed siebie. Nie wiem, kiedy dokładnie umarła, ale pamiętam, że ogród nagle zarósł chwastami. I że nikt z nimi nic nie robił.