Читать книгу Fantastyka z plusem - Anna Kańtoch - Страница 9

2

Оглавление

Wiał ostry, prze­ni­kliwy wiatr, a słońce wisiało nisko nad dachami potęż­nych budowli z kamie­nia i metalu. Pur­pu­rowy dysk przy­po­mi­nał węgie­lek doga­sa­jący pośród popiołu; resztki bla­sku odbi­jały się w tar­czach księ­ży­co­wych, które roz­kwi­tały na dachach niczym mecha­niczne kwiaty.

Fin­nen zapiął kurtkę i wydłu­żył krok, pocią­ga­jąc za sobą dziew­czynę.

— Nie tak szybko! — zapro­te­sto­wała.

— Podobno nie chcesz się spóź­nić — wymru­czał, ale posłusz­nie zwol­nił.

Zjeż­dżali teraz rucho­mymi scho­dami. Metr w dół, zmiana per­spek­tywy – i plą­ta­nina rur na jed­nym z domów uło­żyła się w obraz sple­cio­nych w miło­snym uści­sku par. Metr w dół, kolejna zmiana per­spek­tywy. Inny dom pokryty dziew­czę­cymi twa­rzami, każda wyso­ko­ści połowy pię­tra. War­ko­cze ze sta­lo­wych prę­tów, oczy jaśnie­jące bla­skiem gazo­wych latarni, mięk­kość policzka zazna­czona wygię­ciem metalu. Kolejny metr, po ścia­nie wspi­nały się mie­dziane łodygi, nio­sąc cię­żar liści wiel­kich jak tale­rze i dłu­gich, ostrych cierni.

Rury dopro­wa­dzały do miesz­kań cie­płą wodę oraz gaz i odpro­wa­dzały nie­czy­sto­ści. Zazwy­czaj ich poło­że­nie dyk­to­wane było prag­ma­ty­zmem, ale cza­sem celowo pro­wa­dzono je po spe­cjal­nie zapę­tlo­nych szla­kach, nad­kła­da­jąc drogi lub doko­nu­jąc kar­ko­łom­nych skró­tów, a wszystko po to, by stwo­rzyć ten jeden jedyny, nie­po­wta­rzalny wzór. To było Luna­po­lis, mia­sto, gdzie roz­są­dek zawsze ustę­po­wał przed mor­der­czą koniecz­no­ścią sztuki.

Od czasu do czasu mijały ich mecha­no­idy, które zgrzy­tli­wie stą­pały na sre­brzy­stych łapach, a im bli­żej Wod­nego Placu się znaj­do­wali, tym czę­ściej spo­ty­kali innych pie­szych, idą­cych parami albo w gru­pach. Wszy­scy ubrani byli odświęt­nie, więk­szość nio­sła butelki dro­gich alko­holi. Nie­któ­rzy do nad­garst­ków przy­wią­zali sznurki od lam­pio­nów, które uno­siły się na tle coraz ciem­niej­szego nieba.

— Zimno mi — poskar­żyła się Alika.

— Chcesz kurtkę? — Fin­nen zbyt późno przy­po­mniał sobie o zasa­dach rycer­sko­ści.

— Nie chcę. — Pocią­gnęła nosem. — Jeśli ją założę, nie będzie widać mojej sukni.

Chło­pak roz­sąd­nie trzy­mał język za zębami.

— Wszystko jest takie dziwne — mówiła dalej Alika. — Takie roz­myte i nie­re­alne, jak we śnie…

— To z powodu Skoku — wyja­śnił. — Powin­naś pamię­tać, prze­cież jeden masz za sobą.

— Byłam wtedy mała.

Fin­nen w dzie­ciń­stwie prze­żył dwa, ale to go wcale nie uspo­ka­jało. Skok rzadko zabie­rał dzieci, tak naprawdę zagro­żeni byli nie­mal wyłącz­nie doro­śli. A dla nich obojga miał to być pierw­szy Skok po osią­gnię­ciu doj­rza­ło­ści.

Na Wodny Plac dotarli jako jedni z ostat­nich, w chwili gdy na nie­bie poja­wiły się szkar­łatne litery.

„DO PRZE­BU­DZE­NIA POZO­STAŁO 59 LAT” — oznaj­mili Przed­księ­ży­cowi z głębi Studni. „POPU­LA­CJA MIA­STA WYNOSI W TEJ CHWILI 15 628 121 OSÓB”.

Fin­nen rozej­rzał się. Wodny Plac był naj­waż­niej­szym i zara­zem naj­ni­żej poło­żo­nym punk­tem Luna­po­lis. Oto­czony wyso­kimi budyn­kami, wśród któ­rych kró­lo­wały wieże Prin­ci­pium oraz Ekwi­li­brium, zawsze spra­wiał wra­że­nie mniej­szego, niż był naprawdę. A teraz, zatło­czony do gra­nic moż­li­wo­ści, wyglą­dał na jesz­cze bar­dziej cia­sny.

Pod­czas gdy nie­bem pły­nęły kolejne cyfry, Fin­nen obser­wo­wał tłum. Część kobiet dla ochrony przed chło­dem zarzu­ciła na ramiona mięk­kie szale, inne – tak jak Alika – wolały dygo­tać, demon­stru­jąc suk­nie we wszyst­kich bar­wach tęczy. Grupa wyrost­ków poda­wała sobie z rąk do rąk fiolkę z pastyl­kami syne­ste­tycz­nego nar­ko­tyku, obok trzy wyso­kie postaci skry­wały twa­rze w obszer­nych kap­tu­rach. Gdy jedno z nakryć się zsu­nęło, Fin­nen ujrzał czu­bek zwie­rzęco wło­cha­tego ucha.

Oka­le­czo­nych roz­po­znał od razu, podob­nie jak i pół­na­gich sza­leń­ców sko­ko­wych, któ­rzy przy­sie­dli na sze­ro­kich gzym­sach niż­szej z wież. W prze­szklo­nych kabi­nach mecha­no­idów musieli sie­dzieć ani­ma­to­rzy, bo tylko oni potra­fili ste­ro­wać mecha­nicz­nymi zwie­rzę­tami. Odmieńcy także wyróż­niali się z tłumu. A reszta? Która kor­po­ra­cja stwo­rzyła czte­rech iden­tycz­nych męż­czyzn o poważ­nych twa­rzach? Albo brą­zo­wo­skórą dziew­czynę w cięż­kiej, żałob­nej sukni? Prin­ci­pium czy Ekwi­li­brium? A może któ­raś z mniej waż­nych?

— Czter­dzie­ści osiem pro­cent oby­wa­teli to dzieci Prin­ci­pium, a tylko trzy­dzie­ści jeden Ekwi­li­brium — szep­nęła mu do ucha Alika. — Tak twier­dzą Przed­księ­ży­cowi — dodała, a potem zachi­cho­tała cicho. — Mamy nad wami coraz więk­szą prze­wagę.

Fin­nen wziął ją za rękę, sta­ra­jąc się nie oka­zy­wać zło­ści ani stra­chu. Kilka ostat­nich Sko­ków prze­trwało wię­cej ludzi Prin­ci­pium niż Ekwi­li­brium, co natych­miast odbiło się na licz­bie dzieci zama­wia­nych w obu wie­żach. To nic nie zna­czy, myślał, kie­dyś to nas było wię­cej i za jakiś czas pew­nie znowu tak będzie. Rów­no­waga pomię­dzy dwiema naj­waż­niej­szymi kor­po­ra­cjami zawsze pod­le­gała nie­wiel­kim waha­niom. To nic nie zna­czy.

Lecz oczy­wi­ście zna­czyło, i to dużo. Na przy­kład to, że miał mniej­sze szanse prze­trwać Skok niż chło­pak zamó­wiony za tę samą cenę w kon­ku­ren­cyj­nym Prin­ci­pium. Chyba że odmieni się zła passa Ekwi­li­brium, ale na razie nic na to nie wska­zy­wało.

Po nie­bie pły­nęły kolejne cyfry i litery. Przed­księ­ży­cowi wymie­niali nazwy wyna­laz­ków, które spo­wo­do­wały naj­dłuż­sze Skoki. „Uni­wer­salny Śro­dek Fab­bi­niego dla Osób Obojga Płci – 27 lat. Rewe­la­cyjny Sys­tem Bły­ska­wicz­nej Nauki Języ­ków Wsze­la­kich – 31”. Póź­niej oczy­wi­ście Kolejka. I tak dalej, przez wieki ist­nie­nia Luna­po­lis.

Alika wysu­nęła dłoń z uści­sku Fin­nena, a potem objęła go za szyję. Jej oczy błysz­czały, w twa­rzy nie było ani śladu lęku. Czego mia­łaby się bać? Nie tylko została stwo­rzona przez Prin­ci­pium, lecz w dodatku matka zapła­ciła za nią bar­dzo dużo, wię­cej, niż kosz­to­wał Fin­nen.

Była piękna, była… dosko­nała.

Przy­tu­lił ją, czu­jąc, jak wypa­ro­wuje z niego całe pod­nie­ce­nie. Jesz­cze nie­dawno nie mógł się docze­kać Skoku. Chciał zapro­wa­dzić Alikę do swo­jej pra­cowni, zdjąć z niej poziom­kową suk­nię, a potem kochać się aż do rana, pod­czas gdy na nie­bie roz­kwi­ta­łyby barwne fajer­werki. Jesz­cze bar­dziej chciał nama­lo­wać nad­cią­ga­jący Skok i nawet sądził, że mu się to udało. Był przy tym taki pewny, że nie zosta­nie z tyłu. Teraz drżał z zimna i stra­chu, a jego szklany obraz nagle wydał mu się banalny. Nie miał w sobie nic z praw­dzi­wej grozy Skoku.

Grozy, jaką w tej chwili odczu­wał Fin­nen.

— To już? — szep­nęła Alika. Zamknęła oczy jak mała dziew­czynka, któ­rej ktoś chce poka­zać nie­spo­dziankę.

— Nie, jesz­cze nie.

Plac ota­czał kor­don straż­ni­ków, nie­ru­cho­mych jak posągi. Świa­tła gazo­wych latarni odbi­jały się w heł­mach, pał­kach i naszy­tym na kaftany metalu. Byli tutaj, bo Skok ozna­czał nie tylko radość, ale cza­sem też kło­poty. Nie­któ­rzy ludzie wario­wali, gdy z tyłu zosta­wali ich krewni czy przy­ja­ciele. Fin­nen dosko­nale pamię­tał wście­kłość, jaka go ogar­nęła, gdy Skok zabrał mu brata.

Zebrani na placu zamarli w ocze­ki­wa­niu, nawet naj­młodsi prze­stali się wier­cić. Nie­da­leko wieży Prin­ci­pium zro­biło się zamie­sza­nie, gdy ani­ma­tor kazał swemu mecha­no­idowi uklęk­nąć, po czym wysiadł, wpy­cha­jąc się w tłum. Ktoś poczę­sto­wał go prze­kleń­stwem, ktoś inny bez prze­ko­na­nia pró­bo­wał przy­wo­łać straż­nika.

Wszystko umil­kło po chwili.

Ośle­pieni, z opa­skami na oczach, czuj­nie nad­sta­wiali uszu, głusi wytę­żali wzrok. Na gzym­sach sza­leńcy sko­kowi przy­sie­dli jak ptaki, przy­kuc­nięci, z nie­spo­koj­nymi twa­rzami unie­sio­nymi w niebo. Pod ich nagą, cienką jak per­ga­min skórą poru­szały się kości – Fin­nen widział to, nawet sto­jąc na ziemi pię­tro niżej. W dzie­ciń­stwie sądził, że wypu­kło­ści na ple­cach sza­leń­ców to zawiązki skrzy­deł, na któ­rych kie­dyś wzlecą w słońce.

Zegar odmie­rzał czas do Skoku. Nie­wielu go widziało, tłok był zbyt duży, ale w ciszy wszy­scy sły­szeli wydzwa­niane minuty.

Ponad ramie­niem przy­tu­lo­nej Aliki Fin­nen spoj­rzał na ciem­no­skórą dziew­czynę w żałob­nej sukni. Była wysoka, szczu­pła i spra­wiała wra­że­nie sil­nej. Twarz miała okrą­głą i miłą jak u dziecka.

Stała, gar­biąc się, jakby przy­tło­czona nie­wi­dzial­nym cię­ża­rem. W jej oczach dostrzegł roz­pacz. Wie­działa, że nie prze­trwa Skoku, i pogo­dziła się z losem. To dla­tego wło­żyła żałobną suk­nię zamiast odświęt­nej.

Fin­nen, który roz­pacz­li­wie pra­gnął sku­pić się na czym­kol­wiek poza wła­snym lękiem, zaczął roz­my­ślać, kim ona może być i skąd ma pew­ność, że zosta­nie z tyłu. Może cho­ro­wała na coś, a może duszo­in­ży­nie­ro­wie zepsuli jej geny, a ona zda­wała sobie z tego sprawę?

Zasta­na­wiało go też, czemu przy­szła na Wodny Plac sama. Wszy­scy wokół stali w parach albo w więk­szych gru­pach. Kochan­ko­wie tulili się do sie­bie, matki i ojco­wie trzy­mali dzieci za ręce, przy­ja­ciele i przy­ja­ciółki czu­łymi gestami doda­wali sobie otu­chy. Tylko dziew­czyna w żałob­nej sukni była samotna i, co wię­cej, spra­wiała wra­że­nie, jakby w ostat­nich chwi­lach wcale towa­rzy­stwa nie potrze­bo­wała. Zamknięta w koko­nie wła­snej tra­ge­dii, patrzyła na Fin­nena, ale go nie dostrze­gała, jej spoj­rze­nie prze­ni­kało przez chło­paka, jakby był czy­stą, nie­za­ma­lo­waną szybą.

Alika poru­szyła się i Fin­nen odru­chowo przy­tu­lił ją moc­niej.

— Czas się koń­czy — powie­działa wyraź­nie, wciąż z zamknię­tymi oczami, a potem wysu­nęła się z jego ramion. Po pro­stu zni­kła, pozo­sta­wia­jąc po sobie pustkę, w któ­rej wciąż uno­sił się zapach korzen­nych per­fum.

Póź­niej Fin­nen wie­lo­krot­nie opo­wia­dał o tej chwili. W zależ­no­ści od humoru bądź potrzeby mówił non­sza­lancko lub z prze­ję­ciem, zawsze jed­nak padały takie słowa, jak prze­ra­że­nie, groza, roz­pacz. Żadne jed­nak nie opi­sy­wało tego wra­że­nia, gdy chło­pak pojął, że świat, który znał, wła­śnie sko­czył do przodu, a on został w prze­szło­ści.

Tak samo jak słowa ulga, zdu­mie­nie czy radość nie odda­wały jego uczuć, gdy zro­zu­miał, że się pomy­lił. Że tak naprawdę to Alika została z tyłu, a on prze­trwał.

Ktoś krzy­czał – to pamię­tał – ktoś krzy­czał wyso­kim, piskli­wym gło­sem:

— Patrz­cie, napisy na nie­bie! Udało mi się! Udało!

— Mnie też! Dzięki Przed­księ­ży­co­wym, udało mi się!

Lunął krótki, zimny deszcz i Fin­nen sku­lił się odru­chowo, oszo­ło­miony, pusty i lekki niczym łupinka groszku. Po nie­bie peł­zły ogromne, roz­myte przez ulewę litery, ktoś wrzesz­czał, powta­rza­jąc wyli­cze­nia Przed­księ­ży­co­wych.

„DO PRZE­BU­DZE­NIA POZO­STAŁO 51 LAT. POPU­LA­CJA MIA­STA WYNOSI W TEJ CHWILI 12 502 473 OSOBY”.

Gdy prze­stało padać, Fin­nen uniósł głowę. Tłum prze­rze­dził się wyraź­nie, chło­pak bez pro­blemu mógł już dostrzec zegar zatrzy­many na godzi­nie zero, a nawet kamienną cem­bro­winę Studni, w któ­rej spo­czy­wali Przed­księ­ży­cowi. Jedna piąta, pomy­ślał. Znik­nęła jedna piąta oby­wa­teli Luna­po­lis, choć tych obec­nych na placu chyba mniej. Nic w tym dziw­nego, tutaj przy­cho­dzą przede wszyst­kim ci naj­do­sko­nalsi, pewni, że po Skoku będą mogli świę­to­wać.

Tacy jak Alika.

Pomy­ślał o dziew­czy­nie, o tym, jak bar­dzo musi być teraz prze­ra­żona, ale mimo to nie potra­fił prze­stać się cie­szyć. Pły­nęła przez niego potężna rzeka rado­ści zbru­ka­nej poczu­ciem winy i coś w nim wyśpie­wy­wało, powta­rza­jąc usły­szane słowa: „Udało mi się, udało!”.

Wysoko na nie­bie prze­pły­wały szcze­gó­łowe wyli­cze­nia Przed­księ­ży­co­wych. Cyfry odbi­jały się w kału­żach desz­czo­wej wody jak w lustrze, by po chwili znie­kształ­cić się i roze­dr­gać, gdy znów zaczął wiać wiatr. Podmu­chy nio­sły ze sobą kro­ple wody, która miała smak soli. Jakiś chło­pak wołał swo­jego przy­ja­ciela, ktoś pła­kał, ktoś inny pró­bo­wał kogoś pocie­szać. Nikt się nie awan­tu­ro­wał. Prze­mok­nięci ludzie nie mieli nawet ochoty pusz­czać fajer­wer­ków, po pro­stu roz­cho­dzili się, by w cie­płych domach opła­ki­wać utra­co­nych bli­skich lub pić i bawić się aż do rana. Po chwili na Wod­nym Placu pozo­stali już tylko ci, któ­rzy kogoś stra­cili, w oszo­ło­mie­niu wciąż roz­glą­da­jąc się dookoła, jakby sądzili, że ów ktoś po pro­stu gdzieś się zawie­ru­szył.

Nie roz­glą­dał się tylko Fin­nen oraz dziew­czyna w żałob­nej sukni. Długo trwało, zanim na jej twa­rzy nie­śmiała radość zastą­piła nie­do­wie­rza­nie.

— To prawda? — zapy­tała. — Nie zosta­li­śmy w prze­szło­ści?

— Gdyby tak było, nie widzie­li­by­śmy tego. — Wska­zał pal­cem ostatni napis sunący po nie­bie. „DOSKO­NAL­CIE SIĘ!”.

— Tak, wiem, ale wciąż trudno mi uwie­rzyć… Ja nie powin­nam prze­trwać.

— O tym decy­dują Przed­księ­ży­cowi, nie ty — powie­dział zbyt ostro, nie­mal agre­syw­nie. Jej poczu­cie winy było lustrza­nym odbi­ciem jego wła­snych emo­cji. — Widać zasłu­ży­łaś.

Tak samo jak ja, dodał w myślach. Naj­wy­raź­niej oka­za­łem się dosko­nal­szy od Aliki i trudno, żebym z tego powodu pła­kał. Cza­sem Przed­księ­ży­cowi dostrze­gają w czło­wieku cechy, któ­rych on sam u sie­bie nie podej­rzewa.

Dziew­czyna pokrę­ciła głową, nie­prze­ko­nana.

Wyci­szone na czas Skoku reklamy wież Ekwi­li­brium oraz Prin­ci­pium zabrzmiały z pełną mocą:

Znów jeste­śmy górą! — piało rado­śnie Prin­ci­pium. — Pod­czas naj­now­szego skoku stra­ci­li­śmy zale­d­wie dwa­dzie­ścia sie­dem pro­cent ludzi! Pomy­śl­cie, czy to nie wystar­cza­jący dowód, że domi­na­cja jed­nej cechy pozwoli wam dotrwać aż do Prze­bu­dze­nia? Dosko­nal­cie sie­bie i swoje dzieci w jed­nym kie­runku! Nie ma sensu roz­drab­niać wła­snego poten­cjału. Pamię­taj­cie – Prze­bu­dze­nie już za 51 lat! Czy chce­cie zostać z tyłu jak inni nie­szczę­śnicy? Zaufaj­cie naszym duszo­in­ży­nie­rom!

Rów­no­waga jest klu­czem — odpo­wia­dało spo­koj­nie Ekwi­li­brium, nie wspo­mi­na­jąc prze­zor­nie o cyfrach. — Domi­na­cja jed­nej cechy was oka­le­czy i zamieni w auto­maty, które potra­fią robić dosko­nale jedną rzecz – lecz tylko jedną, pod­czas gdy praw­dziwe czło­wie­czeń­stwo polega na har­mo­nij­nym roz­woju oso­bo­wo­ści. Bądź­cie uta­len­to­wani w wielu dzie­dzi­nach, ciesz­cie się wie­loma aspek­tami życia! Przed­księ­ży­cowi doce­nią waszą skom­pli­ko­waną indy­wi­du­al­ność!

— Sły­szysz. — Fin­nen uśmiech­nął się do dziew­czyny. — Tak naprawdę nikt nie wie, jakie cechy pozwolą osią­gnąć Prze­bu­dze­nie. Szansę ma każdy, nawet ci, za któ­rych matka czy ojciec zapła­cili marne tisos u szem­ra­nych duszo­in­ży­nie­rów.

Odpo­wie­działa nie­pew­nym uśmie­chem, a on poczuł w kie­szeni cią­że­nie butelki wina. Nie było już Aliki, z którą miał ją wypić, więc rów­nie dobrze mógł zapro­po­no­wać poczę­stu­nek nie­zna­jo­mej. Skoro była na tyle nie­kon­wen­cjo­nalna, by samot­nie przyjść na Wodny Plac, to może teraz zgo­dzi się na jego towa­rzy­stwo.

Fantastyka z plusem

Подняться наверх