Читать книгу Brisingr - Christopher Paolini - Страница 13

Jeździec i Ra’zac

Оглавление

Eragon siedział skąpany w niedającym ciepła blasku szkarłatnego magicznego światła w korytarzu między celami w sercu Helgrindu. Na kolanach położył kij.

Jego głos odbijał się od skał, gdy raz po raz powtarzał frazę w pradawnej mowie. Nie była to magia, lecz wiadomość do Ra’zaca.

– Przybądź, o pożeraczu ludzkiego mięsa, zakończmy naszą walkę – mówił. – Ty jesteś ranny, a ja znużony. Twoi towarzysze nie żyją, ja jestem sam. Godni z nas przeciwnicy. Przyrzekam, że nie użyję przeciw tobie gramarye, nie zranię cię i nie uwiężę rzuconym już zaklęciem. Przybądź, o pożeraczu ludzkiego mięsa, zakończmy naszą walkę...

Miał wrażenie, że czas, jaki upłynął, odkąd zaczął przemawiać, ciągnie się bez końca: bezczasowa nicość w upiornie zabarwionej skalnej komorze, niezmiennej mimo upływu słów, których porządek i sens przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Po pewnym czasie rozszalałe myśli ucichły i ogarnął go dziwny spokój.

Nagle umilkł z otwartymi ustami i zamknął je ostrożnie.

Trzydzieści stóp przed nim stał Ra’zac. Z rąbka poszarpanej szaty stwora ściekała krew.

– Mój missstrz nie chsce, żebym cię zzzabił – wysyczał.

– Ale teraz to nie ma dla ciebie znaczenia.

– Nie, jeśli zzginę z twoich rąk, niech Galbatorix sam się tobą zajmie. Ma więcej sserc niż ty.

Eragon się zaśmiał.

– Serc? To ja jestem rycerzem ludzi, nie on.

– Głupi chłopcze. – Ra’zac lekko przekrzywił głowę, patrząc ponad ramieniem Eragona na truchło drugiego stwora w głębi tunelu. – Była moją towarzyszką lęgu. Stałeś się ssilny od naszego pierwszego ssspotkania, Cieniobójco.

– Inaczej bym zginął.

– Czy zawrzesz ze mną pakt, Cieniobójco?

– Jaki pakt?

– Tylko ja pozosstałem z mojej rasy, Cieniobójco. Jesteśmy starzy i nie chciałbym, żeby o nas zapomniano. Czy zgodzisz się przypomnieć w swoich pieśśniach i hisstoriach innym ludziom grozę, którą w was budziliśśmy... Pamiętać nas jako ssstrach?

– Czemu miałbym to dla ciebie zrobić?

Przyciskając dziób do wąskiej piersi, Ra’zac kilka chwil klekotał i świergotał.

– Ponieważ – rzekł w końcu – powiem ci cośś ssekretnego, o tak.

– Zatem mów.

– Najpierw daj mi ssłowo, inaczej mnie oszukasz.

– Nie. Powiedz mi, a ja zdecyduję, czy się zgodzić, czy nie.

Minęła długa chwila. Żaden z nich nawet nie drgnął, choć Eragon napinał mięśnie w oczekiwaniu nagłego ataku. Po kolejnej serii głośnych klekotów Ra’zac odezwał się w końcu.

– Prawie jużżż odnalazł imię.

– Ale kto?

– Galbatorix.

– Imię czego?

Ra’zac syknął sfrustrowany.

– Nie mogę powiedzieć! Imię! Prawdziwe imię!

– Musisz zdradzić mi coś więcej.

– Nie mogę!

– Zatem nie mamy umowy.

– Bądź przeklęty, Jeźdźcze! Przeklinam cię! Obyś nie znalazł gniazzda ani nory, ni spokoju umysłu w tej sswojej krainie. Obyś opuścił Alagaësię i nigdy nie wrócił.

Włosy na karku Eragona zjeżyły się, poczuł chłodny dotyk grozy. W myślach raz jeszcze usłyszał słowa zielarki Angeli, gdy rzuciła dla niego smocze kości i przepowiedziała mu w przyszłości taki sam los.

Eragon znalazł się o włos od śmierci, bo Ra’zac odrzucił nagle nasiąknięty krwią płaszcz, ukazując trzymany w rękach łuk z już nałożoną strzałą. Unosząc broń, posłał pocisk wprost w pierś Eragona.

Eragon odtrącił drzewce kijem.

Zupełnie jakby ta próba stanowiła zwykły wstępny gest, nakazany zwyczajem przed rozpoczęciem prawdziwej walki, Ra’zac pochylił się, odłożył łuk na ziemię, po czym poprawił kaptur i powoli, z rozmysłem dobył spod szaty miecz o klindze w kształcie długiego liścia. Tymczasem Eragon dźwignął się na nogi i stanął w rozkroku, ściskając w dłoniach kij.

Skoczyli ku sobie. Ra’zac próbował ciąć Eragona, od obojczyka po biodro, ten jednak obrócił się i uniknął ciosu. Kierując koniec kija w górę, wbił metalowe okucie pod dziób Ra’zaca i dalej przez hitynowe płyty chroniące gardło stwora.

Ra’zac zadrżał i runął na ziemię.

Eragon wpatrywał się w swego najbardziej znienawidzonego wroga, w jego pozbawione powiek czarne oczy. Nagle ugięły się pod nim nogi i zwymiotował na ścianę korytarza. Otarłszy usta, wyrwał z truchła kij.

– Za naszego ojca – wyszeptał. – Za nasz dom. Za Carvahall. Za Broma... Dokonałem zemsty. Obyś gnił tu przez wieki, Ra’zacu.

Poszedł do celi Sloana i zabrał go z niej – wciąż pogrążonego w magicznym śnie – zarzucił go sobie na ramię, po czym ruszył z powrotem do głównej jaskini Helgrindu. Po drodze często kładł Sloana na ziemię i zostawiał, zwiedzając napotkane komnaty bądź przejścia, których wcześniej nie odwiedził. Odkrył w nich wiele złowieszczych instrumentów, w tym cztery metalowe flaszki oleju seithr, który natychmiast zniszczył, by nikt nie mógł wykorzystać trawiącego ciało kwasu do swych niecnych planów.

Gdy Eragon wyłonił się z labiryntu tuneli, od gorących promieni słońca zapiekły go policzki. Wstrzymując oddech, wyminął pośpiesznie martwego Lethrblakę i podszedł do wylotu jaskini. Wyjrzał stamtąd na strome zbocze Helgrindu i ciągnące się daleko w dole wzgórza. Na zachodzie, nad gościńcem łączącym Helgrind z Dras-Leoną ujrzał kolumnę pomarańczowego kurzu. Zwiastowała zbliżanie się oddziału jeźdźców.

Prawy bok palił go od dźwigania ciężaru Sloana, więc Eragon przerzucił rzeźnika na drugie ramię. Zamrugał, przeganiając krople potu wiszące na rzęsach i gorączkowo zastanawiając się nad tym, jak ma zabrać Sloana i siebie samego jakieś pięć tysięcy stóp niżej.

– To prawie mila – wymamrotał. – Gdyby istniała ścieżka, z łatwością bym nią zszedł, nawet ze Sloanem. Muszę zatem mieć dość sił, by opuścić nas za pomocą magii... Owszem, lecz to, czego można dokonać w dłuższym czasie, może się okazać zbyt wyczerpujące, gdy ograniczyć się do chwili. Może nawet zabić. Jak mówił Oromis, ciało nie może przekształcać swych zapasów paliwa w energię dość szybko, by podtrzymać działanie większości zaklęć dłużej niż kilka sekund. W każdej chwili mam do dyspozycji tylko określoną moc i kiedy zniknie, muszę zaczekać na jej odnowienie. A gadanie do siebie w niczym mi nie pomoże.

Chwytając mocniej Sloana, wbił wzrok w wąską półkę jakieś sto stóp niżej. Będzie bolało, pomyślał, szykując się do próby, po czym warknął:

– Audr!

Poczuł, jak unosi się kilka cali nad ziemię w jaskini.

– Fram – dodał i zaklęcie odepchnęło go od Helgrindu w przestrzeń, gdzie zawisł niczym chmura dryfująca po niebie. Choć przywykł do lotów z Saphirą, widok pustki pod stopami wciąż budził w nim niepokój.

Manipulując przepływem magii, Eragon szybko opuścił się z kryjówki Ra’zaców – która ponownie zniknęła za niematerialnym skalnym murem – na półkę. Gdy lądował, pośliznął się na obluzowanym kamieniu. Przez parę przerażających sekund wymachiwał rękami, szukając solidnego oparcia i nie mogąc spojrzeć w dół, bo nawet przechylenie głowy mogło posłać go w przepaść. Krzyknął, gdy lewa stopa zsunęła się z półki, i zaczął spadać. Nim zdołał uciec się do magii, by się ocalić, zatrzymał się gwałtownie, gdy lewa noga utkwiła w szczelinie. Krawędzie skalnego pęknięcia wbiły mu się w łydkę za nagolennikiem, nie zważał jednak na to, bo przynajmniej zaklinowana stopa utrzymała go w miejscu.

Oparł się plecami o skałę, poprawiając na ramionach bezwładne ciało Sloana.

– Nie było tak źle – zauważył. Wysiłek ten kosztował go, owszem, ale nie aż tak wiele, by nie mógł ruszyć dalej. – Dam radę to zrobić. – Zaczerpnął haust świeżego powietrza, czekając, aż walące w piersi serce się uspokoi. Czuł się, jakby, dźwigając Sloana, przebiegł kilkadziesiąt jardów. – Dam radę...

Zbliżający się jeźdźcy znów przyciągnęli jego wzrok. Galopowali po suchej krainie w tempie, które go zaniepokoiło. To wyścig pomiędzy nimi a mną, uświadomił sobie. Muszę uciec, nim dotrą do Helgrindu. Z pewnością znajdują się wśród nich magowie, a ja nie jestem w stanie walczyć z czarownikami Galbatorixa.

Obejrzał się i popatrzył na twarz Sloana.

– Może pomógłbyś mi trochę, co? – rzucił. – Tyle przynajmniej mógłbyś zrobić, zważywszy, że ryzykuję dla ciebie życie, albo jeszcze gorzej.

Śpiący rzeźnik poruszył głową.

Eragon odepchnął się z sapnięciem od Helgrindu, znów powiedział „Audr” i znów zawisł w powietrzu. Tym razem jednak czerpał nie tylko z własnych sił, ale i ze skromnych zapasów energii Sloana. Opadali razem niczym dwa osobliwe ptaki wzdłuż poszarpanego zbocza Helgrindu, w stronę kolejnej półki, dość szerokiej, by stanowić bezpieczną przystań.

W ten sposób Eragon zmierzał w dół. Nie podążał w linii prostej, lecz skręcał w prawo, tak by okrążyli Helgrind i by potężna masa czarnego kamienia ukryła jego i Sloana przed oczami jeźdźców.

Im bliżej ziemi byli, tym wolniej się poruszali. Eragona ogarnęło mordercze zmęczenie, zmniejszające odległość, którą mógł pokonać za jednym zamachem, i coraz bardziej utrudniające odzyskiwanie sił pomiędzy kolejnymi wysiłkami. Nawet uniesienie palca stawało się zadaniem niezwykle trudnym, a także okropnie irytującym. Senność chwyciła go w ciepłe objęcia, tłumiąc myśli i uczucia, aż w końcu twarde skały wydały się jego obolałym mięśniom miękkie jak poduszki.

Gdy Eragon w końcu opadł na spieczoną słońcem ziemię – zbyt słaby, żeby powstrzymać siebie i Sloana przed twardym lądowaniem – został tam, z rękami wygiętymi pod dziwnym kątem pod piersią. Przez półprzymknięte powieki wpatrywał się w żółte kropeczki cytrynu widoczne w niewielkim kamieniu parę cali od jego nosa. Sloan ciążył mu na plecach niczym stos żelaznych sztab. Powietrze wymykało się z płuc Eragona, lecz kolejne jego hausty jakby tam nie docierały. Świat pociemniał mu przed oczami, jakby nagła chmura przesłoniła słońce. Pomiędzy uderzeniami serca pojawił się śmiertelny bezruch, a gdy już uderzało, to ledwo ledwo.

Eragon nie był zdolny logicznie myśleć, lecz gdzieś w głębi jego głowy pojawiła się świadomość, że zaraz umrze. Ta myśl nie przerażała go, wręcz przeciwnie, dodawała mu otuchy, był bowiem niewiarygodnie zmęczony, a śmierć uwolniłaby go od poobijanej cielesnej powłoki i pozwoliła odpocząć na wieki.

Gdzieś spoza jego głowy wyłonił się trzmiel, wielki jak kciuk. Przez chwilę krążył przy jego uchu, po czym zawisł obok kamienia, badając kryształki cytrynu, idealnie tej samej jaskrawożółtej barwy jak polne kwiatki, żółcienie, rozkwitające wśród wzgórz. Grzywa trzmiela połyskiwała w porannym słońcu – Eragon widział wyraźnie i ostro każdy włosek – a jego rozmazane skrzydełka wydawały łagodne buczenie, niczym delikatny rytm wystukiwany na bębnie. Włoski na nogach pokrywał pyłek.

Trzmiel był taki barwny, wyraźny i żywy, tak piękny, że jego obecność dodała Eargonowi woli przetrwania. Świat zawierający w sobie stworzenie tak zdumiewające jak ów trzmiel, był światem, w którym Eragon pragnął żyć.

Samą siłą woli odsunął lewą rękę od piersi i chwycił zdrewniałą łodygę pobliskiego krzaka. Niczym pijawka, kleszcz bądź inny pasożyt wyssał z rośliny siłę życiową, pozostawiając brązowe uschnięte truchło. Fala energii, która napłynęła do ciała Eragona, wyostrzyła mu umysł. Teraz zaczął się bać. Odzyskawszy pragnienie dalszego trwania, we wciąż ziejącej przed nim czarnej otchłani widział już tylko grozę.

Pełznąc naprzód, złapał kolejny krzak i przelał jego życie do swego ciała. Potem trzeci, czwarty i tak dalej, aż w końcu odzyskał pełnię sił. Wstał i obejrzał się na ciągnący się za nim szlak zbrązowiałych roślin. Na widok tego, co uczynił, usta wypełniła mu gorycz.

Wiedział, że nieostrożnie posługiwał się magią i że gdyby zginął, jego bezmyślne zachowanie mogło skazać Vardenów na całkowitą klęskę. Teraz, gdy o tym pomyślał, wzdrygnął się, widząc własną głupotę. Brom złoiłby mi uszy za wchodzenie w podobne bagno, pomyślał.

Powróciwszy do Sloana, dźwignął z ziemi wychudzonego rzeźnika. Następnie zwrócił się na wschód i oddalił od Helgrindu, znikając w płytkiej, dającej osłonę dolince. Dziesięć minut później, gdy przystanął, żeby sprawdzić stan pościgu, ujrzał obłok pyłu u podnóża Helgrindu. Oznaczało to, że jeźdźcy dotarli do mrocznej kamiennej wieży.

Uśmiechnął się. Sługi Galbatorixa były za daleko, by pomniejsi magowie pośród nich zdołali wykryć umysł jego bądź Sloana. Nim odnajdą trupy Ra’zaców, pomyślał, przebiegnę co najmniej staję. Wątpię, by wówczas zdołali mnie znaleźć. Poza tym będą szukać smoka i Jeźdźca, nie człowieka podróżującego pieszo.

Upewniwszy się, że nie musi się lękać natychmiastowego ataku, Eragon ruszył naprzód, utrzymując tempo: miarowy, lekki krok. Mógł tak biec cały dzień.

Nad nim słońce jaśniało złotem i bielą, przed sobą miał wiele staj pustkowia, a dalej zabudowania wioski. W sercu czuł nową radość i nadzieję.

Wreszcie Ra’zacowie nie żyli.

Wreszcie dokonał swojej zemsty. Wreszcie wypełnił obowiązek wobec Garrowa i Broma. I wreszcie zrzucił z siebie cień strachu i lęku, który ciążył mu od pierwszego pojawienia się Ra’zaców w Carvahall. Zabicie ich zabrało znacznie więcej czasu niż przypuszczał. Ale w końcu dokonało się i był to wspaniały wyczyn. Pozwolił sobie napawać się tym, że osiągnął coś równie trudnego, choć nie bez pomocy Rorana i Saphiry.

A jednak, ku swemu zdumieniu, odkrył, że tryumf ma słodko-gorzki smak, bo towarzyszyło mu niespodziewane poczucie straty. Łowy na Ra’zaców stanowiły jedną z ostatnich rzeczy wiążących go z dawnym życiem w dolinie Palancar. A choć była to straszna więź, nie miał wcale ochoty jej zrywać. Co więcej, owa misja dawała mu cel w życiu, to ona sprawiła, że pierwotnie opuścił dom. Bez niej w jego wnętrzu pozostała pustka, w miejscu gdzie wcześniej pielęgnował nienawiść do Ra’zaców.

Fakt, że mógł żałować zakończenia równie potwornej misji, wstrząsnął Eragonem. Przysiągł sobie, że nie popełni więcej podobnego błędu.

Nie zwiążę się tak bardzo z moją walką przeciw Imperium, Murtaghowi i Galbatorixowi, bym nie chciał zająć się czymś innym, kiedy – jeżeli – nadejdzie czas, lub, co gorsza, bym pragnął ją przedłużać, zamiast przystosować się do tego, co nadejdzie po niej.

Postanowił odrzucić niechciany żal i skupić się na uldze: uldze, że uwolnił się od ponurych, narzuconych sobie wymogów zemsty. Pozostały mu już tylko zobowiązania zrodzone z jego obecnej pozycji.

Radość dodała Eragonowi skrzydeł. Po śmierci Ra’zaców czuł się tak, jakby mógł w końcu stworzyć sobie życie oparte nie na tym, kim był, lecz kim się stał: Smoczym Jeźdźcem.

Uśmiechnął się do nierównego horyzontu i roześmiał, nie zważając, czy ktoś mógłby go usłyszeć. Jego głos odbił się echem w dolince i wokół niego wszystko wydało się nowe, piękne i pełne obietnic.

Brisingr

Подняться наверх