Читать книгу Brisingr - Christopher Paolini - Страница 14
Błąkać się samotnie
ОглавлениеEragonowi zaburczało w brzuchu.
Leżał na wznak z nogami ugiętymi w kolanach – rozciągał uda po tym, jak biegł dalej i z większym ciężarem niż kiedykolwiek przedtem – gdy w jego wnętrznościach eksplodował donośny, wilgotny dźwięk.
Rozległ się tak nieoczekiwanie, że Eragon usiadł gwałtownie, sięgając po kij.
Na pustkowiu świszczał wiatr. Słońce już zaszło i pod jego nieobecność wszystko było niebieskie i fioletowe. Nic się nie poruszało, prócz rozkołysanych źdźbeł trawy i Sloana, którego palce powoli odginały się i zaciskały w reakcji na wizje oglądane w magicznym śnie. Przejmujący chłód zapowiadał nastanie nocy.
Eragon odprężył się i pozwolił sobie na słaby uśmiech.
Jego rozbawienie wkrótce zniknęło, gdy pomyślał o przyczynie nieoczekiwanego zjawiska. Bitwa z Ra’zacami, rzucanie licznych zaklęć i dźwiganie Sloana na ramieniu przez większość dnia wzbudziły u niego tak wielki apetyt, iż przypuszczał, że gdyby mógł cofnąć się w czasie, pochłonąłby całą ucztę, którą przyrządziły na jego cześć krasnoludy podczas odwiedzin w Tarnagu. Wspomnienie pieczonego nagry, olbrzymiego dzika – ostrej, ciężkiej woni, zmieszanej z zapachami miodu i przypraw, i rozgrzanego tłuszczu – sprawiło, że do ust napłynęła mu ślinka.
Problem w tym, że nie miał żadnych zapasów. Zdobycie wody było łatwe, w każdej chwili mógł wyciągnąć wilgoć z ziemi. Natomiast znalezienie pożywienia na tym pustkowiu nie tylko było znacznie trudniejsze, ale też wiązało się z dylematem moralnym, którego miał nadzieję uniknąć.
Oromis poświęcił wiele lekcji najróżniejszym klimatom i regionom geograficznym w Alagaësii. Kiedy więc Eragon opuścił obóz, by zbadać otaczający go teren, z łatwością rozpoznał większość napotkanych roślin. Niewiele z nich nadawało się do jedzenia, a żadna nie rosła dość bujnie, by w rozsądnym czasie dało się zebrać jej dość na posiłek dla dwóch dorosłych mężczyzn. Miejscowe zwierzęta z pewnością ukryły w norach zapasy nasion i owoców, Eragon jednak nie miał pojęcia, jak je odnaleźć. Wątpił też, by pustynna mysz zgromadziła więcej niż parę kęsów.
Pozostawały mu dwa wyjścia i żadne z nich nie budziło jego entuzjazmu. Mógł, jak wcześniej, wysączyć energię z roślin i owadów wokół obozu. Cenę stanowiło pozostawienie martwej plamy na ziemi, blizny, na której nie żyłoby nic, nawet najmniejsze organizmy. A choć dzięki temu utrzymałby się na nogach ze Sloanem, transfuzje energii trudno byłoby nazwać satysfakcjonującymi, bo nie napełniały żołądka.
Mógł też zapolować.
Eragon skrzywił się, po czym zakręcił kijem i wbił jego koniec w ziemię. Po tym, jak odczuwał myśli i pragnienia najróżniejszych zwierząt, sam pomysł zjedzenia któregoś z nich budził w nim odrazę. Nie mógł jednak osłabić samego siebie i być może pozwolić schwytać się Imperium, bo zrezygnował z posiłku, by ocalić życie królika. Jak zauważyli Saphira i Roran, przetrwanie każdej żywej istoty zależy od pożerania innych. To okrutny świat, pomyślał, i nie mogę zmienić tego, jakim go stworzono... Elfy być może słusznie unikają mięsa, lecz ja w tej chwili bardzo go potrzebuję. Nie zamierzam czuć się winny, skoro zmuszają mnie do tego okoliczności. To nie zbrodnia posilić się boczkiem, pstrągiem czy czymś podobnym.
Jego umysł nadal podsuwał najróżniejsze argumenty, lecz trzewia wciąż ściskały się z niesmaku na samą myśl. Niemal pół godziny pozostawał w miejscu jak przymurowany, niezdolny uczynić tego, co nakazywała logika. Potem uświadomił sobie, jak jest późno, i zaklął. Stracił tyle czasu, a przecież potrzebował każdej minuty odpoczynku.
Zbierając siły, posłał swe myśli naprzód. Zbadał teren wokół i wkrótce znalazł dwie duże jaszczurki, a także skuloną w piaszczystej norze kolonię gryzoni, które przypominały krzyżówkę szczura, królika i wiewiórki.
– Deyja – powiedział Eragon, zabijając jaszczurki i jednego gryzonia.
Zginęły natychmiast, bezboleśnie, nadal jednak zaciskał zęby, widząc w umyśle gasnące jasne płomyki.
Jaszczurki zebrał sam, podnosząc kamienie, pod którymi się ukrywały. Gryzonia natomiast wyciągnął z nory za pomocą magii. Bardzo uważał, by nie obudzić innych zwierząt, manewrując ciałem i przesuwając je na powierzchnię. Uznał, że to byłoby okrutne, gdyby przerażała je świadomość, że niewidoczny drapieżca może je zabić w nawet najpewniejszej kryjówce.
Oprawił, obdarł ze skóry i oczyścił jaszczurki i gryzonia, grzebiąc odpadki dość głęboko, by nie przyciągnęły padlinożerców. Z cienkich płaskich kamyków zbudował niewielki piec, zapalił w środku ogień i zaczął piec mięso. Bez soli nie mógł przyprawić go jak należy, lecz kilka miejscowych roślin po zgnieceniu w palcach wydzielało przyjemny zapach, zatem natarł nimi i nadział tuszki.
Gryzoń, mniejszy od jaszczurek, upiekł się pierwszy. Eragon podniósł go z zaimprowizowanego pieca i powąchał. Skrzywił się. Wstręt zapewne sparaliżowałby go na dobre, musiał jednak nadal podsycać ogień i obracać jaszczurki. Te dwie czynności zajęły go tak, że bez namysłu posłuchał surowych nakazów głodu i się posilił.
Pierwszy kęs był najgorszy. Utknął mu w gardle, a gdy poczuł smak gorącego tłuszczu, zrobiło mu się niedobrze. Zadrżał, dwa razy przełknął, zwalczając odruch wymiotny. Potem było już łatwiej. Ucieszył się, że mięso smakuje nijako, bo brak smaku pozwolił mu zapomnieć co dokładnie gryzie.
Zjadł całego gryzonia i kawałek jaszczurki. Odrywając ostatni strzęp mięsa od cienkiej kostki nogi, westchnął z zadowoleniem, po czym się zawahał, wstrząśnięty faktem, że mimo wszystko posiłek mu smakował. Był tak głodny, że, kiedy już zwalczył blokadę, skąpa wieczerza wydała mu się wyborna. Może, pomyślał, może kiedy wrócę... jeśli zasiądę przy stole Nasuady albo króla Orina i podadzą mięsiwa... Może, jeśli będę miał ochotę, a odmowę uznano by za niegrzeczną, zjem parę kęsów... Nie będę jadał tak jak kiedyś, ale też nie będę trzymał się zasad elfów. Myślę, że umiarkowanie jest lepsze od fanatyzmu.
W bijącym z pieca blasku ognia przyjrzał się dłoniom Sloana; rzeźnik leżał krok czy dwa dalej, w miejscu gdzie Eragon go położył. Długie, kościste palce, zakończone długimi paznokciami – w Carvahall zawsze o nie dbał, teraz jednak były połamane, nierówne i czarne od zebranego pod nimi brudu – przecinały dziesiątki cienkich białych blizn. Blizny te stanowiły pamiątki rzadkich błędów, jakie Sloan popełnił podczas wielu lat posługiwania się nożami. Skórę miał ciemną i pomarszczoną, Eragon widział wyraźnie odcinające się pod nią żyły, ale też chude, twarde mięśnie.
Przykucnął, krzyżując dłonie na kolanach.
– Nie mogę po prostu go wypuścić – mruknął.
Gdyby to zrobił, Sloan mógłby wytropić Rorana i Katrinę, co Eragon uznał za niedopuszczalne. Poza tym, choć nie zamierzał zabić rzeźnika, uważał, że zasłużył on na karę za swe zbrodnie.
Eragon nie znał zbyt dobrze Byrda, wiedział jednak, że był dobrym człowiekiem, uczciwym i solidnym. Wspominał też ciepło jego żonę, Feldę i ich dzieci, bo wraz z Garrowem i Roranem kilka razy jadali i nocowali w ich domu. Jego śmierć wydała mu się zatem szczególnie okrutna i uznał, że rodzina wartownika zasłużyła na sprawiedliwość, nawet jeśli nigdy się o niej nie dowiedzą.
Jednak, co stanowiło stosowną karę?
Nie chciałem zostać katem, pomyślał. Tylko po to, by mianować się sędzią. Co ja wiem o prawie?
Dźwignął się z ziemi, podszedł do Sloana i pochylił się nad nim.
– Vakna – rzekł.
Rzeźnik obudził się z nagłym szarpnięciem, drapiąc ziemię żylastymi dłońmi. Resztki powiek zatrzepotały, jakby instynktownie próbował je unieść i się rozejrzeć. Zamiast tego pozostał uwięziony w okowach otaczającego go mroku.
– Masz, jedz. – Eragon podsunął Sloanowi połówkę jaszczurki.
Rzeźnik, choć nic nie widział, z pewnością poczuł woń jedzenia.
– Gdzie ja jestem? – spytał.
Drżącymi dłońmi zaczął obmacywać kamienie i rośliny przed sobą. Dotknął też poranionych przegubów i kostek i z oszołomieniem odkrył, że krępujące go więzy zniknęły.
– Elfy, a także Jeźdźcy z minionych czasów, nazywali to miejsce Mírnathor. Krasnoludy zwą je Werghadn, a ludzie Szarym Wrzosowiskiem. Jeśli to nic ci nie mówi, może pomóc stwierdzenie, że znajdujemy się kilkanaście staj na południowy-wschód od Helgrindu, w którym cię więziono.
Sloan wymówił szeptem słowo: „Helgrind”.
– Ty mnie uratowałeś?
– Tak.
– A co...?
– Pytania zostaw na później. Najpierw to zjedz.
Jego szorstki ton zadziałał na rzeźnika niczym cios bata. Sloan wzdrygnął się i sięgnął drżącą ręką po jaszczurkę. Eragon wycofał się na swe miejsce obok kamiennego pieca i zasypał żar kilkoma garściami ziemi, tak by blask ognia nie zdradził ich obecności, gdyby – co było mało prawdopodobne – jeszcze ktoś znalazł się w okolicy.
Po pierwszym, niepewnym liźnięciu, by sprawdzić, co dał mu Eragon, Sloan wbił zęby w jaszczurkę i oderwał spory kęs mięsa. Z każdym ugryzieniem wpychał do ust jak najwięcej i gryzł najwyżej raz czy dwa, zanim przełknął i powtórzył cały proces. Oczyszczał kolejne kości ze sprawnością człowieka dysponującego dokładną wiedzą o tym, jak są zbudowane zwierzęta i jak najszybciej można je rozczłonkować. Kostki układał w zgrabny stosik po lewej. Gdy ostatni kęs mięsa z ogona jaszczurki zniknął w gardle Sloana, Eragon podał mu drugiego gada, wciąż całego. Sloan mruknął w podzięce i nadal się napychał, nie próbując nawet otrzeć tłuszczu z ust i brody.
Druga jaszczurka okazała się dla niego zbyt duża. Zostawił dwa ostatnie żebra i całą resztę wraz z ogonem, po czym złożył mięso na stosiku kości. Wyprostował plecy, przesunął dłonią po ustach, odgarnął za uszy długie włosy.
– Dziękuję ci, szlachetny nieznajomy, za gościnę. Tak wiele czasu minęło, odkąd jadłem prawdziwy posiłek, że chyba cenię to jadło bardziej niż własną wolność... Jeśli mogę spytać, czy wiesz coś o mojej córce Katrinie i o tym, co się z nią stało? Była uwięziona ze mną w Helgrindzie. – W jego głosie dźwięczała cała gama uczuć: szacunek, strach i pokora w obecności nieznanego mocarza, nadzieje i obawy co do losu córki oraz determinacja równie niezłomna jak góry Kośćca. Brakowało natomiast jednego elementu, którego Eragon się spodziewał: wyniosłej pogardy, z którą zawsze traktował go Sloan w Carvahall.
– Jest z Roranem.
– Z Roranem? Skąd on się tu wziął? Czy Ra’zacowie i jego schwytali, czy też...
– Ra’zacowie i ich wierzchowce nie żyją.
– Ty ich zabiłeś? Jak?... Kim...? – Na ułamek sekundy Sloan zamarł, jakby jąkał się całym ciałem, a potem w oszołomieniu otworzył usta, skulił ramiona i przytrzymał się najbliższego krzaka. Pokręcił głową. – Nie, nie, nie... Nie... To niemożliwe. Ra’zacowie mówili o tym, żądali odpowiedzi, których nie znałem. Ale myślałem... To znaczy, kto by uwierzył...? – Jego tors unosił się tak gwałtownie, że Eragon zastanowił się, czy aby nic mu nie jest. Głuchym szeptem, jakby przemawiał po potężnym ciosie w żołądek, Sloan dodał: – Ty nie możesz być Eragonem.
Eragona ogarnęło poczucie nieuchronności. Odniósł wrażenie, że jest narzędziem bezlitosnego losu i przeznaczenia, i odparł stosownie, mówiąc wolno, by każde słowo uderzało niczym cios młota i niosło ze sobą wagę jego pozycji, godności i gniewu.
– Jestem Eragonem, a nawet znacznie więcej. Jestem Argetlamem, Cieniobójcą i Ognistym Mieczem. Moja smoczyca to Saphira, znana także jako Bjartskular i Płomienny Język. Uczył nas Brom, który był kiedyś Jeźdźcem, a także krasnoludy i elfy. Walczyliśmy z urgalami, Cieniem i Murtaghem, synem Morzana. Służyliśmy Vardenom i ludowi Alagaësii. I sprowadziłem cię tutaj, Sloanie Aldenssonie, by cię osądzić za mord na Byrdzie i zdradę Carvahall Imperium.
– Kłamiesz! Nie możesz być...
– Kłamię?! – ryknął Eragon. – Ja nie kłamię!
Jednym uderzeniem myśli otoczył świadomość Sloana własną i zmusił rzeźnika do przyjęcia wspomnień potwierdzających prawdziwość jego słów. Chciał, by Sloan poczuł moc, którą teraz dysponował, i pojął, że nie jest już do końca człowiekiem. A choć Eragon nie przyznałby się do tego głośno, cieszył się, mając władzę nad człowiekiem, który często mu szkodził i nękał go drwinami, obrażając zarówno jego, jak i całą rodzinę. Wycofał się po niezbyt długiej chwili.
Sloan nadal dygotał, nie padł jednak na ziemię i nie skulił się, jak przypuszczał Eragon. Jego twarz stężała jak kamień.
– Bądź przeklęty – rzekł. – Nie muszę ci się tłumaczyć, Eragonie, niczyj synu. Zrozum: zrobiłem to, co zrobiłem, dla dobra Katriny i niczego więcej.
– Wiem. To jedyny powód, dla którego wciąż żyjesz.
– Rób zatem ze mną co chcesz, nie obchodzi mnie to, jeśli tylko jest bezpieczna. No, dalej! Co mnie czeka? Chłosta? Napiętnowanie? Odebrali mi już oczy, więc może jedna z rąk? A może zostawisz mnie tu, bym skonał z głodu albo znów schwytali mnie siepacze Imperium?
– Jeszcze nie zdecydowałem.
Sloan przytaknął ostrym ruchem głowy i owinął się ciasno łachmanami, dla ochrony przed nocnym chłodem. Siedział wyprostowany, patrząc pustymi oczodołami w mrok okalający pierścieniem obozowisko. Nie błagał. Nie prosił o litość. Nie wypierał się swych czynów i nie próbował ugłaskać Eragona. Siedział tak i czekał, zbrojny w stoicki, niezłomny hart ducha.
Jego odwaga zaimponowała Eragonowi.
Mroczna kraina wokół nich wydała mu się niewiarygodnie olbrzymia i cały ten ukryty ogrom jakby zbiegał się ku niemu. Uczucie to wzmocniło jeszcze zdenerwowanie Eragona i niepewność dotyczącą czekającego go wyboru. Mój wyrok ukształtuje resztę jego życia, pomyślał.
Porzucając na moment myśl o karze, zastanowił się, co właściwie wie o Sloanie. Połączył w myślach wszechpotężną miłość rzeźnika do Katriny – obsesyjną, samolubną i chorą, choć kiedyś będącą czymś normalnym i zdrowym – jego strach i nienawiść do Kośćca, stanowiące owoc rozpaczy po śmierci żony, Ismiry, która zginęła w upadku z jednego owych sięgających chmur szczytów; izolację od pozostałych gałęzi rodziny; dumę z wykonywanej pracy; historie, które słyszał o jego dzieciństwie, i jego własną wiedzę o tym, jak wyglądało życie w Carvahall.
Eragon oglądał kolejno w myślach ów zbiór odczuć i informacji, zastanawiając się nad ich znaczeniem. Próbował dopasować je do siebie niczym fragmenty układanki. Rzadko mu się udawało, nie ustępował jednak i stopniowo odkrył miriady połączeń między wydarzeniami i odczuciami życia Sloana. Utkał z nich złożoną sieć, której wzór ukazywał jego istotę. Nałożywszy na nią ostatnią nić, poczuł, że w końcu rozumie powody postępowania Sloana, i przez to zaczął mu współczuć.
Co więcej jednak, czuł, że rozumie Sloana, że dotarł do podstawowych elementów jego osobowości, tych których nie da się usunąć, nie zmieniając go nieodwracalnie. Nagle przyszły mu do głowy trzy słowa w pradawnej mowie, zdające się ucieleśniać Sloana, i wyszeptał je bez zastanowienia.
Dźwięk owych słów nie mógł dotrzeć do rzeźnika, a jednak mężczyzna się poruszył – jego dłonie zacisnęły się na udach, a twarz się wykrzywiła.
Lodowaty dreszcz przebiegł po lewym boku Eragona. I gdy tak patrzył na rzeźnika, na rękach i nogach wystąpiła mu gęsia skórka. Rozważył kilka różnych wyjaśnień, tłumaczących reakcje Sloana, coraz bardziej skomplikowanych, lecz tylko jedno wydało mu się możliwe, choć bardzo mało prawdopodobne. Ponownie wyszeptał trzy słowa i Sloan znów się poruszył. Eragon usłyszał, jak mruczy:
– Ktoś przeszedł po moim grobie.
Odetchnął głęboko. Trudno mu było uwierzyć, lecz eksperyment nie pozostawiał cienia wątpliwości: przypadkiem natknął się na prawdziwe imię Sloana. To odkrycie go oszołomiło. Znajomość czyjegoś prawdziwego imienia niesie ze sobą wielką odpowiedzialność, daje bowiem absolutną władzę nad tym człowiekiem. Z powodu wiążącego się z tym ryzyka, elfy rzadko ujawniały swe prawdziwe imiona, a jeśli nawet, to tylko tym, którym ufały bez zastrzeżeń.
Eragon nigdy wcześniej nie poznał niczyjego prawdziwego imienia. Zawsze przypuszczał, że jeśli tak się stanie, otrzyma dar od kogoś, na kim będzie mu bardzo zależało. Poznanie prawdziwego imienia Sloana bez jego zgody kompletnie go zaskoczyło i sam nie wiedział, co teraz począć. Nagle pojął, że, by odgadnąć prawdziwe imię Sloana, musiał zrozumieć rzeźnika lepiej niż samego siebie, nie miał bowiem najbledszego pojęcia, jak brzmi jego własne.
Świadomość ta okazała się niezbyt przyjemna. Podejrzewał, że biorąc pod uwagę naturę jego wrogów, brak pełnej wiedzy o nim samym może się okazać groźny. Poprzysiągł zatem, że poświęci więcej czasu rozmyślaniom i próbom odkrycia własnego prawdziwego imienia. Może Oromis i Glaedr mi je podadzą? – pomyślał.
Pośród wątpliwości i zamętu, jakie wzbudziło w Eragonie odkrycie prawdziwego imienia Sloana, w jego umyśle zakiełkował pomysł, co począć z rzeźnikiem. Jednak, nawet gdy miał już wstępną koncepcję, potrzebował dobrych dziesięciu minut, by doszlifować resztę planu i upewnić się, że zadziała tak jak zamierzał.
Gdy Eragon wstał i wyszedł z obozu na mroczne ziemie pod gwiaździstym niebem, Sloan przekrzywił głowę.
– Dokąd idziesz? – spytał.
Eragon milczał. Wędrował przez głuszę, aż w końcu natknął się na niski, szeroki kamień pokryty plamami porostów. Pośrodku kamienia utworzyło się głębokie jak misa zagłębienie.
– Adurna rïsa – powiedział Eragon.
Wokół kamienia zaczęły się wyłaniać z ziemi niezliczone maleńkie kropelki wody, zbierające się w krystalicznie czyste, srebrzyste strużki, unoszące się i – tworząc przy tym dziesiątki łuków – wpadające do zagłębienia. Gdy woda zaczęła się przelewać i spływać na ziemię, tylko po to, by znów pochwyciło ją zaklęcie, Eragon zatrzymał przepływ magii.
Zaczekał, aż powierzchnia kałuży stanie się idealnie nieruchoma, niczym lustro – patrzył teraz na naczynie pełne gwiazd – i rzekł:
– Draumr kópa. – Następnie wypowiedział wiele dodatkowych słów, recytując zaklęcie pozwalające mu nie tylko widzieć, ale i rozmawiać na odległość. Oromis nauczył go tej odmiany postrzegania dwa dni przed tym, nim Eragon z Saphirą odlecieli z Ellesméry do Surdy.
Woda gwałtownie poczerniała, jakby ktoś zdmuchnął gwiazdy niczym świece. Parę chwil później pośrodku tafli pojawił się jaśniejszy owal i Eragon ujrzał wnętrze wielkiego białego namiotu, oświetlone pozbawionym płomienia blaskiem czerwonego erisdaru, jednej z magicznych elfickich lamp.
W zwykłych okolicznościach Eragon nie mógłby postrzegać osoby bądź miejsca, których wcześniej nie oglądał. Lecz widzące szkło elfów zaklęto tak, by przekazało obraz otoczenia każdemu, kto się z nim skontaktuje. Podobnie zaklęcie Eragona przekazywało obraz jego i jego otoczenia na powierzchnię szkła. Ta metoda pozwalała nieznajomym kontaktować się ze sobą niezależnie od odległości, co stanowiło bezcenną umiejętność w czasie wojny.
W polu widzenia Eragona pojawił się wysoki elf o srebrnych włosach i w zbroi; Eragon rozpoznał lorda Dätherdra, który doradzał królowej Islanzadí i był przyjacielem Aryi. Jeśli nawet Dätherd zdumiał się, widząc Eragona, nie pokazał tego po sobie; skłonił głowę, przyłożył dwa palce prawej dłoni do ust i rzekł melodyjnym głosem:
– Atra esterní ono thelduin, Eragon Shur’tugal.
Przełączając się w myślach na pradawną mowę, Eragon powtórzył gest palcami.
– Atra du evarinyo ono varda, Dätherd Vaodhr.
– Cieszę się, widząc, że dobrze się miewasz, Cieniobójco – rzekł Dathr nadal w swym ojczystym języku. – Arya Dröttningu poinformowała nas o twej misji kilka dni temu i odtąd bardzo niepokoiliśmy się o ciebie i Saphirę. Ufam, że wszystko poszło dobrze.
– Owszem, ale natknąłem się na nieprzewidziany problem i jeśli mogę, chciałbym zasięgnąć rady królowej Islanzadí i wysłuchać jej mądrych słów.
Kocie oczy Dätherda niemal się zamknęły; wyglądały teraz jak dwie ukośne szparki, nadając twarzy groźny, nieprzenikniony wyraz.
– Wiem, że nie prosiłbyś o to, gdyby sprawa nie była ważna, Eragon-vodhr, lecz strzeż się: naciągnięty łuk może równie łatwo pęknąć i zranić łucznika, jak posłać w powietrze strzałę... Jeśli sobie życzysz, zaczekaj, a ja poszukam królowej.
– Zaczekam. I szczerze dziękuję za pomoc, Dätherd-vodhr.
Gdy elf odwrócił się od widzącego szkła, Eragon skrzywił się lekko. Nie znosił oficjalnego zachowania tego ludu, najbardziej jednak nie lubił interpretować ich enigmatycznych stwierdzeń.
Czy ostrzegał mnie, że snucie planów i spiskowanie bez wiedzy królowej to niebezpieczna rozrywka, czy też twierdził, że Islanzadí jest naciągniętym łukiem, który może pęknąć? A może chodziło mu o coś zupełnie innego? Przynajmniej mogę nawiązać kontakt z elfami, pomyślał Eragon.
Zaklęcia ochronne elfów nie pozwalały niczemu magicznemu przekroczyć granic Du Weldenvarden. Obejmowało to także postrzeganie na odległość. Dopóki elfy pozostawały w swych miastach, można się było z nimi porozumiewać jedynie wyprawiając do puszczy posłańców. Teraz jednak, kiedy wymaszerowały, porzucając cień ogromnych sosen o czarnych szpilkach, potężne zaklęcia już ich nie chroniły i można było korzystać z narzędzi takich jak widzące szkło.
Z każdą upływającą chwilą Eragon niepokoił się coraz bardziej.
– No, dalej – wymamrotał. Szybko rozejrzał się, sprawdzając, czy żaden człowiek bądź bestia nie podkrada się do niego, podczas gdy on wpatruje się w taflę wody.
Z odgłosem podobnym do rozdzieranej tkaniny zasłona w wejściu do namiotu uniosła się gwałtownie, gdy królowa Islanzadí pchnęła ją, maszerując wprost do widzącego szkła. Miała na sobie jasny pancerz ze złotych łusek, a także nagolenniki i kolczugę oraz przepięknie zdobiony hełm – wysadzany opalami i innymi drogocennymi kamieniami – spod którego wypływały bujne czarne włosy. Ramiona okrywała czerwona peleryna, oblamowana bielą; Eragonowi skojarzyła się z nadciągającym frontem burzowym. Islanzadí dzierżyła w lewej dłoni nagi miecz, a prawa, pusta, wyglądała jakby była okryta szkarłatną rękawicą. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że jej rękę pokrywa świeża krew.
Na widok Eragona ukośne brwi Islanzadí się ściągnęły. W tym momencie była niezwykle podobna do Aryi, choć postawę miała jeszcze godniejszą i bardziej imponującą od córki. Była piękna i straszliwa, niczym złowieszcza bogini wojny.
Eragon dotknął ust palcami, po czym obrócił prawą dłoń przy piersi, w elfim geście lojalności i szacunku i wyrecytował początek tradycyjnego pozdrowienia. Przemawiał pierwszy, co powinien uczynić, zwracając się do kogoś wyższego rangą. Islanzadí udzieliła odpowiedzi. Próbując ją zadowolić i zademonstrować znajomość zwyczajów elfów, Eragon zakończył trzecią, opcjonalną częścią pozdrowienia „I niechaj pokój zagości w twoim sercu”.
Surowa twarz królowej odrobinę złagodniała, na jej wargach zatańczył lekki uśmiech, jakby w uznaniu jego manewru.
– I w twoim także, Cieniobójco. – W jej niskim, melodyjnym głosie pobrzmiewały echa szumiących sosnowych szpilek, bulgoczących strumieni i muzyki wygrywanej na trzcinowych fletniach. Wsunęła miecz do pochwy, przeszła przez namiot do składanego stołu i stanęła zwrócona bokiem do Eragona, zmywając krew ze skóry wodą z dzbana. – Lękam się jednak, że w tych czasach niełatwo o pokój.
– Toczycie ciężkie walki, Wasza Wysokość?
– Już wkrótce. Mój lud zbiera się przy zachodniej granicy Du Weldenvarden, gdzie możemy przygotować się do zabijania i bycia zabijanymi, pozostając w pobliżu drzew, które tak bardzo kochamy. Żyjemy w rozproszeniu, nie maszerujemy w oddziałach i szeregach jak inni, by nie zadawać ran ziemi, toteż trzeba czasu, byśmy zdołali tam dotrzeć z najdalszych zakątków puszczy.
– Rozumiem, tyle że... – Szukał sposobu wyrażenia tego dyplomatycznie, w sposób, który by jej nie uraził. – Skoro walki jeszcze się nie zaczęły, przyznam, że zastanawiam się, skąd plamy posoki na twej dłoni.
Islanzadí strząsnęła krople wody z palców i uniosła doskonałe, złocistobrązowe przedramię, ukazując je Eragonowi, który nagle uświadomił sobie, że to królowa pozowała do rzeźby dwóch splecionych rąk, stojącej w wejściu jego domu na drzewie w Ellesmérze.
– Już nie. Krew pozostawia trwałe ślady na naszej duszy, nie na ciele. Powiedziałam, że wkrótce dojdzie do ciężkich walk, a nie: że jeszcze się nie zaczęły. – Zsunęła rękaw tuniki i miękkiego pancerza, ukrywając rękę. Zza wysadzanego klejnotami pasa okalającego smukłą kibić wyjęła rękawicę haftowaną srebrną nicią i wsunęła na dłoń. – Obserwowaliśmy miasto Ceunon, bo zamierzamy zaatakować je pierwsze. Dwa dni temu nasi zwiadowcy zauważyli grupy ludzi i mułów, podróżujące z Ceunonu do Du Weldenvarden. Sądziliśmy, że zamierzają zebrać drwa ze skraju lasu, jak to często czynią. Tolerujemy to, bo ludzie muszą mieć drewno, a drzewa na granicy są młode i pozostają poza naszym wpływem. Zresztą, do tej pory nie chcieliśmy się narażać. Grupy jednak nie zatrzymały się na granicy. Wtargnęły głęboko do Du Weldenvarden, podążając szlakami zwierząt, które najwyraźniej znały. Ludzie szukali najwyższych, najgrubszych drzew – drzew równie starych, jak sama Alagaësia, drzew wysokich i sędziwych już wtedy, kiedy krasnoludy odkryły Farthen Dûr. Gdy je znaleźli, zaczęli je ścinać. – W głosie Islanzadí zadźwięczał gniew. – Z ich słów dowiedzieliśmy się, po co tu przybyli. Galbatorix potrzebował największych możliwych drzew, by odtworzyć maszyny oblężnicze i tarany, które stracił podczas bitwy na Płonących Równinach. Gdyby mieli niewinne, szlachetne zamiary, może wybaczylibyśmy im utratę jednego monarchy naszego lasu. Może nawet dwu. Ale nie dwudziestu ośmiu.
Eragon poczuł nagły chłód.
– Co zrobiliście? – spytał, choć podejrzewał, że zna odpowiedź.
Islanzadí uniosła wysoko głowę, rysy jej twarzy stwardniały.
– Towarzyszyłam dwóm naszym zwiadowcom. Wspólnie wskazaliśmy ludziom ich błąd. W przeszłości mieszkańcy Ceunonu dobrze wiedzieli, że nie powinni wkraczać na nasze tereny. Dziś przypomnieliśmy im, dlaczego tak było. – Nieświadomie potarła prawą dłoń, jakby ją zabolała, i spojrzała gdzieś poza widzące szkło, skupiając się na własnych wizjach. – Wiesz już, Eragon-finiarel, jak to jest dotknąć siły życiowej roślin i zwierząt wokół siebie. Wyobraź sobie, jak bardzo byś je cenił, gdybyś dysponował tą umiejętnością od stuleci. Oddajemy część siebie, by zachować Du Weldenvarden, i ta puszcza stanowi przedłużenie naszych ciał i umysłów. Jeśli ktoś zadaje jej ból, to i nam także... Niełatwo wzbudzić gniew naszego ludu, lecz kiedy już tak się stanie, to podobnie jak smoki, wpadamy w szał. Minęło ponad sto lat, odkąd ja i większość innych elfów przelewaliśmy krew w bitwie. Świat zapomniał, do czego jesteśmy zdolni. Być może nasza siła zmalała od czasu upadku Jeźdźców, ale wciąż potrafimy wiele zdziałać. Nasi wrogowie odczują lęk, jakby zwróciły się przeciw nim same żywioły. Jesteśmy starszą rasą, nasza wiedza i umiejętności dalece przewyższają śmiertelników. Niech Galbatorix i jego sojusznicy się strzegą, bo my, elfy, zamierzamy opuścić nasz las. Powrócimy tu tryumfalnie bądź w ogóle.
Eragon zadrżał. Nawet w czasie pojedynku z Durzą nigdy nie zetknął się z podobną determinacją i brakiem litości. To nieludzkie, pomyślał, po czym zaśmiał się drwiąco w duchu. Oczywiście, że nie, i powinienem o tym pamiętać. Choć wyglądamy podobnie – w moim przypadku niemal identycznie – nie jesteśmy tacy sami.
– Jeśli zajmiecie Ceunon, to jak zapanujecie nad tamtejszymi ludźmi? Może i nienawidzą Imperium bardziej niż śmierci, ale wątpię, czy wam zaufają. Choćby dlatego, że to ludzie, a wy jesteście elfami.
Islanzadí machnęła ręką.
– To nieważne. Gdy znajdziemy się wewnątrz miejskich murów, potrafimy dopilnować, by nikt się nam nie sprzeciwił. Nie pierwszy raz walczymy z takimi jak wy. – Zdjęła hełm, spod którego wysypała się kaskada kruczych włosów, okalając twarz niczym rama obraz. – Nie ucieszyłam się na wiadomość o twoim wypadzie do Helgrindu. Zakładam jednak, że atak już się dokonał i zakończył zwycięsko.
– Tak, Wasza Wysokość.
– Zatem moje protesty nie mają sensu. Ostrzegam cię jednak, Eragonie Shur’tugalu, nie podejmuj się kolejnych bezsensownie niebezpiecznych wypraw. To, co powiem, zabrzmi okrutnie: twoje życie jest ważniejsze niż szczęście twego kuzyna.
– Przysiągłem Roranowi, że mu pomogę.
– Zatem przysiągłeś pochopnie, nie rozważywszy konsekwencji.
– Czy wolałabyś, żebym porzucił tych, na których mi zależy? Gdybym tak uczynił, stałbym się człowiekiem niegodnym szacunku i zaufania. Nie zasługiwałbym na pokładane we mnie nadzieje ludzi, którzy wiedzą, że w jakiś sposób obalę Galbatorixa. Poza tym, dopóki Katrina pozostawała zakładniczką króla, Roran był narażony na jego manipulacje.
Królowa uniosła ostrą jak sztylet brew.
– Mogłeś zapobiec temu zagrożeniu ze strony Galbatorixa, ucząc Rorana pewnych przysiąg w tej mowie, języku magii... Nie twierdzę, że masz odrzucić przyjaciół i rodzinę, to byłoby szaleństwo. Pamiętaj jednak zawsze o co toczy się gra: o całą Alagaësię. Jeśli teraz poniesiemy klęskę, tyrania Galbatorixa ogarnie wszystkie rasy, a jego panowanie nie będzie miało końca. Jesteś ostrzem włóczni naszych wysiłków i jeśli ostrze się złamie, włócznia odbije się od zbroi przeciwnika i my także zginiemy.
Płaty porostów pękły pod palcami Eragona, ściskającymi krawędź kamiennej misy. Z trudem zwalczył cisnącą się na usta impertynencką uwagę o tym, że dobrze wyposażony wojownik powinien prócz włóczni mieć jeszcze miecz bądź inną zapasową broń. Nie odpowiadał mu kierunek, w jakim zmierzała ich rozmowa, i pragnął jak najszybciej zmienić temat; nie nawiązał kontaktu z królową po to, by robiła mu wyrzuty niczym niesfornemu dziecku. Mimo wszystko jednak zgoda na to, by niecierpliwość zapanowała nad jego uczynkami, w niczym by nie pomogła. Zachował zatem spokój.
– Proszę, Wasza Wysokość, uwierz, że traktuję twoje troski bardzo, bardzo poważnie. Mogę tylko rzec, że gdybym nie pomógł Roranowi, byłbym równie nieszczęśliwy jak on. A gdyby spróbował uwolnić Katrinę sam i zginął, czułbym się jeszcze gorzej. Tak czy inaczej, byłbym zbyt wstrząśnięty, by na cokolwiek wam się przydać. Czy nie możemy zgodzić się co do tego, że mamy w tej kwestii różne zdania? Żadne z nas nie zdoła przekonać drugiego.
– Doskonale – odparła Islanzadí. – Zostawimy tę kwestię... na razie. Nie sądź jednak, że unikniesz dokładnej oceny twojej decyzji, Eragonie Smoczy Jeźdźcze. I mam wrażenie, że traktujesz swe podstawowe obowiązki niepokojąco lekko, a to bardzo poważna sprawa. Pomówię o tym z Oromisem, on zdecyduje, co mamy z tobą począć. Teraz powiedz, dlaczego prosiłeś o tę audiencję?
Eragon kilka razy zacisnął zęby, nim w końcu zdołał uprzejmym tonem opisać wydarzenia tego dnia, powody tego, jak postąpił ze Sloanem, i karę wymyśloną dla rzeźnika.
Kiedy skończył, Islanzadí odwróciła się na pięcie i zaczęła krążyć po namiocie, gibka niczym kot. Po chwili się zatrzymała.
– Postanowiłeś zostać w samym sercu Imperium po to, by ocalić życie mordercy i zdrajcy. Jesteś sam z tym człowiekiem, pieszo, bez zapasów i broni – prócz magii – a wrogowie depczą ci po piętach. Widzę, że moje wcześniejsze uwagi były więcej niż uzasadnione. Ty...
– Wasza Wysokość, jeśli musisz się na mnie gniewać, to gniewaj się później. Chcę rozwiązać to szybko i odpocząć nieco przed świtem; jutro czeka mnie wiele mil drogi.
Królowa skinęła głową.
– Najważniejsze jest twoje przetrwanie. Będę wściekła po naszej rozmowie... Co do twej prośby, coś takiego nie ma precedensu w naszych dziejach. Na twoim miejscu zabiłabym Sloana i tym samym pozbyła się problemu.
– Wiem, Wasza Wysokość. Widziałem kiedyś, jak Arya zabiła rannego białozora, stwierdziła bowiem, że i tak niechybnie umrze, a w ten sposób oszczędziła ptakowi wielu godzin cierpienia. Może powinienem postąpić tak samo ze Sloanem, ale nie mogłem. Myślę, że żałowałbym tego przez resztę życia. Albo, co gorsza, że czyn ten ułatwiłby mi w przyszłości zabijanie.
Islanzadí westchnęła, nagle wydała się znużona. Eragon przypomniał sobie, że ona także walczyła tego dnia.
– Choć Oromis był twoim prawdziwym nauczycielem, dowiodłeś właśnie, że nie jesteś dziedzicem jego, lecz Broma. Ze wszystkich znanych mi osób tylko Brom potrafił wplątywać się w równie liczne tarapaty. Podobnie jak on, zawsze znajdujesz najgłębszy zbiornik ruchomych piasków i wskakujesz w sam jego środek.
Eragon ukrył uśmiech; to porównanie bardzo go ucieszyło.
– Co będzie ze Sloanem? – spytał. – Jego los spoczywa teraz w twych rękach, Wasza Wysokość.
Islanzadí usiadła powoli na stołku obok składanego stolika. Złożyła dłonie na kolanach i spojrzała gdzieś poza widzące zwierciadło. Wyglądała teraz jak tajemniczy obserwator, piękna maska, której Eragon, mimo najszczerszych starań, nie potrafił przeniknąć, skrywała myśli i uczucia królowej.
– Skoro uznałeś za stosowne ocalić życie tego człowieka – powiedziała – zadając sobie przy tym wiele trudu, nie mogę odmówić twej prośbie i pozbawić znaczenia twego poświęcenia. Jeśli Sloan przetrwa trudy, które mu wyznaczyłeś, Gilderien Mądry pozwoli mu przejść, a my zapewnimy pokój, łóże i strawę. Więcej nie mogę przyrzec, gdyż to, co się stanie później, zależy od samego Sloana. Ale jeśli wypełni wzmiankowane przez ciebie warunki, owszem, rozjaśnimy jego ciemność.
– Dziękuję, Wasza Wysokość. Jesteś, pani, niezmiernie hojna.
– Nie, nie hojna, praktyczna. Ta wojna nie pozwala na hojność. Idź i rób co musisz. I bądź ostrożny, Eragonie Cieniobójco.
– Wasza Wysokość. – Skłonił się. – Jeśli mogę prosić o jeszcze jedno: czy zechcesz nie wspominać Aryi, Nasuadzie i reszcie Vardenów o sytuacji, w jakiej się znalazłem? Nie chcę, by martwili się o mnie dłużej niż to konieczne, a wkrótce i tak się dowiedzą od Saphiry.
– Rozważę twoją prośbę.
Eragon czekał. Gdy jednak nie odezwała się więcej i pojął, że nie zamierza ogłosić mu swej decyzji, skłonił się ponownie, powtarzając:
– Dziękuję.
Lśniący obraz na powierzchni wody zamigotał i zniknął w ciemności, gdy Eragon przerwał działanie zaklęcia, którym go wywołał. Zakołysał się na piętach, spoglądając w niezliczone gwiazdy i przyzwyczajając wzrok do słabego, migotliwego blasku. Potem porzucił zwietrzały kamień z kałużą wody i pomaszerował wśród traw i krzaków do obozu, gdzie Sloan wciąż siedział wyprostowany, sztywny jak żelazny pręt.
Eragon trącił stopą kamyk. Na ów dźwięk Sloan obrócił głowę.
– Podjąłeś już decyzję? – spytał ostro.
– Tak – odrzekł Eragon. Zatrzymał się i przykucnął przed rzeźnikiem, opierając się jedną ręką o ziemię. – Słuchaj uważnie, bo nie zamierzam niczego powtarzać. Zrobiłeś to, co zrobiłeś, z powodu miłości do Katriny, tak przynajmniej twierdzisz. Ale, choć tego nie przyznasz, wierzę, że próbując rozdzielić ją z Roranem, byłeś posłuszny innym, niższym uczuciom. Gniewowi... nienawiści... mściwości... i własnemu bólowi.
Wargi Sloana zacisnęły się, tworząc białą wąską kreskę.
– Krzywdzisz mnie.
– Nie, nie sądzę. Ponieważ sumienie nie pozwala mi cię zabić, twoja kara musi być najstraszniejsza, jaką tylko zdołam wymyślić. Wierzę, że to, co powiedziałeś wcześniej, jest prawdą, że Katrina jest dla ciebie ważniejsza niż cokolwiek innego. Zatem oto twoja kara: nigdy już nie zobaczysz córki, nie spotkasz się z nią ani z nią nie pomówisz, nawet na łożu śmierci. I będziesz żył ze świadomością, że jest z Roranem i że oboje są szczęśliwi bez ciebie.
Sloan wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby.
– To niby twoja kara? Ha! Nie możesz mi jej narzucić! Nie masz więzienia, w którym mógłbyś mnie zamknąć.
– Jeszcze nie skończyłem. Wymuszę ją, każąc ci złożyć przysięgi w mowie elfów – języku prawdy i magii – byś dotrzymał warunków wyroku.
– Nie zmusisz mnie do dania ci słowa – warknął Sloan. – Nawet gdybyś mnie torturował.
– Zmuszę i nie będę cię torturował. Co więcej, nałożę na ciebie przymus podążania na północ, dopóki nie dotrzesz do miasta elfów Ellesméry, stojącego w sercu puszczy Du Weldenvarden. Możesz próbować mu się oprzeć, jeśli chcesz, ale, nieważne jak długo będziesz walczył, zaklęcie będzie cię dręczyć niczym nieznośnie swędząca rana, aż w końcu go posłuchasz i wyruszysz do królestwa elfów.
– Brak ci odwagi, żeby mnie zabić? – spytał Sloan. – Jesteś zbyt wielkim tchórzem, by przyłożyć mi ostrze do gardła, toteż każesz mi wędrować w głuszy, ślepemu i zagubionemu, dopóki nie zabije mnie zmęczenie bądź zwierzęta? – Splunął na lewo od Eragona. – Jesteś jedynie żółtobrzuchym pomiotem sparszywiałego tryka, jesteś bękartem, niechcianym cielakiem, zafajdanym obleśnym gnojarzem, zarzyganym draniem, jadowitą ropuchą, mizernym zapłakanym pomiotem tłustej świni. Nie oddałbym ci nawet kromki chleba, choćbyś konał z głodu, kropli wody, choćbyś płonął, żebraczego grobu, gdybyś umarł. Masz ropę zamiast szpiku, grzyb zamiast mózgu, ty nieprawy wypierdku!
W przekleństwach Sloana było coś obscenicznie imponującego, choć podziw, jaki wzbudziły w Eragonie, nie zmieniał wcale faktu, że miał ochotę udusić rzeźnika gołymi rękami, albo przynajmniej odpłacić mu tym samym. Pragnienie zemsty przezwyciężyło jednak podejrzenie, że Sloan z rozmysłem próbuje go rozwścieczyć, tak by powalił go, obdarowując szybką, niezasłużoną śmiercią.
– Może i jestem bękartem, lecz nie mordercą – odparł.
Sloan odetchnął głośno. Nim zdążył znów zasypać go potokiem obelg, Eragon dodał:
– Gdziekolwiek pójdziesz, nie zabraknie ci jadła, a dzikie stworzenia cię nie zaatakują. Rzucę na ciebie czary, które powstrzymają ludzi i zwierzęta przed nękaniem ciebie i sprawią, że w razie potrzeby przyniosą ci strawę.
– Nie możesz tego zrobić – wyszeptał Sloan. Nawet w blasku gwiazd Eragon ujrzał, jak z jego skóry znikają resztki kolorów, pozostawiając ją białą jak kość. – Nie masz takiej mocy. I nie masz prawa.
– Jestem Smoczym Jeźdźcem, mam takie samo prawo jak królowie bądź królowe.
A potem Eragon, którego znużyła rozmowa ze Sloanem, wymówił prawdziwe imię rzeźnika dość głośno, by tamten usłyszał. Na twarzy Sloana pojawił się wyraz grozy i zrozumienia. Uniósł przed sobą ręce i zawył jak dźgnięty nożem. Jego krzyk był ochrypły, gorzki i rozpaczliwy: krzyk człowieka skazanego przez samą swoją naturę na los, jakiego nie zdoła uniknąć. Upadł w przód, wspierając się na dłoniach, i w tej pozycji się rozpłakał. Długie włosy przysłoniły mu twarz.
Eragon patrzył, zafascynowany reakcją Sloana.
Czy poznanie prawdziwego imienia działa tak na każdego? Czy mnie też by to spotkało?
Z twardym sercem, nie zważając na cierpienie rzeźnika, Eragon zabrał się za to, co mu zapowiedział. Powtórzył prawdziwe imię Sloana, po czym, słowo po słowie, zaczął przekazywać rzeźnikowi przysięgi w pradawnej mowie, które miały sprawić, że Sloan już nigdy nie spotka Katriny ani nie nawiąże z nią kontaktu. Tamten opierał się, łkając, zawodząc i zgrzytając zębami. Nieważne jednak, jak zacięcie walczył, nie miał wyboru, musiał słuchać za każdym razem, gdy Eragon przywoływał jego prawdziwe imię. A gdy skończyli z przysięgami, Eragon rzucił pięć zaklęć, które poprowadzą Sloana do Ellesméry, będą go chronić przed wszelkimi atakami i nakażą ptakom, zwierzętom i rybom żyjącym w rzekach i jeziorach go karmić. Ułożył je przy tym tak, by czerpały energię z rzeźnika, nie z niego.
Gdy dokończył ostatni wers, po północy pozostało jedynie wspomnienie. Oszołomiony zmęczeniem, wsparł się na głogowym kiju. Sloan leżał skulony u jego stóp.
– Skończyłem – oznajmił Eragon.
Postać na ziemi jęknęła bełkotliwie, brzmiało to tak, jakby Sloan próbował coś powiedzieć. Marszcząc brwi, Eragon ukląkł obok niego. Policzki rzeźnika były czerwone i zakrwawione w miejscach gdzie poorał je paznokciami. Ciekło mu z nosa, z lewego, mniej okaleczonego oczodołu kapały łzy. W sercu Eragona wezbrała litość i poczucie winy. Nie ucieszył go żałosny stan Sloana. Rzeźnik był człowiekiem złamanym, pozbawionym wszystkiego, co cenił, łącznie z kłamstwami, które sobie wmawiał. I to właśnie Eragon go złamał. Na myśl o tym czynie poczuł się zbrukany, jakby zrobił coś wstydliwego. To było konieczne, pomyślał, ale nikt nie powinien być zmuszony, by robić podobne rzeczy.
Z ust Sloana dobiegł kolejny jęk.
– ...Tylko kawałek liny – rzekł. A potem: – ...Ismira... nie, proszę nie...
Bełkot rzeźnika ucichł. Eragon położył dłoń na jego ramieniu. Sloan natychmiast zesztywniał.
– Eragonie – wyszeptał. – Eragonie... jestem ślepy, a ty każesz mi ruszać w drogę, błąkać się samotnie. Jestem przeklęty i przymuszony. Wiem, kim jestem, i nie mogę tego znieść. Pomóż mi, zabij mnie! Uwolnij od tego bólu.
Kierowany impulsem Eragon wcisnął mu w prawą dłoń głogowy kij.
– Weź moją laskę – rzekł – niech cię poprowadzi w podróży.
– Zabij mnie!
– Nie.
Z gardła Sloana wydarł się ochrypły krzyk. Mężczyzna szarpnął się z boku na bok, tłukąc o ziemię pięściami.
– Okrutny! Jakiż jesteś okrutny. – Tracąc resztkę sił, skulił się jeszcze mocniej, dysząc i jęcząc.
Eragon pochylił się nad Sloanem i przysunął wargi do jego ucha.
– Nie jestem pozbawiony litości – wyszeptał. – Daję ci zatem tę nadzieję: jeśli dotrzesz do Ellesméry, zastaniesz czekający na ciebie dom. Elfy zajmą się tobą i pozwolą robić co tylko zechcesz przez resztę życia. Z jednym wyjątkiem: gdy raz przekroczysz granicę Du Weldenvarden, nie będziesz mógł go opuścić. Sloanie, wysłuchaj mnie. Żyjąc pośród elfów, odkryłem, że prawdziwe imię człowieka zmienia się często wraz z jego wiekiem. Rozumiesz, co to znaczy? To, kim jesteś, nie jest ustalone raz na zawsze. Jeśli zechcesz, możesz sam się odmienić.
Sloan nie odpowiedział.
Eragon zostawił kij obok niego, przeszedł na drugą stronę obozu i wyciągnął się na ziemi. Już z zamkniętymi oczami wymamrotał zaklęcie, które obudzi go przed świtem. A potem pozwolił sobie osunąć się w kojące objęcia drzemki na jawie.
***
Kiedy w głowie Eragona odezwało się ciche brzęczenie, Szare Wrzosowiska wciąż były zimne, mroczne i niegościnne.
– Letta – rzekł i dźwięk ucichł.
Z jękiem przeciągnął obolałe mięśnie, wstał i uniósł ręce nad głowę, potrząsając nimi, by rozruszać krew w żyłach. Plecy bolały go tak bardzo, że miał nadzieję, że minie nieco czasu, nim będzie musiał znów posłużyć się bronią. Opuścił ręce i poszukał wzrokiem Sloana.
Rzeźnik zniknął.
Eragon uśmiechnął się na widok śladów, którym towarzyszył odcisk kija. Choć chwiejne, skręcające, to w jedną, to w drugą stronę, ogólnie rzecz biorąc, wiodły na północ, w stronę wielkiej puszczy elfów.
Chcę, żeby mu się udało, pomyślał z lekkim zdumieniem Eragon. Chcę, żeby mu się udało, bo oznaczałoby to, że wszyscy mamy szansę odpokutowania za nasze błędy. A jeśli Sloan zdoła naprawić skazy swego charakteru i pogodzić się ze złem, które sprowadził, odkryje, że jego przyszłość nie jest tak mroczna, jak się wydaje.
Eragon nie powiedział rzeźnikowi, że jeśli dowiedzie, iż szczerze żałuje swych zbrodni i że stał się innym, lepszym człowiekiem, królowa Islanzadí każe swym władającym magią przywrócić mu wzrok. Była to nagroda, na którą musiał zasłużyć, nie wiedząc o jej istnieniu, w przeciwnym razie mógłby spróbować oszukać elfy, tak by obdarzyły go nią przedwcześnie.
Długą chwilę Eragon wpatrywał się w odciski stóp, potem uniósł wzrok ku horyzontowi.
– Powodzenia – rzekł.
Zmęczony, ale też zadowolony, odwrócił się plecami do śladów Sloana i ruszył biegiem przez Szare Wrzosowiska. Wiedział, że na północnym zachodzie znajduje się starożytne wzniesienie z piaskowca, na którym Brom spoczywa w diamentowym grobowcu. Bardzo pragnął zboczyć z drogi i odwiedzić go, ale nie śmiał. Jeśli bowiem Galbatorix odkrył to miejsce, z pewnością posłał swych agentów, by go tam szukali.
– Wrócę tu – rzekł. – Przyrzekam ci, Bromie: któregoś dnia wrócę.
Znów ruszył przed siebie.