Читать книгу Fantastyka z plusem - Anna Kańtoch - Страница 11

4

Оглавление

Sie­dzieli w kamien­nej wnęce na ple­cion­kach ze słomy i pili z kub­ków grzane wino. Obok uno­siły się świe­tli­kowe lampki. Naj­pierw roz­cią­gnięte na kształt wiru­ją­cej wstęgi, po chwili sku­piły się w kulę, która zawi­sła nad sto­li­kiem.

Dopiero wtedy, gdy na twarz Kairy padł cie­pło­złoty blask, Fin­nen dostrzegł, że dziew­czyna wcale nie jest tak młoda, jak sądził wcze­śniej w pół­mroku Wod­nego Placu. Mogła być nawet w jego wieku, a wra­że­nie dzie­cin­no­ści brało się z jej nie­do­świad­cze­nia, z nie­pew­no­ści gestów, ze źle skry­wa­nej fascy­na­cji, z jaką przyj­mo­wała to, co dla niego było codzien­no­ścią. Sze­roko otwar­tymi oczami gapiła się na oka­le­czo­nych, któ­rzy kubki z winem przy­trzy­my­wali sto­pami, na czte­ro­rę­kiego żon­glera i obda­rzoną dodat­ko­wymi sta­wami tan­cerkę.

Dziew­czyna opo­wia­dała o sobie z roz­tar­gnie­niem, czę­sto ury­wa­jąc w poło­wie zda­nia, lecz Fin­nen nie potrze­bo­wał wiele, by zro­zu­mieć, że pój­ście na Wodny Plac było jej pierw­szą w życiu samo­dzielną wyprawą, że wcze­śniej wycho­dziła tylko w towa­rzy­stwie słu­żą­cych albo rodziny, a naj­czę­ściej po pro­stu sie­działa w domu, pogrą­żona po uszy w książ­kach. Miała gładką twarz czło­wieka, który nic jesz­cze nie prze­żył, nikogo nie opła­ki­wał, niczego nie żało­wał. Prze­ko­na­nie, że pod­czas Skoku zosta­nie z tyłu, a potem umrze, było jedy­nym waż­nym doświad­cze­niem w jej życiu, a i ono wyda­wało się prze­fil­tro­wane przez pry­zmat roman­tycz­nych lek­tur, jakby Kaira nie do końca zda­wała sobie sprawę, co to naprawdę zna­czy. Wła­śnie z lek­tury wziął się pomysł zało­że­nia żałob­nej sukni, pomy­ślał, uśmie­cha­jąc się z satys­fak­cją, bo przez chwilę zda­wało mu się, że w nie­spełna godzinę przej­rzał tę zupeł­nie obcą dziew­czynę na wylot, roz­kła­da­jąc na drobne ele­menty całą jej oso­bo­wość. Lecz było coś jesz­cze, coś wię­cej.

Widział w jej oczach dziką, zachłanną radość życia, i to było natu­ralne, podob­nie jak jej zdu­mie­nie, a także poczu­cie winy – jakim cudem udało się wła­śnie jej, pod­czas gdy wielu innych, teo­re­tycz­nie znacz­nie bar­dziej dosko­na­łych, zostało w prze­szło­ści? Sam doświad­czał bar­dzo podob­nych uczuć, więc dosko­nale ją rozu­miał. Tym, czego nie rozu­miał, było, że Kaira nawet śmie­jąc się i żar­tu­jąc, wyda­wała się poświę­cać mu tylko nie­wielką część uwagi. Piła grzane wino, a potem tań­czyła do wtóru skocz­nej muzyki, i przez cały czas wędro­wała myślami gdzieś daleko, roz­wa­ża­jąc coś, a on mógł być tylko bier­nym świad­kiem tego pro­cesu, coraz bar­dziej zain­try­go­wany i jed­no­cze­śnie ziry­to­wany, bo nie przy­wykł, by cokol­wiek spy­chało go na drugi plan.

Mówił więc, żeby zasy­pać sło­wami coraz częst­sze okresy mil­cze­nia, a także by pora­dzić sobie z cha­osem wła­snych uczuć. Słowa zawsze były jego przy­ja­ciółmi, to one okre­ślały i porząd­ko­wały rze­czy­wi­stość, ale tym razem go zdra­dziły. Mimo iż wcale nie wypił dużo, miał wra­że­nie, że się upił; słowa, zda­nia, całe histo­rie wyle­wały się z niego jak woda z nie­do­krę­co­nego kranu, a on już wie­dział, że wielu z nich będzie żało­wał.

— Moja matka była labo­rantką w Archi­wum — powie­dział, pochy­la­jąc się po kubek z winem. Pod wpły­wem cie­pła w rubi­no­wym pły­nie roz­wi­jał się zło­ci­sto­zie­lony kwiat. — Za swo­jego pierw­szego syna, a mojego star­szego brata, zapła­ciła dwa­dzie­ścia suri­mów, na wię­cej nie było ją stać. Ary był dziec­kiem Ekwi­li­brium, ale nie­zbyt uzdol­nio­nym, trudno ocze­ki­wać cudów za taką sumę. Oczy­wi­ście moja matka miała nadzieję, matki zawsze mają nadzieję, prawda? — zaplą­tał się, zaże­no­wany wła­sną nie­zręcz­no­ścią. — Potem w labo­ra­to­rium wyda­rzył się poważny wypa­dek. Mama prze­żyła, ale została oszpe­cona, jej twarz… ciesz się, że ni­gdy nie widzia­łaś jej twa­rzy. Dostała wtedy odszko­do­wa­nie i całą sumę posta­no­wiła prze­zna­czyć na mnie, na jesz­cze jedno dziecko, i to takie, które będzie miało szansę prze­trwać aż do Prze­bu­dze­nia. Zamó­wiła mnie tak jak Ary’ego, u duszo­in­ży­nie­rów Ekwi­li­brium, życząc sobie dokład­nie tego samego, czyli zrów­no­wa­żo­nego pakietu arty­stycz­nych talen­tów. Zapła­ciła wię­cej, więc jestem znacz­nie bar­dziej uta­len­to­wany, choć i tak w porów­na­niu z innymi… — zamilkł i chwilę bawił się kub­kiem. — Kairo, czy to w ogóle cię inte­re­suje? — zapy­tał despe­racko.

— Ow­szem — odparła, i naj­dziw­niej­sze było to, że chyba mówiła prawdę. Widać dziew­czyna miała dobrą podziel­ność uwagi. — Co się stało z twoją matką?

— Została z tyłu, kiedy byłem jesz­cze bar­dzo mały. Więk­szość dzie­ciń­stwa spę­dzi­łem wraz z bra­tem w dziel­nicy sie­rot, a potem, ledwo Ary osią­gnął doj­rza­łość, jego też zabrał Skok. Wtedy zna­la­złem sobie miesz­ka­nie w cen­trum i się prze­pro­wa­dzi­łem.

— Mnie stwo­rzyli duszo­in­ży­nie­ro­wie Cha­osu — powie­działa Kaira powoli, jakby sma­ku­jąc na języku wypo­wia­dane słowa. — Jestem zlep­kiem przy­pad­kowo dobra­nych genów. I nie mam żad­nych zdol­no­ści.

Fin­nen poczuł ude­rze­nie gorąca; żal, współ­czu­cie, skrę­po­wa­nie jej nie­szczę­ściem miękką falą pode­szły mu do gar­dła. Nic dziw­nego, że Kaira była tak głę­boko prze­ko­nana, iż pod­czas Skoku zosta­nie z tyłu. Nikt już nie zama­wiał dzieci u duszo­in­ży­nie­rów Cha­osu – ow­szem, byli nie­gdyś modni, ale to było dawno, przed stu kil­ku­dzie­się­ciu laty albo i wię­cej, w cza­sach gdy żyła jesz­cze matka jego matki. I moda ta trwała bar­dzo krótko. Ta nie­mal zapo­mniana kor­po­ra­cja two­rzyła ludzi dokład­nie tak, jak powie­działa Kaira, dobie­ra­jąc geny bez żad­nego planu i nie dba­jąc o to, by zapew­nić im jakie­kol­wiek talenty. Cza­sem z takich dzieci wyra­stali geniu­sze, ale zna­cząca więk­szość była zupeł­nie prze­ciętna. I zosta­wała z tyłu przy swoim pierw­szym doro­słym Skoku. Duszo­in­ży­nie­ro­wie Cha­osu mieli naj­fa­tal­niej­sze sta­ty­styki w mie­ście, gorzej radzili sobie tylko nie­ist­nie­jący już Per­fecti, któ­rzy dawno, dawno temu uparli się, by two­rzyć ludzi dosko­na­łych pod każ­dym wzglę­dem.

— Nie rozu­miem, jak ktoś mógłby zro­bić swo­jemu dziecku taką krzywdę…

Kaira wzru­szyła ramio­nami.

— Jestem jede­na­stą córką i mój ojciec twier­dzi, że miał dość prze­wi­dy­wal­no­ści. Chciał choć raz nie wie­dzieć, co wyro­śnie z jego dziecka. Myślę — dodała z ocią­ga­niem, jakby zasta­na­wia­jąc się, czy warto ojca uspra­wie­dli­wiać — że on naprawdę wie­rzył, iż przy­pad­kiem otrzy­mam zdol­no­ści, które pozwolą mi prze­trwać. Lubił mnie, gdy byłam mała, pamię­tam, że czę­sto wołał mnie do sie­bie, a potem pod­su­wał różne zabawki, kredki do ryso­wa­nia, mecha­niczne ukła­danki, muzyczne instru­menty. I cze­kał, obser­wu­jąc, czym naj­chęt­niej się bawię i do czego mam talent. Tyle że ja żad­nego talentu nie mam i w miarę jak rosłam, sta­wało się to coraz bar­dziej oczy­wi­ste. Od pew­nego czasu wszy­scy już byli prze­ko­nani, że zostanę z tyłu. Nikt nie powie­dział tego gło­śno, ale ja wie­dzia­łam, widzia­łam to w oczach ojca, sióstr, nawet słu­żą­cych. — Potrzą­snęła głową, naj­wy­raź­niej zdzi­wiona. — Byłam prze­ko­nana, że oni wszy­scy mają rację.

— Ale prze­cież prze­trwa­łaś, prawda? Może jed­nak masz jakieś ukryte zdol­no­ści…

Czuł, że jego opty­mizm brzmi fał­szy­wie. Co prawda ten Skok nie zabrał Kairy, ale z powo­dze­niem mógł to zro­bić następny, za kilka lat, może nawet mie­sięcy. Pew­nie tak będzie. Czy dziecko Cha­osu miało w ogóle jaką­kol­wiek szansę dotrwać aż do Prze­bu­dze­nia? A jakie szanse miał on? Nikt nie znał dokład­nych pla­nów Przed­księ­ży­co­wych, ale z dotych­cza­so­wych wyli­czeń wyni­kało, że czeka ich jesz­cze kilka do kil­ku­na­stu Sko­ków, pod­czas któ­rych odrzu­co­nych zosta­nie ponad dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć pro­cent oby­wa­teli Luna­po­lis. A więc na koniec zosta­nie około tysiąca osób, które Przed­księ­ży­cowi z takich czy innych wzglę­dów uznają za naj­do­sko­nal­sze.

Kilka do kil­ku­na­stu Sko­ków. Jeśli na­dal będą nastę­po­wać w tym samym tem­pie, tak szybko jeden po dru­gim, to Fin­nen i Kaira nale­żeć będą do ostat­niego poko­le­nia. Tego, które osią­gnie Prze­bu­dze­nie.

Poczuł lęk, nie ten przy­jemny dresz­czyk emo­cji, który tak lubił, lecz praw­dziwy, doj­mu­jący lęk, jakby sta­nął na iglicy Kopuły i spoj­rzał w dół, w otwie­ra­jącą się pod jego sto­pami prze­paść. I wie­dział, że prę­dzej czy póź­niej w nią wpad­nie, przy kolej­nym Skoku albo jesz­cze następ­nym. Nie zesta­rzeje się ani nie umrze natu­ralną śmier­cią, lecz zgi­nie w prze­szło­ści, w pło­mie­niach, od zaka­że­nia z ran albo zepsu­tego jedze­nia.

„Czas się koń­czy” — powie­działa piękna Alika i było to praw­do­po­dob­nie jedyne mądre zda­nie w całym jej życiu.

Miał zawroty głowy, a w żołądku czuł ucisk, jakby zjeż­dżał windą cza­sową.

— Chodźmy się przejść — zapro­po­no­wał despe­racko.

Spoj­rzał na Kairę. Ona także powinna się bać, jesz­cze bar­dziej niż on, a mimo to wcale nie wyglą­dała na wystra­szoną. Poczuł przy­pływ nie­chęci. Może była zbyt głu­pia, by myśleć o przy­szło­ści, może tak jak wielu innych po pro­stu żyła chwilą.

Zazdro­ścił jej tak czy ina­czej.

Fantastyka z plusem

Подняться наверх