Читать книгу Brisingr - Christopher Paolini - Страница 11
Atak na Helgrind
ОглавлениеOd świtu dzielił ich kwadrans, gdy Eragon ocknął się i usiadł. Dwakroć pstryknął palcami, by zbudzić Rorana, a potem zebrał koce i zwinął w niewielki tłumoczek.
Roran podniósł się i uczynił podobnie z własnym legowiskiem.
Spojrzeli po sobie, drżąc z podniecenia.
– Jeśli zginę – rzekł Roran – zajmiesz się Katriną?
– Zajmę.
– Powiedz jej, że ruszałem do bitwy z radością w sercu i jej imieniem na ustach.
– Powiem.
Eragon wymamrotał krótkie zdanie w pradawnej mowie; jego siła zmalała niemal niedostrzegalnie.
– Już. To zaklęcie oczyści powietrze przed nami i uchroni nas przed paraliżującym oddechem Ra’zaców.
Ze swych juków wyciągnął kolczugę i odwinął tkaninę, w którą ją zapakował. Krew z walk na Płonących Równinach wciąż pokrywała niegdyś lśniącą zbroję, a połączenie zaschniętej posoki, potu i kurzu sprawiło, że między pierścieniami pojawiły się plamy rdzy. Wszelkie pęknięcia jednak zniknęły – Eragon naprawił je przed odlotem do Imperium.
Teraz naciągnął podszytą skórą koszulę, marszcząc nos, gdy dobiegł go smród śmierci i rozpaczy. Przypiął do przedramion zarękawia i nagolenniki do łydek. Na głowę włożył wyściełaną czapkę, kaptur z metalowej siatki i prosty stalowy hełm. Swój własny – ten, który nosił w Farthen Dûrze i na którym krasnoludy wyryły herb Dûrgrimst Ingeitum – stracił wraz z tarczą podczas powietrznego pojedynku Saphiry i Ciernia. Na dłonie nałożył metalowe rękawice.
Roran odział się podobnie, tyle że do zbroi dołączył drewnianą tarczę. Okalała ją miękka, żelazna listwa, pozwalająca lepiej odbić miecz nieprzyjaciela. Lewej dłoni Eragona nie obciążała tarcza – głogowy kij wymagał chwytu dwóch rąk.
Na plecach Eragon powiesił kołczan, dar od królowej Islanzadí. Prócz dwudziestu ciężkich dębowych strzał z lotkami z szarych gęsich piór tkwił w nim okuty srebrem łuk, który królowa wyśpiewała mu z cisowego drzewa. Łuk miał już nałożoną cięciwę i był gotów do użycia.
Saphira ugniatała ziemię pod stopami. Ruszajmy.
Eragon i Roran, odwiesiwszy juki i zapasy na gałąź rozłożystego jałowca, wdrapali się na grzbiet smoczycy. Nie musieli tracić czasu na jej siodłanie, bo przespała noc w uprzęży. Eragon czuł przez ubranie ciepłą, niemal gorącą skórę siodła. Chwycił szpikulec przed sobą, by móc utrzymać równowagę podczas nagłych zmian kierunku. Tymczasem Roran objął go jedną ręką w pasie, w drugiej ścisnął młot.
Kawał łupka zazgrzytał pod ciężarem Saphiry, gdy przykucnęła i w jednym radosnym skoku wyprysnęła na krawędź dolinki. Tam kołysała się przez chwilę, po czym rozłożyła ogromne skrzydła. Cienkie membrany wibrowały, gdy uniosła je ku niebu. Postawione w pionie, przypominały dwa przejrzyste, błękitne żagle.
– Nie tak mocno – sapnął Eragon.
– Przepraszam. – Roran poluzował uchwyt.
Dalsza rozmowa stała się niemożliwa, bo Saphira znów skoczyła. W najwyższym punkcie skoku opuściła z potężnym łopotem skrzydła, wzbijając się jeszcze wyżej wraz ze swymi pasażerami. Z każdym kolejnym uderzeniem wznosili się coraz bliżej wąskiego pasma chmur.
Gdy Saphira skręciła w stronę Helgrindu, Eragon obrócił się w lewo i odkrył, że widzi w dali szeroką taflę jeziora Leona. Z wody wznosiła się gruba warstwa mgły, szarej i widmowej w blasku przedświtu – zupełnie jakby na powierzchni płynu zapłonął wiedźmi ogień. Eragon próbował, lecz nawet jego jastrzębie oczy nie zdołały wypatrzeć przeciwległego brzegu, ani wyrastającego za nim, południowego krańca Kośćca. Żałował tego – zbyt wiele czasu minęło, odkąd ostatni raz oglądał góry swego dzieciństwa.
Na południu stała Dras-Leona, wielka masa budynków, ciemna, kanciasta sylwetka na tle ściany mgły okalającej jej zachodnią flankę. Eragon rozpoznał tylko jedną budowlę: katedrę, w której zaatakowali go Ra’zacowie. Okolona kryzą iglica górowała nad resztą miasta niczym zębata włócznia.
Wiedział, że gdzieś na przepływających w dole terenach pozostały resztki obozowiska, w którym Ra’zacowie śmiertelnie zranili Broma. Pozwolił, by cały jego gniew i żal związany z wydarzeniami owego dnia – a także zabójstwem Garrowa i zniszczeniem farmy – uwolnił się i dodał mu odwagi, a nawet więcej: pragnienia stawienia Ra’zacom czoła w walce.
Eragonie – powiedziała Saphira. Dziś nie musimy strzec naszych umysłów i ukrywać przed sobą myśli. Prawda?
Nie, chyba że pojawi się inny mag.
Zza horyzontu wyłonił się skrawek słonecznej tarczy, rozwijając na niebie złocisty, świetlisty wachlarz. W jednej chwili ponury dotąd świat rozjaśniła pełna gama kolorów: mgła rozbłysła bielą, woda stała się ciemnobłękitna, ceglano-błotny mur otaczający centrum Dras-Leony zajaśniał mętną żółcią, drzewa opatuliły się wszelkimi odcieniami zieleni, a ziemia zarumieniła czerwienią i pomarańczem. Helgrind jednak pozostał jak zawsze czarny.
Kamienna góra rosła w oczach; nawet z powietrza wyglądała przytłaczająco.
Nurkując ku jej podstawie, Saphira skręciła tak ostro w lewo, że Eragon i Roran spadliby, gdyby nie zdążyli już wcześniej przypiąć nóg do siodła. Potem okrążyła ostro skalne rumowisko i przeleciała nad ołtarzem, przy którym kapłani Helgrindu odprawiali ceremonie. Wiatr załamał się na krawędzi hełmu Eragona z donośnym skowytem, który niemal go ogłuszył.
– I co?! – huknął Roran, który nie widział, co się dzieje przed nimi.
– Niewolnicy zniknęli!
Wielki ciężar przygniótł Eragona do siodła, gdy Saphira wyszła z lotu nurkowego i wzleciała spiralą wokół Helgrindu, szukając wejścia do kryjówki Ra’zaców.
Nie widzę najmniejszej dziury, w którą wcisnąłby się leśny szczur – oznajmiła. Zwolniła i zawisła w powietrzu przed krawędzią łączącą trzeci z czterech wierzchołków z pozostałymi. Zębaty mur odbijał łoskot kolejnych uderzeń smoczych skrzydeł, aż w końcu zaczęły one rozbrzmiewać donośnie niczym grzmoty. Eragonowi napłynęły do oczu łzy, powietrze pulsowało mu na skórze.
Sieć białych żyłek zdobiła dolne partie skał i kamiennych kolumn w miejscach, gdzie w szczelinach pokrywających ich powierzchnię zebrał się szron, poza tym jednak nic nie zakłócało ponurego mroku wietrznych wierzchołków Helgrindu. Ani jedno drzewo nie wyrastało pośród pochyłych kamieni, żaden krzak, trawa czy porost. Nawet orły nie odważyły się założyć gniazd na strzaskanych skalnych półkach. Helgrind, wierny swemu mianu, pozostawał miejscem śmierci i stał spowity w ostre jak brzytwa, zębate fałdy kamiennych skarp i urwisk, niczym kościane widmo nawiedzające ziemię.
Posyłając przed siebie myśli, Eragon potwierdził obecność dwóch uwięzionych w Helgrindzie osób, które odkrył poprzedniego dnia. Nie wyczuł jednak ani śladu niewolników, a także, ku swej trosce, Ra’zaców ani Lethrblak. Jeśli nie ma ich tutaj, to gdzie się podziewają? – zastanawiał się. Szukając ponownie, zauważył coś, co wcześniej umknęło jego uwagi: samotny kwiat, goryczkę, kwitnącą pięćdziesiąt stóp przed nimi, w miejscu gdzie wedle wszelkich wskazówek winna ciągnąć się jedynie lita skała. Skąd ma dość światła, by żyć?
Saphira odpowiedziała na to pytanie, przysiadając na zwietrzałej iglicy kilkanaście stóp po prawej. Gdy to uczyniła, na moment straciła równowagę i rozłożyła skrzydła, by ją utrzymać. Miast musnąć masyw Helgrindu, koniuszek prawego skrzydła zanurzył się w skale i znów pojawił.
Saphiro, widziałaś?
Tak.
Pochyliwszy się, Saphira wyciągnęła pysk ku kamiennej ścianie. Zatrzymała się cal czy dwa od niej – jakby czekając na zatrzaśnięcie pułapki – a potem ruszyła naprzód. Łuska za łuską, jej głowa wsuwała się w głąb Helgrindu, aż w końcu Eragon widział już tylko szyję, tors i skrzydła smoczycy.
To złudzenie! – wykrzyknęła.
Jednym szarpnięciem potężnych mięśni zeskoczyła z iglicy i posłała ciało w ślad za głową. Eragon z ogromnym wysiłkiem zapanował nad sobą i nie zasłonił twarzy w rozpaczliwej próbie ochronienia jej przed zbliżającą się w pędzie skałą.
Sekundę później ujrzał przed sobą rozległą sklepioną jaskinię, zalaną ciepłym blaskiem poranka. Światło rozszczepiało się w łuskach Saphiry, padając na kamień w tysiącach roztańczonych, błękitnych plamek. Odwróciwszy się, odkrył, że za nim nie ma ściany, lecz wylot jaskini, z którego rozciągał się wspaniały widok na leżące w dole ziemie.
Eragon się skrzywił. Wcześniej nie przyszło mu do głowy, że Galbatorix mógł ukryć siedzibę Ra’zaców za pomocą magii. Głupiec ze mnie! Muszę lepiej się starać, pomyślał. Niedocenianie króla stanowiło najprostszą drogę ku śmierci.
Roran zaklął cicho.
– Następnym razem, kiedy spróbujecie czegoś takiego, ostrzeżcie mnie.
Pochylony Eragon zaczął odpinać pasy przytrzymujące nogi przy siodle. Jednocześnie rozglądał się, wypatrując zagrożeń.
Wylot jaskini miał kształt nieregularnego owalu, wysokiego na jakieś pięćdziesiąt stóp, szerokiego na sześćdziesiąt. Dalej komora rozszerzała się dwukrotnie i kończyła dobry strzał łuku dalej stosem grubych kamiennych płyt, opierających się o siebie pod niepewnymi kątami. Podłogę pokrywała sieć zadrapań, śladów wielokrotnych startów, lądowań i spacerów Lethrblak. W ścianach jaskini ziało pięć otworów niskich tuneli, przypominających tajemnicze dziurki od kluczy, a także szerszy korytarz, dość duży, by pomieścić Saphirę. Eragon przyjrzał się im uważniej, zalegał w nich jednak nieprzenikniony mrok i wyglądały na puste. Potwierdził ten fakt, posyłając w głąb nich myśli. Z wnętrzności Helgrindu dobiegały osobliwe, chaotyczne pomruki, sugerujące obecność nieznanych stworów, przebiegających w mroku, i kapiącą bez końca wodę. Do owego chóru szeptów dołączył miarowy odgłos oddechu Saphiry, dźwięczący dziwnie głośno pośród ścian pustej jaskini.
Najbardziej charakterystyczna była jednak przenikająca ją mieszanina woni. Dominował wśród niej zapach zimnego kamienia. Pod nim jednak Eragon wyczuwał wilgoć, pleśń i coś znacznie gorszego: mdlący, słodki fetor gnijącego mięsa.
Odpiąwszy ostatnie rzemienie, przerzucił prawą nogę nad grzbietem Saphiry i, siedząc bokiem, przygotował się do zeskoku. Roran uczynił to samo po przeciwnej stronie. Nim jeszcze zwolnił uchwyt, Eragon usłyszał pośród chóru szelestów igrających ze słuchem kilkanaście jednoczesnych stukotów, jakby ktoś uderzył w skałę całą garścią młotków. Dźwięk powtórzył się parę sekund później.
Eragon spojrzał w stronę, z której dobiegał ów odgłos, podobnie Saphira.
Wielka skręcona postać wyprysnęła z dużego tunelu. Wybałuszone, pozbawione powiek czarne oczy. Dziób długi na siedem stóp. Nietoperze skrzydła. Nagi, bezwłosy, potężnie umięśniony tors. Szpony wyglądające jak żelazne ćwieki.
Saphira cofnęła się, próbując uniknąć ciosu Lethrblaki. Bez skutku. Stwór wpadł na nią z prawej strony z mocą i wściekłością, którą Eragon porównał w myślach do skalnej lawiny.
Nie miał pojęcia, co zdarzyło się potem, bo siła uderzenia wyrzuciła go w powietrze, nim w mózgu zdążyła się ukształtować choćby jedna myśl. Lot na oślep zakończył się równie gwałtownie jak zaczął, gdy coś twardego i płaskiego uderzyło go w plecy. Eragon runął na ziemię, po raz drugi uderzając głową w kamień.
To zderzenie sprawiło, że z płuc uleciała mu reszta powietrza. Oszołomiony, leżał skulony na boku, sapiąc i próbując choćby częściowo zapanować nad odrętwiałym ciałem.
Eragonie! – krzyknęła Saphira.
Nic nie mogło dodać mu sił bardziej niż troska dźwięcząca w jej głosie. Gdy życie powróciło do rąk i nóg Eragona, sięgnął przed siebie i chwycił leżący obok kij. Wsunął jego okuty koniec w pobliską szczelinę i wsparty na głogowej lasce dźwignął się na równe nogi. Zachwiał się, przed oczami zatańczył mu rój szkarłatnych iskierek.
Sytuacja była tak oszałamiająca, że nie wiedział nawet, gdzie spojrzeć.
Saphira i Lethrblaka turlali się po jaskini, kopiąc się i gryząc z taką siłą, że ich ciosy rozdzierały kamień pod nimi. Łoskot towarzyszący walce musiał być niewyobrażalny, lecz dla Eragona zmagali się w ciszy – jego uszy nie działały. Podeszwy stóp wyczuwały jednak wibracje, gdy kolosalne bestie tarzały się na boki, grożąc zgniecenim każdemu, kto znajdzie się zbyt blisko.
Spomiędzy szczęk Saphiry wytrysnął jęzor błękitnego ognia i zalał lewą stronę głowy Lethrblaki szalonym inferno, dość gorącym, by stopić stal. Płomienie opływały głowę potwora, nie czyniąc mu krzywdy. Stwór tymczasem dziobnął szyję smoczycy, zmuszając ją do zaprzestania ataku.
Szybki niczym strzała wypuszczona z łuku, drugi Lethrblaka wyprysnął z korytarza, skoczył na Saphirę i otworzywszy wąski dziób, wydał upiorny, morderczy wrzask, na dźwięk którego Eragonowi zjeżyły się włosy, a wnętrzności zacisnęły w lodowaty węzeł lęku. Warknął ze złości; tylko to słyszał.
Teraz, po zjawieniu się obu Lethrblak, w jaskini zapanował porażający smród – jak gdyby ktoś wrzucił kilkanaście funtów zepsutego mięsa do beczki z pomyjami, które potem fermentowało tydzień w letnim słońcu.
Eragon zacisnął zęby, czując wzbierającą w gardle żółć, i pośpiesznie skupił myśli na czymś innym, żeby zwalczyć mdłości.
Kilka kroków dalej Roran leżał przy ścianie jaskini, w miejscu gdzie wylądował. Na oczach Eragona kuzyn uniósł rękę, dźwignął się na czworaki, a potem na nogi. Patrzył przed siebie oszołomiony i chwiał się jak pijany.
Za plecami Rorana wyłonili się z pobliskiego tunelu Ra’zacowie. W zniekształconych rękach trzymali długie jasne ostrza pradawnej roboty. W odróżnieniu od ich rodziców, Ra’zacowie byli mniej więcej tej samej wielkości i kształtu jak ludzie. Hebanowoczarne pancerze osłaniały ich od stóp do głów, choć Eragon prawie ich nie widział, bo nawet w Helgrindzie wrogowie nie zrzucili czarnych szat i płaszczy.
Ruszyli naprzód z zaskakującą prędkością, poruszając się szybko i skokami, jak owady.
A jednak Eragon nadal nie wyczuwał ani ich, ani Lethrblak. Czy oni także są złudzeniem? – zastanawiał się. Nie, to bzdura. Ciało, które Saphira rozdzierała szponami, było aż nazbyt prawdziwe. Nagle przyszło mu do głowy inne rozwiązanie: być może nie da się wykryć ich obecności. Może Ra’zacowie potrafili ukrywać się przed umysłami ludzi, ich ofiar, tak jak pająki czają się, polując na muchy? Jeśli tak było, Eragon zrozumiał w końcu, dlaczego z takim powodzeniem polowali na magów i Jeźdźców w służbie Galbatorixa, mimo że sami nie umieli posługiwać się magią.
Do diaska! Eragon miał ochotę zakląć soczyściej, lecz wiedział, że nadszedł czas działania, nie przeklinania ich pecha. Brom twierdził, że Ra’zacowie nie zdołają mu dorównać w blasku dnia. I choć istotnie mogło to być prawdą – biorąc pod uwagę fakt, że stary Jeździec miał do dyspozycji dziesiątki lat, w czasie których mógł pracować nad zaklęciami pomocnymi w walce – Eragon wiedział, że bez przewagi wynikającej z zaskoczenia on sam, Saphira i Roran mają niewielkie szanse ujścia z życiem, a co dopiero ocalenia Katriny.
Unosząc prawą dłoń nad głowę, wykrzyknął „Brisingr!” i cisnął kulę ognia w stronę Ra’zaców. Uskoczyli i ogień rozlał się na skalnej posadzce. Przez chwilę płonął, a potem zgasł bez śladu. Zaklęcie było niemądre i dziecinne, nie mogło im zaszkodzić, jeśli Galbatorix wzmocnił Ra’zaców podobnie jak Lethrblaki. Mimo to ów atak sprawił Eragonowi niezwykłą radość. Odwrócił także uwagę Ra’zaców na dość długo, by móc doskoczyć do Rorana i przylgnąć plecami do pleców kuzyna.
– Powstrzymaj ich przez chwilę! – krzyknął, mając nadzieję, że Roran usłyszy.
Nawet jeśli nie usłyszał, Roran zrozumiał o co chodzi Eragonowi, bo osłonił się tarczą i uniósł młot, gotów do walki.
Siła kolejnych straszliwych uderzeń Lethrblak osłabiła zaklęcia chroniące smoczycę przed cielesnymi obrażeniami. Bez nich Lethrblaki zdołały kilkanaście razy drapnąć ją płytko po udach, a także dźgnąć trzy razy dziobami. Rany te były niewielkie, lecz głębokie i sprawiały ogromny ból.
W odwecie Saphira rozpłatała skórę na żebrach jednego Lethrblaki i odgryzła ostatnie trzy stopy ogona drugiego. Ku zdumieniu Eragona, krew Lethrblaki okazała się błękitnozielona z metalicznym pobłyskiem, podobna do śniedzi pokrywającej starą miedź.
W tym momencie Lethrblaki cofnęły się od Saphiry i zaczęły ją okrążać, od czasu do czasu skacząc naprzód. Wyraźnie czekały, aż się zmęczy bądź straci czujność, tak by mogły zabić ją uderzeniem ostrego dzioba.
Saphira była lepiej niż Lethrblaki przystosowana do walki, dzięki łuskom – twardszym i mocniejszym niż szara skóra stworów – i zębom – dużo groźniejszym w zwarciu niż dzioby – lecz mimo to miała problem z utrzymaniem na dystans obu wrogów jednocześnie, zwłaszcza że sklepienie uniemożliwiało jej skakanie, latanie i manewrowanie wokół przeciwników. Eragon lękał się, że nawet jeśli zwycięży, Lethrblaki okaleczą ją trwale przed końcem walki.
Odetchnąwszy szybko, rzucił pojedyncze zaklęcie zawierające wszystkie dwanaście technik zabijania, których nauczył go Oromis. Bardzo uważał, by sformułować je tak, aby tworzyło serię procesów – w wypadku, gdyby zaklęcia ochronne Galbatorixa wytrzymały, mógł w każdej chwili przerwać przepływ magii. Inaczej zaklęcie mogłoby pochłonąć całą jego siłę i go zabić.
Całe szczęście, że zachował ostrożność. Tuż po uwolnieniu zaklęcia Eragon zorientował się, że magia nie działa na Lethrblaki, i zaprzestał ataku. Nie spodziewał się, że powiedzie mu się z tradycyjnymi słowami śmierci, ale musiał spróbować, bo istniała niewielka szansa, że Galbatorix zachował się nieostrożnie bądź zapomniał o czymś, chroniąc potwory i ich pomiot.
– Jach! – krzyknął Roran za jego plecami.
Ułamek sekundy później miecz uderzył z łoskotem o tarczę, zadźwięczała kolczuga, druga klinga odbiła się z głośnym brzękiem od hełmu Rorana.
Eragon pojął, że wraca mu słuch.
Ra’zacowie uderzali raz po raz, lecz za każdym razem ich broń odbijała się od zbroi Rorana bądź nie trafiała w twarz i kończyny, mijając je o włos, nieważne jak szybko machali mieczami. Roran reagował zbyt wolno, by odparować, ale Ra’zacowie i tak nie mogli mu nic zrobić. Syczeli sfrustrowani, obrzucając go nieustannym potokiem wyzwisk, które brzmiały tym ohydniej, że twarde kłapiące szczęki stworów zniekształcały ludzkie słowa.
Eragon się uśmiechnął. Kokon czarów, które utkał wokół kuzyna, działał jak należy. Miał nadzieję, że niewidzialna sieć energii wytrzyma do czasu, aż znajdzie sposób powstrzymania Lethrblak.
Nagle wszystko wokół Eragona zadygotało i poszarzało, gdy oba Lethrblaki wrzasnęły unisono. Na chwilę stracił pewność siebie i zamarł jak sparaliżowany. Potem jednak otrząsnął się jak pies, uwalniając się spod ich wpływu. Dźwięk ów brzmiał w jego uszach jak krzyk bólu dwójki dzieci.
Teraz zaczął nucić najszybciej jak umiał, wymawiając dokładnie każde słowo w pradawnej mowie. Każde wypowiadane zdanie, a był ich legion, kryło w sobie potencjał zadania natychmiastowej śmierci, a każda z tych śmierci różniła się od pozostałych. I kiedy recytował ów zaimprowizowany monolog, Saphira otrzymała kolejną ranę w lewy bok. W odpowiedzi złamała skrzydło napastnika, rozcinając pazurami cienką błonę na strzępy. Eragon poczuł potężny, przeszywający jego plecy, cios Ra’zaców, atakujących Rorana z szybkością błyskawicy. Większy z dwóch napastników zaczął go okrążać, zamierzając przypuścić atak wprost na Eragona.
I wtedy, pośród brzęku stali uderzającej o stal i drewno, drapania pazurów na kamieniu, rozległ się zgrzyt ostrza przebijającego kolczugę, a następnie wilgotny, paskudny dźwięk. Roran wrzasnął i Eragon poczuł krew bryzgającą na prawą łydkę.
Kątem oka patrzył, jak zgarbiona postać skacze ku niemu, wyciągając klingę w kształcie liścia, jakby chciała go na nią nabić. Świat jakby się kurczył wokół wąskiego, cienkiego ostrza, którego koniuszek połyskiwał niczym odłamek kryształu. Każde zadrapanie lśniło niczym żyłka rtęci w jasnym blasku świtu.
Miał czas na zaledwie jeszcze jedno zaklęcie, nim będzie musiał zająć się powstrzymaniem Ra’zaca przed wbiciem mu miecza między nerki i wątrobę. W desperacji zrezygnował z bezpośrednich prób zaszkodzenia Lethrblakom i zamiast tego krzyknął:
– Garjzla, letta!
Było to prymitywne zaklęcie, skonstruowane w pośpiechu, lecz zadziałało. Wyłupiaste oczy Lethrblaki o złamanym skrzydle zamieniły się w dwa bliźniacze zwierciadła, idealne lśniące półkule, gdy magia Eragona odbiła światło docierające do źrenic potwora. Oślepiony stwór zaczął się miotać i szarpać w powietrzu, bez powodzenia próbując uderzyć Saphirę.
Eragon obrócił w dłoniach głogowy kij i odtrącił miecz Ra’zaca, gdy ten znalazł się cal od jego żeber. Ra’zac wylądował przed nim i wyciągnął szyję. Eragon wzdrygnął się, widząc wyłaniający się z fałd kaptura krótki, gruby dziób. Chitynowe szczęki zatrzasnęły się tuż przed jego prawym okiem. Z dziwną obojętnością zauważył, że język Ra’zaca jest pokryty kolcami, fioletowy i wije się niczym bezgłowy wąż.
Łącząc dłonie pośrodku kija, Eragon wyciągnął je przed siebie, trafiając Ra’zaca w zapadniętą pierś i odrzucając kilka jardów dalej. Przeciwnik wylądował na czworakach. Eragon obrócił się wokół Rorana, którego lewy bok lepił się od krwi, i odparował cios mieczem drugiego Ra’zaca. Wyprowadził fintę, odtrącił ostrze, a kiedy Ra’zac dźgnął go w gardło, zakręcił kijem młyńca i sparował cios. Bez chwili wahania rzucił się naprzód, wbijając drewniany koniec kija w brzuch Ra’zaca.
Gdyby Eragon miał w dłoni Zar’roca, zabiłby stwora na miejscu. Tymczasem w ciele Ra’zaca coś trzasnęło i potwór przeturlał się kilkanaście kroków po podłodze. Natychmiast zerwał się z ziemi, pozostawiając na nierównej skale plamę błękitnej posoki.
Potrzebny mi miecz, pomyślał Eragon.
Rozstawił szerzej nogi, gdy dwóch Ra’zaców rzuciło się na niego. Nie miał wyboru, musiał wytrwać w miejscu i stawić czoło połączonemu atakowi, bo tylko on oddzielał dziobatych i pazurzastych padlinożerców od Rorana. Zaczął wymawiać to samo zaklęcie, które zadziałało na Lethrblakę, lecz nim zdążył wypowiedzieć choć sylabę, Ra’zacowie cięli – jeden wysoko, drugi nisko.
Miecze odbiły się od głogu z głuchym łupnięciem, w żaden sposób nie naruszając zaklętego drewna.
Prawa, lewa, góra, dół. Eragon nie myślał – działał i reagował, wymieniając serie ciosów z Ra’zacami. Kij świetnie nadawał się do walki z wieloma przeciwnikami, mógł bowiem uderzać i blokować z obu stron, często jednocześnie. I znakomicie się teraz spisywał. Eragon dyszał, łapiąc krótkie, urywane oddechy. Pot ściekał mu z czoła i zbierał się w kącikach oczu, strużki spływały po plecach i pod pachami. Czerwona bitewna mgiełka przesłaniała mu wzrok, pulsując w rytm uderzeń serca.
Nigdy nie czuł się tak żywy ani przerażony, jak wtedy, kiedy walczył.
Jego własne zaklęcia ochronne były nieliczne. Ponieważ skupił się przede wszystkim na ochronie Saphiry i Rorana, otaczający Eragona magiczny pancerz wkrótce osłabł i mniejszy z Ra’zaców zranił go w wewnętrzną stronę lewego kolana. Rana nie była groźna, lecz nadal poważna, bo lewa noga odmawiała utrzymania ciężaru ciała.
Chwytając okucie na końcu kija, Eragon zamachnął się jak pałką i rąbnął jednego z Ra’zaców prosto w głowę. Ra’zac runął na ziemię, Eragon jednak nie potrafił stwierdzić, czy nie żyje, czy jedynie stracił przytomność. Zbliżając się do drugiego, tłukł stwora po rękach i ramionach, po czym nagłym ruchem wytrącił mu miecz z ręki.
Zanim Eragon zdążył dobić przeciwnika, oślepiony Lethrblaka ze złamanym skrzydłem przeleciał przez jaskinię i zderzył się z przeciwległą ścianą tak mocno, że z sufitu posypał się deszcz kamiennych odłamków. Towarzyszące temu ruch i dźwięk były tak potężne, że Eragon, Roran i Ra’zac wzdrygnęli się i odwrócili, kierowani czystym instynktem.
Saphira skoczyła za okaleczonym Lethrblaką, którego właśnie kopnęła, i wbiła zęby w jego żylastą szyję. Lethrblaka spiął się w jeszcze jednej próbie uwolnienia się, a potem Saphira gwałtownie szarpnęła głową i skręciła mu kark. Podniosła się znad krwawego truchła i wydała zwycięski ryk, który wypełnił całą jaskinię.
Drugi Lethrblaka się nie wahał. Zderzywszy się z Saphirą, wbił szpony pod jej łuski i pociągnął ją za sobą. Oba olbrzymie stworzenia zaczęły się turlać po ziemi do wylotu jaskini. Tam zakołysały się na krawędzi i zniknęły im z oczu, cały czas walcząc. Była to sprytna taktyka, Lethrblaka bowiem usunął się w ten sposób poza zasięg zmysłów Eragona. A Eragon miałby problemy z rzuceniem zaklęcia na coś, czego nie wyczuwał.
Saphiro! – krzyknął Eragon.
Zajmij się sobą. Ten mi nie ucieknie.
Eragon obrócił się gwałtownie, w chwili gdy obaj Ra’zacowie znikali w głębi najbliższego tunelu, mniejszy wsparty na ramieniu większego. Zamknąwszy oczy, Eragon zlokalizował umysły więźniów Helgrindu, wymamrotał coś szybko w pradawnej mowie i zwrócił się do Rorana:
– Zablokowałem celę Katriny; Ra’zacowie nie będą mogli wykorzystać jej jako zakładniczki. Teraz tylko ty i ja możemy otworzyć te drzwi.
– Świetnie – odparł przez zaciśnięte zęby Roran. – Mógłbyś coś z tym zrobić?
Skinieniem głowy wskazał miejsce, do którego przyciskał prawą dłoń. Między palcami wzbierała krew. Eragon nacisnął lekko palcem ranę. Gdy tylko jej dotknął, Roran wzdrygnął się i cofnął.
– Masz szczęście. Miecz trafił w żebro. – Położył jedną dłoń na okaleczonym ciele, drugą na dwunastu diamentach ukrytych wewnątrz pasa Belotha Mądrego i zaczerpnął mocy zebranej w klejnotach. – Waíse heill!
Bok Rorana zafalował lekko, gdy magia połączyła ponownie rozcięte mięśnie i skórę.
Następnie Eragon wyleczył własną ranę: cięcie na kolanie.
Skończywszy, wyprostował się i zerknął ku wylotowi jaskini, gdzie zniknęła Saphira. Łącząca ich więź osłabła, gdy smoczyca ścigała Lethrblakę lecącą w stronę jeziora Leona. Straszliwie pragnął jej pomóc, ale wiedział, że przynajmniej na razie będzie musiała radzić sobie sama.
– Pośpiesz się – rzucił Roran. – Bo uciekną.
– Jasne.
Ściskając w dłoni kij, Eragon podszedł do ciemnego tunelu i przesunął wzrokiem z jednej wypukłości skalnej ku kolejnej, spodziewając się, że Ra’zacowie rzucą się na niego od tyłu. Posuwał się powoli, pilnując, by jego kroki nie odbijały się echem w krętym tunelu. Gdy przypadkiem dotknął kamienia, by utrzymać równowagę, odkrył, że pokrywa go lepki śluz.
Po kilkunastu jardach, skrętach i zwrotach duża jaskinia zniknęła i obaj pogrążyli się w mroku tak gęstym, że nawet Eragon nie zdołał przeniknąć go spojrzeniem.
– Może z tobą jest inaczej, ale ja nie mogę walczyć po ciemku – wyszeptał Roran.
– Jeśli zapalę światło, Ra’zacowie nie zbliżą się do nas, zwłaszcza teraz, gdy znam zaklęcie, które na nich działa. Będą się ukrywać dopóki nie odejdziemy. Musimy ich znaleźć, mając na to jeszcze jakąkolwiek szansę.
– To co mam robić? Prędzej wpadnę na ścianę i złamię sobie nos, niż odszukam któregoś z tych wielkich chrząszczy... Mogą podkraść się do nas, dźgnąć w plecy.
– Cii... Trzymaj się mojego pasa, idź za mną i bądź gotów uskoczyć.
Eragon nie widział, ale nadal pozostał mu słuch, węch, dotyk i smak, i te zmysły miał tak wyostrzone, że nawet w ciemności orientował się, co jest w pobliżu. Największym niebezpieczeństwem pozostawał atak Ra’zaców z większej odległości, może za pomocą łuku? Ufał jednak swemu refleksowi, wierząc, że jest dość szybki, by ocalić Rorana i jego samego przed nadlatującym pociskiem.
Skórę połaskotał mu prąd powietrza, który nagle ustał i zmienił bieg, gdy ciśnienie z zewnątrz osłabło. Cykl powtarzał się w nierównych odstępach, tworząc niewidzialne prądy i wiry ocierające się o Eragona, niczym gejzery wzburzonej wody.
Oddechy jego i Rorana rozbrzmiewały głośno, urywanie, pośród innych, cichszych dźwięków rozchodzących się w tunelu. Prócz szumu powietrza Eragon słyszał ciszę, łoskot, trzask kamienia spadającego gdzieś w plątaninie rozgałęziających się tuneli, a także miarowe kap... kap... kap skroplonej pary, uderzającej w gładką taflę podziemnego jeziora. Słyszał również zgrzyt drobnego żwiru pod podeszwami butów. Gdzieś z daleka dobiegł przeciągły, niesamowity jęk. Wśród zapachów nie pokazał się żaden nowy. Eragon wciąż czuł pot, krew, wilgoć i pleśń.
Krok za krokiem prowadził kuzyna coraz głębiej w trzewia Helgrindu. Tunel opadał stopniowo, często skręcał bądź się rozgałęział i gdyby nie punkt zaczepienia, jaki dawał Eragonowi umysł Katriny, już dawno by się zgubił. Przechodzili przez kolejne dziury, niskie i ciasne. W pewnym momencie, gdy Eragon uderzył głową o sufit, poczuł nagły, krótki atak klaustrofobii.
Wróciłam – oznajmiła Saphira w chwili, gdy Eragon stawiał nogę na nierównym stopniu wyciętym w skale. Przystanął i z ulgą stwierdził, że smoczyca uniknęła dalszych obrażeń.
A Lethrblaka?
Pływa brzuchem do góry w jeziorze Leona. Niestety, kilku rybaków zauważyło naszą walkę. Kiedy widziałam ich po raz ostatni, wiosłowali w stronę Dras-Leony.
Cóż, nic na to nie poradzimy. Sprawdź, co zdołasz znaleźć w tunelu, z którego wyszły Lethrblaki. I uważaj na Ra’zaców, mogą próbować wymknąć się nam i uciec z Helgrindu tamtym wejściem.
Pewnie mają też zapasowe u stóp góry.
Prawdopodobnie, ale wątpię, by już chcieli uciekać.
Po czasie, który w ciemności wydawał się wieloma godzinami, choć Eragon wiedział, że w istocie nie minęło więcej niż dziesięć, najwyżej piętnaście minut, i zejściu ponad stu stóp w głąb góry, zatrzymał się na płaskiej kamiennej podłodze.
Cela Katriny jest jakieś pięćdziesiąt stóp przed nami, po prawej – rzekł w myślach do Rorana.
Nie możemy ryzykować i uwolnić jej, dopóki nie zabijemy bądź nie przegnamy Ra’zaców.
A jeśli nie pokażą się, dopóki jej nie wypuścimy? Z jakichś przyczyn nie potrafię ich wyczuć. Mogą ukrywać się przede mną aż do dnia sądu. Czy będziemy czekać nie wiadomo jak długo, czy też uwolnimy Katrinę, dopóki wciąż mamy szansę? Mogę rzucić na nią zaklęcia chroniące przed większością ataków.
Roran przez chwilę milczał.
Zatem uwolnijmy ją.
Znów ruszyli naprzód, wymacując drogę w niskim korytarzu o szorstkiej, nierównej podłodze. Eragon skupiał uwagę przede wszystkim na podłożu, nie chciał stracić równowagi.
W rezultacie o mało nie przeoczył cichego szmeru materiału trącego o materiał i słabego brzęknięcia dobiegającego z dala po prawej.
Cofnął się gwałtownie pod ścianę, odpychając Rorana. W tym samym momencie coś przemknęło obok jego twarzy, rozdzierając skórę prawego policzka. Wąska rana piekła jak przypalona.
– Kveykva! – krzyknął Eragon.
Pomieszczenie rozjaśniło czerwone światło, jasne jak słońce w południe. Nie miało źródła, toteż padało z jednakową siłą na wszystkie powierzchnie, bez cieni, dzięki czemu otoczenie wyglądało osobliwie płasko. Nagły rozbłysk oszołomił Eragona, lecz samotny Ra’zac przed nim zareagował gwałtowniej – upuścił łuk, zakrył osłoniętą kapturem twarz i wrzasnął przenikliwie. Identyczny wrzask uświadomił Eragonowi, że drugi Ra’zac stoi za nimi.
Roran!
Eragon obrócił się akurat w chwili, gdy Roran skoczył na drugiego Ra’zaca, unosząc wysoko młot. Zdezorientowany potwór cofnął się, ale zbyt wolno. Młot opadł.
– Za mojego ojca! – Roran znów uderzył. – Za nasz dom! – Ra’zac już nie żył, lecz Roran raz jeszcze uniósł młot. – Za Carvahall!
Ostatni cios strzaskał pancerz Ra’zaca niczym skórę wysuszonej tykwy. W bezlitosnym rubinowym blasku rozlewająca się wokół kałuża krwi mieniła się fioletem.
Obracając kij tak, by odtrącić strzałę bądź miecz, które, jak święcie wierzył, zmierzały właśnie ku niemu, Eragon zwrócił się ku drugiemu Ra’zacowi. Tunel przed nimi był pusty. Chłopak zaklął.
Podszedł do skręconej postaci na podłodze. Uniósł kij wysoko nad głowę i z donośnym łoskotem rąbnął w pierś martwego Ra’zaca.
– Długo na to czekałem – oznajmił.
– Ja także.
Eragon i Roran spojrzeli po sobie.
– Ach! – krzyknął Eragon, łapiąc się za policzek. Ból się zwiększył.
– Gotuje się! – zawołał Roran. – Zrób coś!
Ra’zacowie musieli zanurzyć grot strzały w oleju seithr, pomyślał Eragon. Przypomniawszy sobie szkolenie, oczyścił ranę i otaczające ją tkanki zaklęciem, po czym naprawił uszkodzoną twarz. Kilka razy otworzył i zamknął usta, by się upewnić, że mięśnie działają jak trzeba.
– Wyobraź sobie – rzekł z uśmiechem – w jakim bylibyśmy stanie, gdyby nie magia.
– Gdyby nie magia, nie musielibyśmy martwić się Galbatorixem.
Pogadacie później – wtrąciła Saphira. Gdy tylko rybacy dotrą do Dras-Leony, król dowie się o naszych poczynaniach od jednego ze swych posłusznych magików w mieście. A nie chcemy, by Galbatorix zwrócił uwagę na Helgrind, gdy wciąż tu będziemy.
Tak, tak – odparł Eragon.
Zgasiwszy wszechobecny czerwony blask, rzucił:
– Brisingr rautdhr! – i stworzył czerwone magiczne światło podobne do tego z poprzedniej nocy, tyle że tym razem, miast podążać w ślad za swym stwórcą, pozostawało zakotwiczone sześć cali od sklepienia.
Przyjrzawszy się uważniej tunelowi, Eragon odkrył, że w obu ścianach osadzono około dwadzieściorga okutych żelazem drzwi. Wskazał je ręką.
– Dziewiąte po prawej, idź po nią. Ja sprawdzę inne cele, Ra’zacowie mogli zostawić w nich coś ciekawego.
Roran przytaknął. Przykucnął i szybko przeszukał trupa leżącego u ich stóp, nie znalazł jednak kluczy. Wzruszył ramionami.
– W takim razie załatwię to w prostszy sposób.
Pobiegł do wskazanych drzwi, odrzucił tarczę i zaczął tłuc zawiasy młotem. Każdemu uderzeniu towarzyszył potworny huk.
Eragon nie zaofiarował pomocy. W tej chwili kuzyn z pewnością by jej nie chciał, a poza tym on sam musiał załatwić coś innego. Podszedł do pierwszej celi, wyszeptał trzy słowa, a kiedy zamek otworzył się ze szczękiem, pchnął drzwi. W niewielkim pomieszczeniu znalazł tylko czarny łańcuch i stos gnijących kości. Nie spodziewał się zresztą niczego innego – wiedział już, gdzie kryje się przedmiot jego poszukiwań, zachowywał jednak pozory ignorancji, by nie wzbudzić podejrzeń Rorana.
Dwoje kolejnych drzwi otwarło się i zamknęło pod dotknięciem jego palców. Potem, w czwartej celi, drzwi uchyliły się i w migotliwym blasku magicznego światła Eragon ujrzał człowieka, którego miał nadzieję nie znaleźć: Sloana.