Читать книгу Fantastyka z plusem - Anna Kańtoch - Страница 7
Finnen
ОглавлениеFinnen… Oczywiście, możecie się w ten sposób do mnie zwracać. Tutaj wszyscy tak właśnie mnie nazywają. Moje prawdziwe imię brzmi nieco podobnie, ale jest znacznie trudniejsze do wymówienia.
I tak, opowiem raz jeszcze o Dniu Zero, choć robiłem to już tyle razy, że czasami mam dość.
Dzień Zero… To nie jest nasza nazwa, tylko wasza, my używaliśmy odmiennej. Podobnie Lunapolis, duszoinżynierowie, wieże Principium oraz Ekwilibrium, i wiele, wiele innych. Nazwy, a także imiona, potrafią sprawić kłopot, prawda? Dla ułatwienia będę więc używał waszej nomenklatury – myślę, że obu stronom ułatwi to rozmowę.
Tak więc ja, Finnen, a także kobieta, którą nazywacie Kairą, oraz jej brat Niraj, jesteśmy winni tego, co się zdarzyło w Dniu Zero. Tak przynajmniej uważa większość Nowych Ziemian. Ja nie jestem pewien. Możliwe, że historia potoczyłaby się dokładnie tak samo, gdybym nigdy nie spotkał Kairy ani jej brata. Lubię jednak myśleć, że los dwóch światów zależał od tego krótkiego momentu na Wodnym Placu, gdy w tłumie zauważyłem Kairę. Być może gdybym stanął kilkanaście kroków dalej, wszystko wyglądałoby dziś zupełnie inaczej. Może…
Aby zrozumieć, jak doszło do Dnia Zero, trzeba najpierw zrozumieć nas – to, jacy byliśmy, oraz miejsce, w którym dorastaliśmy.
Najprostszą, co nie znaczy, że najtrafniejszą odpowiedzią jest, iż byliśmy młodzi. Licząc według waszej rachuby, miałem dwadzieścia jeden lat, choć gdyby wówczas zadać mi takie pytanie, musiałbym się długo zastanawiać, a potem doliczyłbym sobie także lata przebyte podczas Skoków. Nasz system mierzenia czasu był skomplikowany, więc opowiem o nim przy innej okazji.
Na razie ważne jest to, że byliśmy młodzi, a młodzi ludzie wierzą, iż potrafią zmieniać świat.
Odpowiedź na pytanie, jakie było miasto, w którym dorastaliśmy, jest trudniejsza.
Przytłaczało mnie, kiedy byłem dzieckiem. Gdy zadzierałem głowę, widziałem wieże połączone mostami – tak wysoko w powietrzu, że na sam widok ściskało mnie w żołądku. Sieć tych podniebnych dróg rzucała na niższe partie Lunapolis skomplikowany wzór cieni, jakby ponad nami mieszkał gigantyczny pająk. Niżej, zamiast dróg były schody, niektóre ruchome, inne nie. Wzdłuż nich ciągnęły się budynki z czarnego kamienia, każdy z co najmniej kilkoma tarczami księżycowymi na dachu, każdy oplątany siecią rur i rurek. Zarówno w metalu, jak i w kamieniu odbijał się blask czerwonego słońca i czasem, zwłaszcza pod wieczór, wyglądało to tak, jakby całe miasto broczyło krwią.
Bałem się Lunapolis, będąc dzieckiem, i nie przestałem, gdy dorosłem, lecz nauczyłem się także je kochać.
Jedno z moich najwcześniejszych wspomnień wiąże się z Halami. Uwielbiałem przychodzić tam z bratem. Ary buszował pośród jedzenia, szukając dla nas smakołyków, a ja wpatrywałem się w buchające lodowatym zimnem wagoniki, które wjeżdżały do Hal, po czym otwierały się nad podłużnymi stołami. Pac, pac – wypadały z nich zamrożone owoce, warzywa, a także gołębie, całe, razem z piórami, delikatnymi pazurkami i oczkami jak czarne paciorki. Fascynowały mnie, bo w Lunapolis nie było prawdziwych ptaków, tylko mechaniczne.
Produkty te pochodziły z prowincji, z miejsc, gdzie nie mieszkał już żaden człowiek. W wielkich szklarniach pod sztucznymi słońcami automaty hodowały rośliny, owoce morza oraz gołębie, a potem Kolejką wysyłały je do naszego miasta. Wszystko to było darmowe, płacić trzeba było dopiero za posiłki sporządzone przez kucharzy-artystów. Przerzucenie podstawowych obowiązków na maszyny pozwoliło nam w pełni oddać się sztuce oraz nauce – i nie był to kaprys, lecz konieczność. Zdobywanie pożywienia czy inne niezbędne prace przez wiele lat hamowały nasz rozwój, a zgodnie z życzeniem Przedksiężycowych musieliśmy się doskonalić.
Za moich czasów w Lunapolis nie było już prostych robotników, bo nikt taki nie przetrwałby ani jednego Skoku. Istnieli co prawda rzemieślnicy, urzędnicy czy nawet domokrążni sprzedawcy, lecz każdy z nich był albo mistrzem w swoim fachu, albo też miał dodatkowe talenty. A większość skomplikowanych i zarazem poniżających prac wykonywali zamknięci w metalowych ciałach przestępcy.
Co jeszcze pamiętam z dzieciństwa? Przede wszystkim mechanizmy miasta, którym jak każde dziecko lubiłem się przyglądać. Wnętrza silników, ich trzewia, arterie i żyły – wszystko to, co w waszym świecie jest ukryte, u nas wystawiano na widok publiczny. Mechanizm Kolejki, mechanizmy tarcz księżycowych i podniebnych teatrów, zegarów i ruchomych schodów – każdy z nich miał w sobie coś oryginalnego, każdy był osobnym dziełem sztuki, oddzielonym od gapiów metalową kratą. Zrobione z błękitnego ulferrum części nie rdzewiały, odporne na deszcz, zimno i śnieg. W istocie ulferrum, żelazo ostateczne, było odporne na wszystko. Z wyjątkiem przeszłości.
Coś jeszcze wartego wspomnienia? Może tylko to, że jestem dzieckiem Ekwilibrium, a z moją matką dzieliłem około czterdziestu procent materiału genetycznego. To średnia, choć znałem i takich, którzy byli doskonałymi, stuprocentowymi kopiami swego rodzica, jak i takich, którzy pod względem genetycznym nic z matką czy ojcem nie mieli wspólnego.
Pozostałe sześćdzisiąt procent to geny starannie dobrane przez urzędników korporacji. Miałem kilka różnych talentów – malowałem na szkle i płótnie, pisałem wiersze, czasem śpiewałem i komponowałem piosenki, byłem też nie najgorszym aktorem. Oczywiście wszystko to potrafiłem robić co najwyżej bardzo dobrze, nigdy genialnie. Taka jest cena bycia stworzonym przez duszoinżynierów Ekwilibrium.
Byłem ciekawskim dzieckiem i wyrosłem na ciekawskiego młodzieńca. Z ochotą rzucałem się na łeb na szyję w każdą awanturę, a jednocześnie miałem ambicję, aby traktować życie z cynicznym dystansem. Cyniczny dystans to nie jest coś, co łatwo przychodzi dwudziestolatkom, ale bardzo się starałem. Miałem sporą wyobraźnię, za dużo myślałem, tak mówili niektórzy, i uwielbiałem dzielić włos na czworo. Jeszcze bardziej uwielbiałem rozmyślać nad tym, jaki jestem skomplikowany, wrażliwy i oryginalny. Myślę, że pod wieloma względami byłem naprawdę irytujący, ale wiele osób mnie lubiło. Zwłaszcza dziewczęta, które uważały, że jestem uroczy, dobry w łóżku i mam ładne oczy.
Byłem także nieszczególnie mądry, trochę narwany, a także dość kapryśny. Wspominam o tym, jest to bowiem ważne, wyjaśnia, dlaczego potrzebowałem Kairy. Kaira zaś z zupełnie innych powodów potrzebowała mnie.
Lecz i tak cała historia zaczyna się od Skoku.