Читать книгу Fantastyka z plusem - Anna Kańtoch - Страница 5

Pro­log

Оглавление

Jacques Diot chciał zabić Daniela Pan­ta­le­kisa. Było to uczu­cie czy­ste, pro­ste i sto­sowne do oko­licz­no­ści. Fran­cuz wie­rzył, że w ten spo­sób przy­służy się całemu spo­łe­czeń­stwu.

— Ty gnoju — powie­dział cicho, zaci­ska­jąc olbrzy­mie dło­nie w pię­ści. Na kost­kach pal­ców poru­szyły się czer­wono-czarne tatu­aże Kościoła Nowych Ziemi. — Ty porą­bany skur­wy­synu.

Mniej­szy, jasno­włosy męż­czy­zna pisnął coś nie­wy­raź­nie, a jego ude­rza­jąco brzydka twarz skur­czyła się w wyra­zie prze­ra­że­nia. Cof­nąłby się, gdyby mógł, ale za ple­cami miał kon­solę nawi­ga­cyjną. Ekran wyświe­tlał koor­dy­naty „Opty­mi­sty”.

— Co się stało? — Kate­rina nie­zgrab­nie wło­żyła kurtkę poma­rań­czo­wego kom­bi­ne­zonu. Po hiber­na­cji zawsze budziła się zmar­z­nięta i zesztyw­niała; była pewna, że gdyby teraz spoj­rzała w lustro, zoba­czy­łaby skórę bladą i miękką jak nie­wy­pie­czone cia­sto. Na szczę­ście wtło­czone w jej żyły sub­stan­cje pobu­dza­jące dzia­łały. Zaczy­nała być głodna, a to dobry znak.

— Jacques? Daniel? — rzu­ciła nie­cier­pli­wie.

— Co jest? — włą­czył się Ivain.

— Zmie­nił nam trasę — wark­nął Jacques. — I w rezul­ta­cie jeste­śmy teraz na jakimś zadu­piu, w odle­gło­ści pół roku od domu.

— Myśla­łem, że w ten spo­sób omi­niemy punkt celny! — Pan­ta­le­kis z każdą chwilą robił się coraz bar­dziej blady i wyglą­dał, jakby się kur­czył. — Nie wie­dzia­łem! Coś musiało się spie­przyć!

Jacques ude­rzył go w twarz. Daniel z jękiem zato­czył się do tyłu i wsparł o kon­solę.

— Coś się spie­przyło? Ty wszystko spie­przy­łeś.

— Tym razem prze­gią­łeś, Pan­ta­le­kis. — Kate­rina wło­żyła ręce do kie­szeni kurtki. Ładne, dziew­częce rysy zasty­gły w wyra­zie obrzy­dze­nia zmie­sza­nego z pogardą. Nawet nie drgnęła, gdy Jacques ude­rzył drugi raz, ani póź­niej, kiedy Daniel upadł i wypluł na pod­łogę krew.

— Prze­stań­cie — wtrą­cił Ivain. — To nic nie da.

Lecz nawet on się nie ruszył, by powstrzy­mać Jacques’a.

Od prze­szło roku tole­ro­wali Daniela Pan­ta­le­kisa, pomimo iż chudy i brzydki jak desz­czowa noc poto­mek Gre­ków miał nie­sa­mo­witą zdol­ność pako­wa­nia się w kło­poty. Jed­nak miał też jesz­cze wię­cej szczę­ścia, które pozwa­lało mu wycho­dzić z nich obronną ręką, zdol­no­ści tech­niczne oraz talent do ciem­nych inte­re­sów. Całe jego życie sta­no­wiło pasmo spek­ta­ku­lar­nych wpa­dek i rów­nie spek­ta­ku­lar­nych suk­ce­sów. Wła­śnie Pan­ta­le­ki­sowi zawdzię­czali to, że poza legal­nym ładun­kiem „Opty­mi­sta” wiózł rów­nież kilka sta­ran­nie ukry­tych skrzy­nek zaka­za­nych anty­aga­pi­ków. Na Ker­be­ro­sie będą je mogli sprze­dać z kil­ku­na­sto­krot­nym prze­bi­ciem, jeżeli, oczy­wi­ście, do tego czasu rynek się nie zmieni.

Pół roku, pomy­ślała Kate­rina. Stra­cili pół roku, żeby dotrzeć na to zadu­pie, i stracą kolejne pół, żeby wró­cić. Kurwa mać.

Daniel zaszlo­chał, wycie­ra­jąc ręka­wem smarki zmie­szane z krwią.

Ivain pod­szedł do kom­pu­tera.

— Jacques, prze­stań — powie­dział i tym razem w jego gło­sie zabrzmiało coś, co spra­wiło, że potężny Fran­cuz posłu­chał. — Patrz­cie.

Na ekra­nie prze­su­wał się zare­je­stro­wany przez zewnętrzne kamery obraz powierzchni pla­nety. Krą­żyła wokół sta­rego słońca i wyglą­dała na mar­twą.

— Tam nic nie ma… — Jacques nie­pew­nie podra­pał kark.

— Spójrz uważ­niej.

Włą­czył opcję powięk­sze­nia, po czym wska­zał lewy dolny róg ekranu.

— Tu. — Jego palec prze­su­nął się w bok. — I tu. Przyj­rzyj­cie się.

Kate­rina wcią­gnęła powie­trze przez zęby.

To, co na pierw­szy rzut oka wyglą­dało jak roz­rzu­cone po gór­skich zbo­czach gigan­tyczne głazy, w rze­czy­wi­sto­ści oka­zało się pozo­sta­ło­ściami budyn­ków. Teraz, gdy zdała sobie z tego sprawę, zaczęła dostrze­gać coraz wię­cej szcze­gó­łów. Pod­świe­tlone bla­skiem czer­wo­nego słońca ruiny wyglą­dały, jakby pło­nął w nich ogień.

— To wymarłe mia­sto — szep­nęła, ważąc na języku każde słowo. Bała się, że samo wypo­wie­dze­nie na głos myśli sprawi, iż wszystko okaże się złu­dze­niem. — Może któ­raś z naszych zagi­nio­nych kolo­nii, a może… może to mia­sto Obcych…

— Bzdura — burk­nął Jacques, ale bez spe­cjal­nego prze­ko­na­nia. Jego oczy błysz­czały pod­nie­ce­niem. Sto­jąca obok zaru­mie­niona Kate­rina jesz­cze nie chciała pozwo­lić sobie na radość.

Daniel sta­nął za ich ple­cami. Z roz­bi­tej wargi wciąż cie­kła krew, ale zda­wał się tego nie zauwa­żać.

Ivain roze­śmiał się nie­spo­dzie­wa­nie.

— Pan­ta­le­kis, nad tobą musi czu­wać jakiś cho­ler­nie pra­co­wity bóg. Wiesz, z rodzaju tych, któ­rzy opie­kują się idio­tami i pija­kami. Czło­wieku, ty masz wię­cej szczę­ścia niż rozumu. Nie, ty w ogóle nie masz rozumu, a za to masz kurew­sko wiel­kie, kosmiczne szczę­ście.

— Zej­dziemy tam, prawda? — zapy­tał z nadzieją Jacques.

— Skarby — szep­nął Daniel nie­mal z nabożną czcią. — Nie­za­leż­nie od tego, co to za mia­sto, tam mogą być skarby.

— Zawsze byłeś chciwy, Pan­ta­le­kis — par­sk­nęła Kate­rina.

— Mam na imię Daniel. — Brzy­dal poczer­wie­niał leciutko. — Ile razy pro­si­łem, żebyś nie zwra­cała się do mnie po nazwi­sku?

Mie­rzyli się wzro­kiem i tak jak zawsze Daniel poczuł oso­bliwą mie­sza­ninę nie­na­wi­ści, zazdro­ści oraz pożą­da­nia, którą budziła w nim ta kobieta.

— Nie uda­waj, że też o tym nie pomy­śla­łaś — wymam­ro­tał.

— Ja nie myślę o pie­nią­dzach, tylko o przy­go­dzie — wyszcze­rzyła zęby. — I o sła­wie odkryw­ców. To jak, bie­rzemy waha­dło­wiec i lądu­jemy?

— Nie mamy odpo­wied­niego sprzętu, tak naprawdę to jest zada­nie dla arche­olo­gów — ode­zwał się trzeźwo Ivain. — Albo nawet ksenoarche­olo­gów. Tam mogą być jakieś bez­cenne arte­fakty, które znisz­czymy, nie mówiąc już o tym, że komuś z nas może się coś stać.

— Daj spo­kój — Kate­rina par­sk­nęła lek­ce­wa­żąco — prze­cież ja nie mówię o wła­że­niu w jakieś dziury. Po pro­stu wylą­du­jemy i rozej­rzymy się tro­chę, co w tym złego? Atmos­fera — popu­kała we wskaź­niki — nadaje się do oddy­cha­nia, tem­pe­ra­tura jest zno­śna. Brak śla­dów życia, więc nic nam nie grozi. Zresztą weź­miemy broń i pakiet medyczny. Chyba nie chce­cie prze­pu­ścić takiej oka­zji?

— Nie, jasne, że nie. Ale ktoś musi zostać na statku.

— Zostawmy jego. — Jacques ruchem głowy wska­zał Pan­ta­le­kisa, po czym dodał zło­śli­wie — zasłu­żył sobie.

Zanim Daniel zdą­żył zapro­te­sto­wać, Ivain nie­spo­dzie­wa­nie przy­szedł mu z pomocą.

— Jeśli zosta­wimy go samego, wysa­dzi w powie­trze cały sta­tek — burk­nął. — Nie, on idzie z nami, a zostać musi ktoś z naszej trójki.

Za ple­cami Iva­ina Pan­ta­le­kis poka­zał Fran­cu­zowi wypro­sto­wany palec.

Loso­wali zapałki, a raczej peł­niące funk­cje zapa­łek odcinki zapa­so­wego kabla. Jacques wycią­gnął naj­krót­szy. Skrzy­wił się, wyraź­nie roz­cza­ro­wany, ale nie zapro­te­sto­wał.

Kate­rina ode­tchnęła z ulgą. Nie była pewna, czy na jego miej­scu rów­nie łatwo pogo­dzi­łaby się z wyro­kiem losu.

* * *

— Dostał­bym klau­stro­fo­bii, gdy­bym tu miesz­kał — powie­dział Ivain, zdej­mu­jąc hełm i zadzie­ra­jąc głowę.

Kate­rina i Daniel zgo­dzili się mil­cząco. Zruj­no­wane mia­sto pię­trzyło się wokół nich niczym mon­stru­alne klocki, roz­rzu­cone od nie­chce­nia na gór­skich zbo­czach. Schody, bie­gnące dzi­wacz­nymi zako­sami, to nik­nące, to znów poja­wia­jące się w naj­bar­dziej nie­spo­dzie­wa­nych miej­scach, tarasy, budynki, które zda­wały się skła­dać z dzie­sią­tek mniej­szych budowli, łączą­cych się ze sobą i prze­cho­dzą­cych jedne w dru­gie – wszystko to spra­wiało wra­że­nie labi­ryntu. Słońce chlu­stało szkar­ła­tem na czerń popę­ka­nych kamien­nych ścian i sza­rość scho­dów pokry­tych war­stwą pyłu. Wszę­dzie ta sza­rość i czerń. Choć nie, nie wszę­dzie, zre­flek­to­wał się Ivain. Część budyn­ków prze­sła­niały kon­struk­cje z prze­rdze­wia­łego metalu. Rusz­to­wa­nia? Jakieś oso­bliwe zdo­bie­nia? Męż­czy­zna nie potra­fił zgad­nąć. Czym­kol­wiek to było, teraz przy­po­mi­nało rudo­brą­zową, bar­dzo starą i bar­dzo znisz­czoną koronkę, tak lekką, że wyda­wało się, jakby od ścian mógł ją ode­rwać sil­niej­szy podmuch wia­tru.

Męż­czy­zna potrzą­snął głową. Mia­sto było… dziwne, ale chyba nie aż tak, by uznać je za zbu­do­wane przez obcą cywi­li­za­cję. Z dru­giej strony, nie bar­dzo też potra­fił wyobra­zić sobie miesz­ka­ją­cych tu ludzi.

— Co teraz? — Prze­cze­sał pal­cami włosy. W słońcu jego skóra wyglą­dała na opa­rzoną, jakby ktoś oblał go wrząt­kiem.

Kate­rina powoli obró­ciła się wokół wła­snej osi, chło­nąc piękno mar­twego świata i zara­zem pozwa­la­jąc, by zimny wiatr roz­wiał jej włosy. Podmu­chy nio­sły ze sobą dro­binki ostrego pyłu i ledwo uchwytny zapach spa­le­ni­zny. Pode­szła do jed­nej z popę­ka­nych ścian i prze­su­nęła po niej dło­nią. Na skó­rze zostały czarne ślady.

— Tu był pożar — szep­nęła, odro­binę spe­szona ciszą. — Może całe to mia­sto pło­nęło.

Poszu­kała wzro­kiem budynku, do któ­rego mogliby wejść. Nie musiała się długo roz­glą­dać – jeden z czar­nych gma­chów, nie­zbyt wysoki, lecz za to bar­dzo roz­le­gły, był znacz­nie lepiej zacho­wany niż pozo­stałe. Kate­rina pode­szła bli­żej. Mury potężne jak w romań­skiej świą­tyni oka­zały się osma­lone, ale nie popę­kane, pła­ski dach też spra­wiał wra­że­nie nie­na­ru­szo­nego.

— Pój­dziemy tam — zade­cy­do­wała.

Ivain w pierw­szej chwili chciał zapro­te­sto­wać, uznał jed­nak, że budy­nek wygląda naprawdę solid­nie, więc nic nikomu nie powinno się stać. Poza tym i tak nie zdo­łałby powstrzy­mać Kate­riny.

Wkra­cza­jąc w mrok, włą­czyli latarki. Smugi jaskra­wego świa­tła omio­tły wnę­trze, wyła­wia­jąc z ciem­no­ści czarne kolumny. Każda z nich skła­dała się z dzie­sią­tek postaci natu­ral­nej wiel­ko­ści, nagie dziew­częta stały na ramio­nach nagich chłop­ców, inne pary obej­mo­wały się jak w tańcu. Jedno na dru­gim, jedno obok dru­giego. Ivain spoj­rzał wyżej – tam tan­ce­rze roz­peł­zali się, pod­trzy­mu­jąc wachla­rzowe skle­pie­nie, ich syl­wetki stop­niowo wta­piały się w strop jak w mięk­kie masło. Jesz­cze gdzie­nie­gdzie widać było kawa­łek ple­ców, pośla­dek, stopę, potem i to zni­kało.

Porów­nał wyso­kość sali z wyso­ko­ścią widzia­nego od zewnątrz budynku. Doszedł do wnio­sku, że nad nimi musi znaj­do­wać się jesz­cze kilka pię­ter. Może nawet kil­ka­na­ście.

Ivain skie­ro­wał stru­mień bla­sku w bok i odno­to­wał obec­ność spi­ral­nych scho­dów. Jed­nych, potem dru­gich. I kolej­nych, giną­cych w pół­mroku.

Daniel wszedł w coś w rodzaju alejki, która bie­gła środ­kiem sali; two­rzyły ją prze­rdze­wiałe, czte­ro­łape i zwie­rzo­po­dobne figury. Czas zatarł ich kształty, lecz i tak nie­które bar­dzo przy­po­mi­nały ziem­skie ssaki. Tu sza­kal, tam chyba hiena, jesz­cze dalej któ­ryś z wiel­kich kotów.

— Myśli­cie, że to są bóstwa Obcych? — zapy­tał Pan­ta­le­kis.

— Wąt­pię. — Ivain wyło­wił z mroku następne schody, które wijąc się, wio­dły na wyż­sze pię­tra. Pod nimi znaj­do­wał się mecha­nizm, oczy­wi­ście też prze­żarty przez rdzę. — A jeśli tak, to ci Obcy nie­wiele się od nas róż­nili. Ona na przy­kład wcale mi na Obcego nie wygląda. — Oświe­tlił jedną z tań­czą­cych dziew­cząt. — A ta sala pew­nie jest… no nie wiem, muzeum albo czymś w tym rodzaju.

— Muzeum, dobre — zachi­cho­tał Daniel. Prze­su­wa­jąc pal­cem po jed­nej z figur, wznie­cił chmurę żela­zi­stego pyłu. — Rany, jakie to musi być stare. — Skrzy­wił się z nie­sma­kiem. — Gdy­bym ją kop­nął, pew­nie cał­kiem by się roz­pa­dła.

— A to co? — Kate­rina oświe­tliła okrą­głą wnękę w ścia­nie.

Takich wnęk było wię­cej. Roz­miesz­czone rów­no­mier­nie co kil­ka­na­ście kro­ków, koja­rzyły się Iva­inowi z kaplicz­kami w kościele. Natu­ralną koleją rze­czy sądził, że będą w nich stały posągi, lecz gdy wszedł do naj­bliż­szej, oka­zała się pusta. Starł ze ściany war­stwę kurzu, odsła­nia­jąc rząd skom­pli­ko­wa­nych sym­boli. A może po pro­stu liter?

— Za cho­lerę nie mam poję­cia, co to może być — powie­dział.

Daniel na­dal oglą­dał figury zwie­rząt, pełen nadziei, że któ­raś okaże się zro­biona z cze­goś trwal­szego niż metal albo przy­naj­mniej będzie mniej zardze­wiała. Kate­rina pode­szła do scho­dów i cie­ka­wie przyj­rzała się mecha­ni­zmowi. Był wyż­szy i szer­szy od niej, pełen jakichś skom­pli­ko­wa­nych ele­men­tów, z któ­rych roz­po­zna­wała tylko koła zębate.

— Ruchome schody? — zapy­tała nie­pew­nie. — Myśli­cie, że to coś wpra­wiało w ruch schody?

Zadarła głowę. Nad nią, na wyso­ko­ści nie­ca­łych trzech metrów, wisiała krata, nie­gdyś zapewne bogato zdo­biona. Do czego słu­żyła? Wisiała pio­nowo, na łań­cu­chach, więc pew­nie w zależ­no­ści od potrzeby można ją było pod­nieść bądź opu­ścić. Kate­rina uznała, że opusz­czona krata oddzie­lała ludzi od napędu scho­dów, by nikt nie­po­wo­łany nie pchał tam rąk, a pod­no­szono ją, gdy na przy­kład trzeba było coś napra­wić.

Prze­siane przez kratę świa­tło latarki rzu­cało na ścianę wydłu­żone, drga­jące cie­nie, kurz wier­cił w nosie i osa­dzał się w gar­dle dra­piącą war­stwą. Za ple­cami sły­szała odgłosy kro­ków zwie­lo­krot­nione głu­chym echem, a potem połknięte przez ciszę.

Kate­rina skie­ro­wała stru­mień bla­sku z powro­tem na skom­pli­ko­wany mecha­nizm i pode­szła jesz­cze bli­żej. Miała nie­mal pew­ność, że poszcze­gólne ele­menty napędu peł­nią funk­cję nie tylko użyt­kową, że każdy z nich stwo­rzono tak, by był też piękny. Dzieło sztuki i mecha­nizm w jed­nym. O, na przy­kład to pordze­wiałe kółko wyglą­dało, zupeł­nie jakby ktoś ufor­mo­wał je w kształt śmie­ją­cego się słońca…

Wycią­gnęła rękę.

Ivain był jedy­nym, który widział dokład­nie, co się potem stało. Widział, ale ponie­waż pozo­stało mu nie­całe osiem minut życia, nie zdą­żył o tym nikomu opo­wie­dzieć.

Po pierw­sze, naj­bliż­sza drzwi figura obró­ciła się z prze­raź­li­wym zgrzy­tem, zachwiała i runęła, pyskiem trą­ca­jąc kolejne zwie­rzę. I znów: lek­kie poru­sze­nie meta­lo­wego ciała, utrata rów­no­wagi, zardze­wiała łapa ude­rza w kolejny zardze­wiały grzbiet. Rząd prze­wra­cał się jak kostki domina, sypiąc wokół pła­tami rdzy, a naj­dziw­niej­sze w tym wszyst­kim było to, że zwie­rzęta wcale nie stały aż tak bli­sko sie­bie, że każde przed upad­kiem zdą­żyło jesz­cze wyko­nać ten jeden, ostatni ruch wystar­cza­jący, by trą­cić sąsiada.

Po dru­gie, gdzieś w poło­wie tego przed­sta­wie­nia Daniel wyjął broń i obró­cił się, tocząc wokół prze­ra­żo­nym spoj­rze­niem. Po trze­cie, ostat­niej w rzę­dzie figu­rze odpa­dła głowa; zwie­rzęcy łeb odła­mał się jak sucha makówka i poto­czył wprost pod nogi Pan­ta­le­kisa. Męż­czy­zna wrza­snął, odsko­czył, potknął się i prze­wró­cił, a pisto­let wypa­lił. W górę, ponad gło­wami ich wszyst­kich.

Krata zady­go­tała, jeden z pod­trzy­mu­ją­cych ją łań­cu­chów pękł. Kate­rina pod­nio­sła wzrok, a Ivain wrza­snął:

— Ucie­kaj!

W tej samej chwili dro­binki rdzy wpa­dły jej do oczu i kobieta zasło­niła twarz, upusz­cza­jąc jed­no­cze­śnie latarkę.

— Ucie­kaj!

Krata zjeż­dżała na jed­nym łań­cu­chu, prze­krzy­wiona, w łomo­cie sta­rego żela­stwa. Łup, brzdęk, łup, brzdęk, w miarę jak pod wyso­kim sufi­tem roz­wi­jały się kolejne zwoje.

Kate­rina ruszyła naprzód, ośle­piona, z zaci­śnię­tymi powie­kami i wycią­gnię­tymi dłońmi. I ucie­kłaby, miała na to wystar­cza­jąco dużo czasu, ale prze­cież była jesz­cze latarka leżąca na posadzce. Kobieta potknęła się o nią i roz­cią­gnęła jak długa. A krata opa­dła z hukiem, wię­żąc jej stopę. Jeden z meta­lo­wych bol­ców musiał ją zra­nić, bo wrza­snęła.

— Nie ruszaj się! — Ivain już do niej biegł. Nie miał czasu zasta­no­wić się, jak prze­dziw­nego zbiegu oko­licz­no­ści wła­śnie był świad­kiem. — Zaraz cię wycią­gniemy. Daniel!

— Nic mi nie jest! — odkrzyk­nęła dziar­sko. — Cho­ciaż… cho­lera, tro­chę mnie boli.

— Spo­koj­nie, pomo­żemy ci. Daniel, chodź tu z tą apteczką!

Pomo­gli Kate­ri­nie usiąść, a gdy posy­ku­jąc z bólu, prze­krę­ciła stopę, bez trudu uwol­niła się z pułapki.

Ivain pod­wi­nął nogawkę jej kom­bi­ne­zonu i oświe­tlił łydkę. Rana nie krwa­wiła mocno, ale skóra wokół niej miała brzyd­kie, sino­zie­lone zabar­wie­nie.

Prze­łknął ślinę.

— Co to było? — jęk­nęła Kate­rina. — I o co się… — urwała, widząc minę Iva­ina. — I jak? Paskud­nie to ska­le­cze­nie wygląda? Cho­lera, boli coraz bar­dziej… Chyba zaraz zemdleję.

— Daniel, podaj jej anty­bio­tyki. Mogło dojść do zaka­że­nia.

Pan­ta­le­kis posłusz­nie się­gnął do apteczki. Ręce mu drżały i szcze­rze pra­gnął być teraz jak naj­da­lej stąd, naj­chęt­niej na statku, bez­pieczny w swoim łóżku. Meta­liczny łomot wciąż dzwo­nił mu w uszach; pod powie­kami miał obraz zwie­rzę­cego łba, który tak nagle poto­czył się pod jego stopy, by spoj­rzeć zasnu­tymi rdzą śle­piami. Zbu­dził się w nim strach, nie o Kate­rinę, ale o sie­bie samego. Pan­ta­le­kis wie­dział, że to znowu będzie jego wina, ten przy­pad­kowy strzał, krata, rana Kate­riny… Zawsze jego wina.

— I coś na ból, pro­szę… — jej głos zała­mał się i zaszlo­chała. Ivain zesztyw­niał, czu­jąc, jak serce obciąża mu lęk. Ni­gdy wcze­śniej nie widział, żeby Kate­rina pła­kała.

Kilka sekund trwało, nim wziął się w garść.

— W porządku, śro­dek prze­ciw­bó­lowy też. Zabie­ramy cię na sta­tek.

Pod­nie­śli ją, bio­rąc pod ramiona. Zwi­sała mię­dzy nimi ciężko, pło­nąca od gorączki i na wpół przy­tomna. Przez pierw­szych kil­ka­na­ście metrów pró­bo­wała jesz­cze kuś­ty­kać, potem po pro­stu ją wle­kli. Pod­wi­nięta nogawka odsła­niała skórę, na któ­rej plama mar­twicy roz­le­wała się aż do kolana.

Ponad głową Kate­riny Daniel posłał Iva­inowi pyta­jące spoj­rze­nie.

— Co jej jest? — szep­nął.

— Nie wiem, ale wygląda paskud­nie, jak coś w rodzaju kurew­sko szybko postę­pu­ją­cej gan­greny. Nie wiem, czy nie będziemy musieli jej tej nogi obciąć.

— Żar­tu­jesz? Nie mamy odpo­wied­nich warun­ków!

— Nie widzę innego… Cho­lera… — Ivain zaklął, otwie­ra­jąc drzwi, bo gwał­towny podmuch wia­tru syp­nął mu w oczy pyłem. Puścił Kate­rinę, zato­czył się w tył i upadł na jedną z prze­wró­co­nych figur.

Musimy stąd spie­przać, pomy­ślał, roz­cie­ra­jąc łokieć. Im szyb­ciej, tym lepiej.

— Zra­ni­łeś się? — głos Daniela był wysoki, na gra­nicy histe­rii.

— Co?

— Zra­ni­łeś się? Bo jeśli w tym zardze­wia­łym metalu coś jest…

— Nic się nie stało. — Ivain, mru­ga­jąc, pozbył się spod powiek resz­tek pyłu. Razem wycią­gnęli Kate­rinę na zewnątrz, po czym przy­sta­nęli w czer­wo­nym bla­sku słońca.

Daniel był spo­cony i zdy­szany, Ivain spo­cony, zdy­szany i blady jak śmie­tan­kowy ser. Kła­dąc na ziemi Kate­rinę, skrzy­wił się, co nie uszło uwagi dru­giego męż­czy­zny.

— Pokaż rękę — zażą­dał Daniel.

— Nie bądź idiotą.

— Pokaż.

Ivain z wes­tchnie­niem pod­wi­nął rękaw, demon­stru­jąc zdrową, nie­na­ru­szoną skórę.

— Zado­wo­lony?

— Więc co ci jest? — nie ustę­po­wał Daniel. — Jesteś biały jak ściana.

— Mam kło­poty z ser­cem, w porządku? To nic wiel­kiego, zaraz jak wró­cimy na sta­tek, wezmę lekar­stwo.

Kate­rina poru­szyła się i jęk­nęła.

— Pro­szę, jesz­cze jeden zastrzyk… Boli… O Boże, jak boli…

— Sły­szysz? Zamiast mar­twić się o mnie, daj jej zastrzyk — wark­nął Ivain.

Daniel zaci­snął zęby, ale posłusz­nie wyjął z apteczki śro­dek prze­ciw­bó­lowy, zała­do­wał ampułkę do iniek­tora i wbił igłę.

— Jeśli jej zaszko­dzi, to będzie twoja wina — wymru­czał.

Kobieta zamknęła oczy, jej ścią­gnięte cier­pie­niem rysy wygła­dziły się. Znie­ru­cho­miała.

— Już lepiej? — Ivain pochy­lił się nad nią z tro­ską. — Kate­rina? Kate­rina?!

Zbli­żył poli­czek do jej ust, poło­żył rękę na szyi. Potem odwró­cił się w stronę towa­rzy­sza. W oczach miał grozę.

— Nie żyje… Danielu, ja myślę, że ona umarła.

Pan­ta­le­kis odsu­nął się kilka kro­ków, jakby to, co spo­tkało Kate­rinę, było zaraź­liwe.

— Ja nic nie zro­bi­łem! — krzyk­nął zała­mu­ją­cym się gło­sem.

Ivain zaci­snął usta. Wciąż pochy­lał się nad Kate­riną, wspie­ra­jąc się jedną ręką o zie­mię.

— Wiem. Pomóż mi wstać, pro­szę…

— Źle się czu­jesz, prawda? — zapy­tał podejrz­li­wie Daniel. — Słabo ci?

— Pomóż… mi… wstać…

Pan­ta­le­kis na wszelki wypa­dek odsu­nął się jesz­cze kilka kro­ków.

— Nie — powie­dział. — Ani mi się śni. To może być jakaś zaraź­liwa cho­roba, którą oboje zła­pa­li­ście.

— Potrze­buję… lekar­stwa… na statku… Pro­szę…

Daniel w mil­cze­niu pokrę­cił głową. Oczy miał wiel­kie, prze­ra­żone, a twarz zaciętą w wyra­zie zde­cy­do­wa­nia.

— Nie.

Ivain zachwiał się, pod­parł drugą ręką. Jego skóra, wcze­śniej po pro­stu blada, teraz wyda­wała się nie­mal prze­zro­czy­sta. Grube kro­ple potu spły­wały mu z czoła, usta poru­szały się, jakby wciąż pró­bo­wał coś mówić. Daniel przy­mknął oczy. Gdy je otwo­rzył, Ivain leżał z głową na piersi Kate­riny niczym Romeo przy­tu­lony po śmierci do swej uko­cha­nej. Nie oddy­chał, a przy­naj­mniej tak to wyglą­dało z odle­gło­ści kil­ku­na­stu kro­ków. Pan­ta­le­kis nie zamie­rzał spraw­dzać.

Odwró­cił się w stronę waha­dłowca, roz­wa­ża­jąc, czy uda mu się dopi­lo­to­wać go do statku. Miał zawroty głowy, ale tłu­ma­czył sobie, że to sku­tek stra­chu, z pew­no­ścią nie tej kosz­mar­nej cho­roby.

Wtedy wła­śnie z nieba sfru­nął anioł.

Błę­kitne świa­tło otu­lało jego syl­wetkę niczym kom­bi­ne­zon. I miał skrzy­dła, sre­brzy­ste, mecha­niczne skrzy­dła, z któ­rych strze­lały w niebo iskry. Wylą­do­wał na scho­dach, po czym zaczął iść w dół.

Daniel zamarł w bez­ru­chu. Anioł kro­czył, odziany w blask, i wyglą­dało na to, że za chwilę prze­tnie męż­czyź­nie drogę do waha­dłowca.

Tak więc czło­wiek, nad któ­rym cał­ko­witą wła­dzę prze­jęła panika, odwró­cił się i pobiegł w drugą stronę.

Wprost do sali, z któ­rej przed chwilą wyniósł umie­ra­jącą Kate­rinę.

Fantastyka z plusem

Подняться наверх