Читать книгу Brisingr - Christopher Paolini - Страница 17
Ucieczka i uniki
ОглавлениеStopy Eragona uderzały o ziemię.
Miarowy rytm jego kroków rodził się w piętach i odbijał w kościach nóg, biodrach i wzdłuż kręgosłupa, by wygasnąć u podstawy czaszki, gdzie kolejne wstrząsy sprawiały, że zaciskał zęby, i podsycały ból głowy, pogarszający się z każdą milą. Monotonna muzyka biegu z początku go drażniła, lecz wkrótce wprowadziła w stan niemal przypominający trans, w którym nie myślał, lecz jedynie się poruszał.
Przy każdym opadnięciu stopy Eragon słyszał trzask kruchych źdźbeł trawy, pękających niczym gałązki, i dostrzegał obłoczki pyłu wznoszące się z ziemi. Oceniał, że minął co najmniej miesiąc, odkąd w tej wysuszonej części Alagaësii ostatnio spadł deszcz. Suche powietrze wysysało wilgoć z jego oddechu, przez co piekło go gardło. Nieważne, ile płynów wypijał, nie mógł odzyskać wody, której pozbawiły go słońce i wiatr.
Stąd właśnie ból głowy.
Helgrind pozostał daleko za nim. Czynił jednak wolniejsze postępy, niż założył. Setki patroli Galbatorixa – złożonych zarówno z żołnierzy, jak i magów – wyroiły się na równiny i często musiał się ukrywać, żeby ich uniknąć. Nie wątpił ani przez moment, że szukają właśnie jego. Poprzedniego wieczoru zauważył nawet Ciernia, lecącego nisko nad zachodnim horyzontem. Natychmiast osłonił umysł, rzucił się do rowu i został tam, dopóki Cierń nie zniknął poza krawędzią świata.
Eragon postanowił podróżować utartymi szlakami i gościńcami kiedy się tylko da. Wydarzenia ostatniego tygodnia sprawiły, że osiągnął granice swych sił fizycznych i emocjonalnych. Wolał pozwolić ciału odpocząć i odzyskać siły, zamiast przedzierać się przez chaszcze, wzgórza i muliste rzeki. Czas rozpaczliwych potężnych wysiłków znów nadejdzie, ale jeszcze nie teraz.
Dopóki trzymał się dróg, nie śmiał biec tak szybko jak potrafił. Prawdę mówiąc, rozsądniej byłoby w ogóle unikać biegu. W okolicy było sporo wiosek i samotnych farm. Gdyby ich mieszkańcy zauważyli człowieka pędzącego, jakby ścigało go stado wilków, z pewnością wzbudziłby ich ciekawość i podejrzenia, a może nawet pchnął jakiegoś wystraszonego rolnika do złożenia meldunku Imperium. To mogło się okazać śmiertelnie niebezpieczne dla Eragona, którego podstawową ochroną pozostawała anonimowość.
Teraz biegł tylko dlatego, że w promieniu ponad stai nie wyczuwał żadnej żywej istoty, prócz długiego węża grzejącego się na słońcu.
Przede wszystkim Eragonowi zależało na powrocie do Vardenów i irytowało go, że musi wlec się jak zwykły włóczęga. Doceniał jednak sposobność pobycia w samotności. Nie był sam, naprawdę sam, odkąd znalazł w Kośćcu jajo Saphiry. Jej myśli zawsze rozbrzmiewały w jego głowie, podobnie myśli Broma, Murtagha czy kogokolwiek stojącego u jego boku. Prócz brzemienia ciągłego towarzystwa, wszystkie miesiące od opuszczenia doliny Palancar Eragon poświęcił morderczemu treningowi, przerywanemu tylko podczas podróży bądź udziału w bitwach. Nigdy wcześniej nie musiał skupiać się tak mocno przez tak długi czas i radzić sobie z tak wieloma troskami i lękami.
Chętnie zatem powitał samotność i towarzyszący jej spokój umysłu. Nieobecność głosów, w tym własnego, była niczym słodka kołysanka i na krótki czas przegnała obawy przed przyszłością. Nie pragnął postrzegać Saphiry – choć była zbyt daleko, by móc dotknąć jej umysłu, łącząca ich więź sprawiała, że poczułby, gdyby coś jej się stało – ani kontaktować się z Aryą i Nasuadą i słuchać ich gniewnych słów. Znacznie lepiej, pomyślał, jest napawać się śpiewami roztrzepotanych ptaków i westchnieniami wiatru wśród traw i liściastych gałęzi.
***
Brzęk uprzęży, tupot kopyt i ludzkie głosy wyrwały Eragona z zamyślenia. Zaniepokojony zatrzymał się i rozejrzał, próbując ustalić, z której strony dobiegają. Z pobliskiego jaru wzleciała para rozchichotanych kawek, wznosząc się spiralą ku niebu.
Jedyne schronienie w okolicy dawał niewielki gąszcz jałowców. Eragon pobiegł ku nim i zanurkował pod opadającymi gałęziami dokładnie w chwili, gdy sześciu żołnierzy wyłoniło się z jaru i wyjechało cwałem na wąski ubity trakt zaledwie dziesięć stóp od niego. W zwykłych okolicznościach Eragon wyczułby ich obecność na długo przedtem, nim zdążyliby się zbliżyć, lecz od czasu pojawienia się w oddali Ciernia chronił umysł przed otoczeniem.
Żołnierze ściągnęli wodze i zatrzymali się pośrodku drogi, sprzeczając się między sobą.
– Powiadam wam, coś widziałem! – krzyknął jeden, mężczyzna średniego wzrostu o rumianych policzkach i żółtej brodzie.
Z walącym sercem Eragon zmusił się do powolnego, cichego oddychania. Dotknął czoła, sprawdzając, czy pas materiału, którym obwiązał głowę, wciąż ukrywa jego skośne brwi i szpiczaste uszy. Szkoda, że nie mam na sobie zbroi, pomyślał. Aby nie zwracać niczyjej uwagi, z suchych gałęzi i kwadratowego kawałka grubego płótna, które przehandlował mu wędrowny druciarz, zrobił sobie plecak i ukrył w nim zbroję. Teraz nie odważył się jej wyjąć i przywdziać, w obawie że żołnierze coś usłyszą.
Żółtobrody zeskoczył ze swego gniadego wierzchowca i ruszył skrajem drogi, przyglądając się ziemi i rosnącym dalej jałowcom. Podobnie jak wszyscy w armii Galbatorixa miał na sobie czerwoną tunikę, na której złotą nicią wyhaftowano poszarpany jęzor ognia. Nić połyskiwała przy każdym ruchu mężczyzny. Jego prosta zbroja – hełm, zwężająca się tarcza i skórzany pancerz – wskazywała, że jest zaledwie zwykłym żołnierzem. W prawej dłoni trzymał włócznię, u lewego biodra kołysał mu się miecz.
Gdy żołnierz zbliżył się do kryjówki Eragona, pobrzękując strzemionami, ten zaczął szeptać złożone zaklęcie w pradawnej mowie. Słowa wylewały mu się z ust nieprzerwanym strumieniem. Nagle jednak, ku własnemu zdziwieniu, wymówił błędnie szczególnie skomplikowaną serię samogłosek i musiał zacząć od nowa.
Żołnierz postąpił kolejny krok ku niemu.
I następny.
W chwili, gdy zatrzymał się tuż przed nim, Eragon dokończył zaklęcie i poczuł, jak jego siła maleje, gdy magia zadziałała. Spóźnił się jednak o ułamek sekundy i nie zdołał całkowicie umknąć uwagi.
– Aha! – wykrzyknął żołnierz i rozgarnął gałęzie, odsłaniając go.
Eragon nawet nie drgnął.
Żołnierz spojrzał wprost na niego, marszcząc brwi.
– Co, do... – wymamrotał. Dźgnął włócznią zagajnik o niecały cal obok twarzy Eragona, który zacisnął dłonie, wbijając paznokcie w skórę. Przez jego napięte mięśnie przebiegł dreszcz.
– Ach, do diaska. – Żołnierz puścił gałęzie, które wyprostowały się natychmiast, ponownie ukrywając Eragona.
– Co to było?! – zawołał któryś z mężczyzn.
– Nic. – Żołnierz powrócił do swych towarzyszy, zdjął hełm i otarł spocone czoło. – Coś mi się przywidziało.
– Czego właściwie oczekuje po nas ten drań Braethan? Przez ostatnie dwa dni prawie w ogóle nie spaliśmy.
– Zgadza się. Król musi być w desperacji, skoro tak nas pogania... Szczerze mówiąc, wolałbym nie znaleźć tego, czego szukamy. Nie jestem tchórzem, ale lepiej, by tacy jak my unikali kogoś, kto tak niepokoi Galbatorixa. Niech Murtagh i jego potworny smok złapią tajemniczego uciekiniera.
– Chyba że szukamy właśnie Murtagha – podsunął trzeci. – Słyszałeś, co powiedział ten pomiot Morzana, równie wyraźnie jak ja.
Wśród żołnierzy zapanowała niezręczna cisza. Potem ten stojący na ziemi wskoczył na siodło i owinął wodze wokół lewej dłoni.
– Zamknij lepiej jadaczkę, Derwoodzie – rzucił. – Za dużo gadasz.
Cała szóstka spięła konie ostrogami i ruszyła dalej na północ.
Gdy tętent kopyt ucichł w dali, Eragon przerwał działanie zaklęcia, przetarł pięściami oczy i opadł na kolana. Z jego gardła wyrwał się niski, cichy śmiech. Potrząsnął głową, rozbawiony tym, jak niewiarygodne są jego tarapaty w porównaniu z wychowaniem, jakie odebrał w dolinie Palancar. Nigdy nie wyobrażałem sobie, że coś takiego mogłoby mnie spotkać, pomyślał.
Zaklęcie, którego użył, składało się z dwóch części: pierwsza naginała promienie światła wokół ciała tak, by wydawał się niewidzialny, a druga miała za zadanie nie pozwalać innym znającym magię wykryć jej użycie. Główną wadą zaklęcia było to, że nie umiało ukryć śladów stóp, toteż, korzystając z niego, trzeba było trwać w absolutnym bezruchu – i często zawodziło jeśli chodzi o eliminację cienia.
Wyplątawszy się z zagajnika, Eragon uniósł ręce wysoko nad głowę, po czym zwrócił się w stronę jaru, z którego przybyli żołnierze. Gdy ruszał w dalszą drogę, jego myśli zajmowało tylko jedno pytanie: co takiego powiedział Murtagh?
***
– Achchch!
Zwiewna iluzja snów na jawie Eragona zniknęła, gdy machnął przed sobą na oślep rękami. Zgiął się niemal wpół i odturlał z miejsca, w którym leżał. Sięgając do tyłu, zerwał się na równe nogi i uniósł przed sobą ręce w osłonie przed dalszymi ciosami.
Otaczał go mrok nocy. W górze obojętne gwiazdy nadal zataczały na firmamencie kręgi niekończącego się niebiańskiego tańca. W dole nie poruszyło się nawet najmniejsze stworzenie, słyszał jedynie łagodny szum wiatru pieszczącego trawę.
Dźgnął naprzód myślami, przekonany, że ktoś zaraz go zaatakuje. Sięgnął jednak tysiąc stóp na wszystkie strony i nie wyczuł nikogo.
W końcu opuścił ręce. Jego pierś unosiła się ciężko, skóra paliła, cuchnął potem. W umyśle szalała burza: wir błyskających ostrzy i odciętych kończyn. Przez chwilę zdawało mu się, że jest w Farthen Dûrze i walczy z urgalami. Potem, że na Płonących Równinach krzyżuje miecze z sobie podobnymi ludźmi. Każde miejsce wydawało się tak rzeczywiste, że mógłby przysiąc, iż jakaś niezwykła magia przeniosła go tam w czasie i przestrzeni. Widział przed sobą urgale i mężów, którzy zginęli z jego ręki. Wyglądali jak żywi i przez chwilę Eragon zastanawiał się, czy zaraz przemówią. A choć nie nosił już śladów odniesionych ran, jego ciało pamiętało każde obrażenie. Zadrżał, ponownie czując przebijające je strzały i miecze.
Eragon osunął się ze skowytem na kolana i przycisnął ręce do brzucha, kołysząc się w przód i w tył. Już dobrze... już dobrze. Oparł czoło o ziemię, zwinięty w twardy ciasny kłębek. Gorący oddech omiatał mu brzuch.
– Co się ze mną dzieje?
Żadna z pieśni, które Brom recytował w Carvahall, nie wspominała, by dawnych bohaterów nękały podobne wizje. Żaden z wojowników, których Eragon poznał wśród Vardenów, nie przejmował się przelaną przez siebie krwią. A choć Roran przyznał, że nie lubi zabijać, nie budził się z krzykiem w środku nocy.
Jestem słaby, pomyślał Eragon, mężczyzna nie powinien się tak czuć. Jeździec nie powinien się tak czuć. Wiem, że Garrow bądź Brom świetnie by sobie radzili. Robili to co musieli i tyle. Nie płakali, nie zamartwiali się bez końca, nie zgrzytali zębami... Jestem słaby. Podniósł się szybko i zaczął chodzić w kółko, próbując się uspokoić. Po półgodzinie, gdy żelazny ucisk na jego piersi nie zelżał, skóra swędziała, jakby wgryzło się pod nią tysiąc mrówek, a on sam podskakiwał na najlżejszy hałas, Eragon chwycił plecak i popędził przed siebie. Nie obchodziło go, co leży przed nim w nieprzeniknionej ciemności ani kto zauważy tę szaleńczą ucieczkę.
Pragnął tylko umknąć koszmarom. Umysł zwrócił się przeciw niemu i Eragon nie mógł polegać na racjonalnych myślach, które uciszą panikę. Pozostało mu tylko zaufać odwiecznej zwierzęcej mądrości ciała, które kazało mu uciekać. Jeśli będzie biegł dość szybko i długo, może zdoła zakotwiczyć się w teraźniejszości. Może wymachiwanie rąk, uderzanie stóp o ziemię, śliski chłód potu pod pachami i setki innych odczuć samą swą wagą i liczbą zmuszą go, by zapomniał.
Może.
***
Stado szpaków przemknęło po południowym niebie niczym ławica ryb w oceanie.
Eragon przyjrzał im się, mrużąc oczy. W dolinie Palancar, kiedy szpaki wracały z zimowisk, często tworzyły stada tak wielkie, że zamieniały dzień w noc. To, które ujrzał teraz, nie dorównywało tamtym rozmiarami, przypomniało mu jednak wieczory spędzone przy miętowej herbacie z Garrowem i Roranem na werandzie domu, gdy razem obserwowali roztrzepotaną czarną chmurę, mknącą nad ich głowami.
Zagubiony we wspomnieniach zatrzymał się i przysiadł na kamieniu, sznurując rozwiązany but.
Pogoda się zmieniła. Teraz było chłodno, a szara smuga na zachodzie zwiastowała nadejście burzy. Rośliny rosły tu bujniej: mech, trzciny i gęste kępy zielonej trawy. Kilka mil dalej z równiny wysklepiało się pięć wzgórz, środkowe zdobiła korona gęstych dębów. Ponad niewyraźną kopułą gałęzi Eragon dostrzegł strzaskane mury dawno porzuconej budowli, wzniesionej przed wiekami przez którąś z ras.
Ogarnięty ciekawością postanowił posilić się wśród ruin. Z pewnością żyły w nich liczne zwierzęta, a polowanie da mu sposobność pozwiedzania przed podjęciem dalszej wędrówki.
Godzinę później dotarł do stóp pierwszego wzgórza. Tam ujrzał pozostałości starożytnego gościńca, wyłożonego ciosanymi w kwadrat kamieniami. Ruszył nim w stronę ruin, zastanawiając się, kto mógł wznieść tę niezwykłą budowlę. Nie przypominała bowiem żadnych znanych mu konstrukcji ludzi, elfów ani krasnoludów.
Gdy dotarł na środkowe wzgórze, w cieniu dębów ogarnął go chłód. Nieopodal wierzchołka grunt pod jego stopami wyrównał się, a zagajnik rozstąpił, tworząc wielką polanę. Stała tam strzaskana wieża. Jej niższa część była szeroka i karbowana niczym pień drzewa, potem budynek zwężał się i wznosił ku niebu na ponad trzydzieści stóp, kończąc się ostrą, nierówną linią. Górna połowa wieży leżała na ziemi, rozbita na niezliczone kawałki.
Eragona ogarnęło nagłe podniecenie. Podejrzewał, że znalazł pozostałości wartowni elfów, wzniesionej na długo przed zniszczeniem Jeźdźców. Żadna inna rasa nie miała umiejętności i skłonności do stworzenia czegoś podobnego.
I nagle zauważył poletko warzyw po przeciwnej stronie polany.
Pośród nich kucał mężczyzna, plewiący rządki groszku, jego pochyloną głowę skrywał cień. Siwą brodę miał tak długą, że leżała mu na kolanach niczym naręcze niezgręplowanej wełny.
– I co? – spytał mężczyzna, nie unosząc głowy. – Pomożesz mi przy tym groszku czy nie? Jeśli tak, to zasłużysz na posiłek.
Eragon zawahał się, niepewny co robić. Potem pomyślał: czemu miałbym się bać starego pustelnika, i podszedł do ogrodu.
– Jestem Bergan... Bergan, syn Garrowa.
Mężczyzna sapnął.
– Tenga, syn Ingvara.
Zbroja w plecaku Eragona zabrzęczała, gdy złożył go na ziemi. Przez następną godzinę pracował w milczeniu u boku Tengi. Wiedział, że nie powinien zostawać tu tak długo, ale praca budziła w nim radość, przeganiała nieprzyjemne myśli. Plewiąc, pozwolił swej świadomości rozlać się wokół i dotknąć niezliczonych rzeszy żywych stworzeń na polanie. Z radością przyjął łączące go z nimi poczucie jedności.
Gdy Eragon usunął ostatnie źdźbło trawy, łodyżki portulaki i mlecza wokół groszku, ruszył za Tengą do wąskich drzwi z przodu wieży, za którymi kryła się przestronna kuchnia i jadalnia. Pośrodku pomieszczenia spiralne schody pięły się na piętro. Wszelkie dostępne powierzchnie, włączając w to spory kawał podłogi, zaściełały księgi, zwoje i pliki luźno powiązanego pergaminu.
Tenga wskazał palcem stosik gałęzi w palenisku. Drewno stanęło z głośnym trzaskiem w płomieniach. Eragon spiął się, gotów do walki, fizycznej i mentalnej.
Jego towarzysz jakby nie zauważył tej reakcji. Nadal krzątał się po kuchni, zbierając kubki, naczynia, noże i resztki, z których przyrządzał posiłek. Cały czas coś mamrotał.
Wytężając wszystkie zmysły, Eragon przysiadł na skraju najbliższego krzesła.
Nie powiedział nic w pradawnej mowie, pomyślał. Nawet jeśli wymówił zaklęcie w myślach, wciąż ryzykował śmierć bądź coś gorszego, tylko po to by zapalić zwykły ogień.
Zgodnie z naukami Oromisa, słowa stanowiły medium, pozwalające kontrolować przepływ magii. Rzucanie zaklęcia bez struktury języka ograniczającej jego moc oznaczało spore ryzyko, bo jedna zbłąkana myśl bądź emocja mogła całkowicie zmienić jego rezultaty.
Rozejrzał się po pokoju, szukając wskazówek co do tożsamości gospodarza. Natychmiast wypatrzył rozwinięty zwój z kolumnami słów w pradawnej mowie i rozpoznał w nim kompendium prawdziwych imion, podobne do tych, które badał w Ellesmérze. Magowie pożądali podobnych zwojów i ksiąg i poświęciliby niemal wszystko, by je zdobyć, bo można było nauczyć się z nich nowych słów do zaklęć, a także zapisać inne, poznane wcześniej. Niewielu wszakże zdołało zdobyć podobne kompendia, gdyż były one wyjątkowo rzadkie, a ci, którzy już je posiadali, niemal nigdy nie rozstawali się z nimi z własnej woli.
Zdumiało go zatem, że Tenga miał coś podobnego. Lecz jego zdumienie jeszcze wzrosło, gdy w pokoju odnalazł sześć następnych, a także rozprawy dotyczące najróżniejszych tematów, od historii, poprzez matematykę i astronomię, aż po botanikę.
Przed sobą ujrzał kubek piwa oraz talerz z kawałkami chleba, sera i plastrem pasztetu. Tenga podsunął mu je pod nos.
– Dziękuję. – Eragon przyjął posiłek.
Gospodarz nie odpowiedział; usiadł, krzyżując nogi, obok kominka. Nadal mruczał i mamrotał w gąszczu brody, pochłaniając wczesny obiad.
Gdy Eragon opróżnił już talerz i wysączył ostatnie krople znakomitego młodego piwa, widząc, że Tenga także niemal skończył już jeść, nie zdołał powstrzymać pytania:
– Czy to elfy zbudowały tę wieżę?
Tamten spojrzał na niego z wyrzutem, jakby zwątpił w inteligencję gościa.
– Owszem, zmyślne elfy zbudowały Edur Ithindrę.
– Co właściwie tu robisz? Jesteś tu sam czy...
– Szukam odpowiedzi! – wykrzyknął Tenga. – Klucza do nieotwartych drzwi, tajemnicy drzew i roślin. Ogień, ciepło, błyskawice, światło... Większość nie zna pytania i błąka się w ignorancji. Inni znają je, lecz lękają się, co mogłaby oznaczać odpowiedź. Ba! Od tysięcy lat żyjemy niczym dzikusy. Dzikusy! Ale ja to zakończę, powiodę nas w erę światła i wszyscy będą opiewać moje czyny.
– Proszę, powiedz zatem, czego dokładnie szukasz?
Twarz Tengi wykrzywił grymas.
– Nie znasz pytania? Myślałem, że znasz. Ale nie, myliłem się. Widzę jednak, że rozumiesz moje poszukiwania. Sam szukasz odpowiedzi. W twym sercu płonie ten sam ogień co i w moim. Któż poza innym pielgrzymem zdołałby docenić, co musimy poświęcić, by odnaleźć odpowiedź.
– Odpowiedź na co?
– Na pytanie, które sami wybieramy.
To szaleniec, pomyślał Eragon. Szukając czegoś, co pozwoliłoby mu zmienić temat, zauważył nagle rząd niewielkich drewnianych figurek ustawionych na parapecie pod oknem w kształcie łzy.
– Są piękne. – Wskazał je ręką. – Kto je zrobił?
– Ona... nim odeszła. Zawsze coś robiła. – Tenga zerwał się z miejsca i przyłożył czubek lewego wskazującego palca do pierwszej figurki. – Oto wiewiórka z puszystym ogonem, sprytna, zręczna, do żartów skora. – Jego palec przesunął się ku następnej figurce. – Oto wściekły dzik, jakże groźny z ostrymi szablami... Oto kruk, który...
Tenga nie zwrócił uwagi, gdy Eragon wycofał się, uniósł skobel i wymknął się z Edur Ithindry. Zarzuciwszy na ramiona plecak, potruchtał przez dębowy zagajnik, zostawiając za sobą skupisko pięciu wzgórz i żyjącego wśród nich szalonego maga.
***
Przez resztę dnia i następny spotykał na gościńcu coraz więcej ludzi, aż w końcu miał wrażenie, że zza każdego wzgórza wyłania się kolejna grupka. Większość stanowili uchodźcy, choć spotykał także żołnierzy i podróżujących kupców. Eragon unikał ich, jak tylko mógł, szedł naprzód, skrywając brodę pod naciągniętym kołnierzem.
Zmusiło go to jednak to zanocowania w wiosce Eastcroft, dwadzieścia mil na północ od Melian. Zamierzał porzucić gościniec na długo przed dotarciem do Eastcroft i poszukać osłoniętej dolinki bądź jaskini, w której odpocząłby do rana. Ponieważ jednak nie znał zbyt dobrze okolic, źle ocenił odległość i dotarł do wioski w towarzystwie trzech zbrojnych. Gdyby odszedł teraz, niecałą godzinę od bezpiecznego schronienia, bram i murów Eastcroft i wygodnego, ciepłego łóżka, nawet najbardziej tępy osiłek musiałby zadać sobie pytanie, czemu jego towarzysz próbuje uniknąć wioski. Eragon zatem zacisnął zęby, w milczeniu powtarzając historyjkę, którą wymyślił dla wyjaśnienia swego przybycia.
Nabrzmiałe czerwone słońce dzieliła od horyzontu zaledwie szerokość dwóch palców, gdy po raz pierwszy ujrzał Eastcroft, średniej wielkości wioskę okoloną wysoką palisadą. Kiedy dotarł do bramy, było już niemal zupełnie ciemno. Za sobą usłyszał wartownika pytającego zbrojnych, czy widzieli jeszcze kogoś na gościńcu.
– Z tego co wiem, nie.
– To mi wystarczy – odparł wartownik. – Jeśli ktoś się tam jeszcze wlecze, będzie musiał zaczekać do jutra. – Odwrócił się i krzyknął do drugiego mężczyzny po przeciwnej stronie bramy. – Zamykaj!
Razem popchnęli piętnastostopowe, okute żelazem wrota i zaryglowali czterema dębowymi belkami, grubymi jak pierś Eragona.
Muszą się obawiać oblężenia, pomyślał i uśmiechnął się, uświadamiając sobie własną ślepotę. Któż nie lęka się kłopotów w dzisiejszych czasach.
Parę miesięcy wcześniej martwiłby się, że zostanie uwięziony w Eastcroft, teraz był jednak pewien, że zdołałby bez problemu wspiąć się na fortyfikacje, a dzięki osłonie magii umknąć niepostrzeżenie w mroku nocy. Postanowił jednak zostać, był bowiem zmęczony, a rzucenie zaklęcia mogło zwrócić uwagę przebywających w pobliżu magów, jeśli takowi tu byli.
Nim zdołał postawić kilka kroków błotnistą uliczką wiodącą na rynek, dogonił go strażnik i uniósł latarnię ku twarzy.
– Stój tam! Nie byłeś wcześniej w Eastcroft, prawda?
– To moja pierwsza wizyta – odparł Eragon.
Strażnik pokiwał głową.
– A czy masz rodzinę bądź przyjaciół, którzy by cię przyjęli?
– Nie mam.
– Co tedy sprowadza cię do Eastcroft?
– Nic. Podróżuję na południe po rodzinę siostry. Mam ją sprowadzić do Dras-Leony.
Ta historyjka nie wywarła wrażenia na strażniku. Może mi nie wierzy, zastanawiał się Eragon, a może słyszał tak wiele podobnych relacji, że przestał się nimi przejmować.
– W takim razie skieruj się do gospody dla podróżnych, obok głównej studni. Znajdziesz tam strawę i nocleg. I dopóki nie opuścisz Eastcroft, pamiętaj, że nie tolerujemy tu mordów, kradzieży ani żebractwa. Mamy solidne dyby i szubienice i nie brak im lokatorów. Rozumiemy się?
– Tak, proszę pana.
– Zatem idź i niechaj sprzyja ci szczęście. Ale, ale, zaczekaj! Jak się nazywasz, nieznajomy?
– Bergan.
Usłyszawszy to, strażnik odszedł, podejmując wieczorny obchód. Eragon zaczekał, dopóki połączona masa kilku domów nie przesłoniła jaśniejącej w jego dłoni latarni. Potem podszedł do tablicy wiszącej po lewej stronie bramy.
Pośród pół tuzina listów gończych za przeróżnymi zbrodniarzami wisiały tam dwie pergaminowe karty długie na niemal trzy stopy. Na jednej widniał wizerunek Eragona, na drugiej Rorana, obie głosiły, że są zdrajcami korony. Przyjrzał im się z ciekawością. Zdumiała go oferowana nagroda: hrabstwo dla tego, kto zdoła schwytać któregoś z nich. Portret Rorana przedstawiał go dość wiernie, uwzględniał nawet brodę, którą zapuścił po ucieczce z Carvahall, lecz wizerunek Eragona pochodził sprzed Święta Przysięgi Krwi, gdy wciąż wyglądał jak człowiek.
Jak bardzo wszystko się zmieniło, pomyślał Eragon.
Powędrował przez wioskę, aż w końcu odnalazł gospodę. Sala wspólna miała niską powałę z nasmołowanych belek. Żółte łojowe świece rzucały miękkie migotliwe światło, kolejne warstwy dymu nakładały się na siebie w powietrzu. Podłogę wysypano piaskiem i sitowiem, która to mieszanina zachrzęściła pod butami Eragona. Po lewej ujrzał stoły, krzesła i wielki kominek, w którym chłopak obracał na rożnie świnię. Naprzeciwko ciągnął się długi szynkwas, forteca z podniesionymi mostami zwodzonymi chroniąca baryłki jasnego i ciemnego piwa przed hordą spragnionych mężów, atakujących ze wszystkich stron.
W pomieszczeniu zebrało się dobre sześćdziesiąt osób i panował spory ścisk. Gwar rozmów zaskoczyłby Eragona nawet dawniej, a teraz, przy wyostrzonym słuchu miał wrażenie, jakby stał pośrodku huczącego wodospadu. Trudno mu było skupić się na jakimkolwiek głosie. Gdy tylko pochwycił słowo bądź frazę, porywał je prąd innych. W jednym kącie trójka minstreli śpiewała i odgrywała komiczną wersję „Słodkiej Aethrid o’Dauth”, co jeszcze wzmagało hałas.
Krzywiąc się pod naporem fali dźwięków, Eragon powoli przecisnął się przez tłum aż do szynkwasu. Chciał porozmawiać ze stojącą za nim kobietą, była jednak tak zajęta, że minęło pięć minut, nim spojrzała na niego.
– Czym mogę służyć? – Do jej spoconej twarzy lepiły się kosmyki włosów.
– Macie może do wynajęcia pokój albo jakiś kąt, w którym mógłbym spędzić noc?
– Nie wiem, to z panią domu trzeba o tym rozmawiać. Niezadługo zejdzie – odparła służąca i machnęła ręką w stronę schodów.
Czekając, Eragon oparł się o szynkwas, przyglądając się ludziom w sali. Stanowili dziwną zbieraninę. Około połowy uznał za wieśniaków z Eastcroft, którzy przyszli napić się po ciężkim dniu. Z reszty większość stanowili mężczyźni i kobiety – często rodziny – migrujący w bezpieczniejsze okolice. Łatwo ich rozpoznawał po obstrzępionych koszulach, brudnych portkach i po tym, jak kulili się na stołkach, zerkając niespokojnie na każdego, kto się zbliżył. Demonstracyjnie jednak unikali ostatniej i najmniejszej grupy klientów gospody: żołnierzy Galbatorixa. Mężczyźni w czerwonych tunikach zachowywali się najgłośniej ze wszystkich, śmiali się, krzyczeli, tłukli o blaty zakutymi w stal pięściami, pijąc na umór piwo i obmacując każdą dziewkę dość nierozsądną, by się do nich zbliżyć.
Zachowują się tak dlatego, że wierzą, że nikt nie odważy się im sprzeciwić, i demonstrują swą władzę? – zastanawiał się Eragon. Czy dlatego, że zmuszono ich do wstąpienia do armii Galbatorixa i chcą głośnym zachowaniem osłabić poczucie wstydu i strach?
Minstrele śpiewali:
Z rozwianymi włosami słodka Aethrid o’Dauth
Przybiegła do mości Edela. Zwolnij mego kochanka,
bo wiedźma cię odmieni w kozła kudłatego!
Mości Edel roześmiał się i rzekł: żadna wiedźma
nie odmieni mnie w kozła kudłatego!
Tłum zafalował, rozstąpił się lekko i Eragon ujrzał stół pod jedną ze ścian. Siedziała przy nim samotna kobieta z twarzą ukrytą pod kapturem ciemnego podróżnego płaszcza. Otaczało ją czterech mężczyzn, rosłych, umięśnionych rolników o skórzastych karkach i policzkach zaczerwienionych od alkoholu. Dwaj opierali się o ścianę po obu stronach kobiety, górując nad nią. Jeden, szczerząc zęby w uśmiechu, siedział na odwróconym oparciem do przodu krześle, a czwarty stał z lewą stopą na skraju blatu, pochylając się nad swym kolanem. Gadali głośno i gestykulowali zamaszyście. Choć Eragon nie słyszał i nie widział, co odparła kobieta, jej odpowiedź wyraźnie rozzłościła mężczyzn, skrzywili się bowiem i wypięli piersi, pusząc się jak koguty. Jeden pogroził jej palcem.
Eragon uznał, że to porządni, ciężko pracujący ludzie, którzy zgubili swe dobre wychowanie na dnie kufla. Często oglądał podobne sceny podczas świątecznych dni w Carvahall. Garrow nie darzył zbytnim szacunkiem mężów nieznających umiaru w piciu i przynoszących sobie wstyd publicznie.
– To niegodne – mówił. – Co więcej, jeśli pijesz po to, by zapomnieć o swym losie, a nie dla przyjemności, winieneś to czynić tam, gdzie nikomu nie przeszkodzisz.
Mężczyzna po lewej stronie kobiety wyciągnął nagle rękę i zahaczył palcem jej kaptur, jakby chciał go odrzucić. Tak szybko, że Eragon ledwie zauważył ten ruch, nieznajoma uniosła prawą dłoń i chwyciła go za przegub. Potem jednak puściła, przyjmując poprzednią pozycję. Eragon wątpił, by ktokolwiek inny w sali, łącznie z człowiekiem, którego dotknęła, cokolwiek dostrzegł.
Kaptur opadł jej na szyję i Eragon zesztywniał zdumiony. Kobieta była człowiekiem, ale przypominała Aryę. Jedyną różnicę stanowiły oczy – okrągłe i proste, nie skośne jak u kota – i uszy pozbawione szpiczastych elfich koniuszków. Była równie piękna jak Arya, którą znał, lecz mniej egzotyczna, bardziej zwyczajna.
Bez wahania sięgnął ku niej myślami. Musiał się dowiedzieć, kim jest naprawdę.
Gdy tylko dotknął jej świadomości, poczuł potężny cios, rozpraszający jego myśli. A potem w głębi czaszki rozległ się głos:
Eragon!
Arya?
Ich oczy spotkały się na moment, a potem tłum znów zgęstniał, skrywając ją przed wzrokiem Eragona.
Eragon pośpieszył przez salę do jej stołu, rozpychając się wśród gęstej ciżby. Gdy wyłonił się z niej, chłopi zerknęli na niego z ukosa.
– To wielce niegrzeczne wpadać tak nieproszonym. Lepiej stąd zmykaj, jasne?
– Wydaje mi się, panowie – Eragon starał się przemawiać możliwie najbardziej dyplomatycznie – że pani wolałaby zostać sama. Nie chcielibyście lekceważyć życzeń uczciwej niewiasty, prawda?
– Uczciwej niewiasty? – Najbliższy się zaśmiał. – Żadna uczciwa niewiasta nie podróżuje samotnie.
– W takim razie uspokoję wasze obawy, jestem bowiem jej bratem i mamy zamieszkać razem u naszego wuja w Dras-Leonie.
Czterej mężczyźni spojrzeli po sobie niepewnie. Trzech z nich wycofało się, lecz najroślejszy stanął kilka cali przed Eragonem i chuchnął mu w twarz.
– Nie jestem pewien, czy ci wierzę, druhu. Próbujesz nas tylko przepędzić, żeby mieć ją dla siebie.
Nie do końca się myli, pomyślał Eragon.
– Zapewniam cię, panie, to moja siostra – odrzekł tak cicho, by słyszał go tylko tamten. – Proszę, nie pragnę się z tobą spierać. Nie zechcesz odejść?
– Nie, dopóki sądzę, żeś łgarz i kłamca.
– Bądź rozsądny, panie, nie ma powodu się kłócić. Noc jeszcze młoda, gra muzyka, piwo leje się dookoła. Nie spierajmy się o taką błahostkę, to nas niegodne.
Ku uldze Eragona, jego rozmówca po paru sekundach odprężył się i sapnął wzgardliwie.
– I tak nie biłbym się z takim młodzikiem.
Odwrócił się na pięcie i wraz z przyjaciółmi pomaszerował do szynkwasu.
Nie spuszczając z oka tłumu, Eragon wśliznął się za stół i usiadł obok Aryi.
– Co ty tu robisz? – spytał, ledwie poruszając wargami.
– Szukam ciebie.
Zdumiony, zerknął na nią, a ona uniosła brew. Natychmiast odwrócił się z powrotem.
– Jesteś sama? – spytał, udając uśmiech.
– Już nie... Znalazłeś nocleg?
Pokręcił głową.
– To dobrze. Ja mam pokój, możemy tam porozmawiać.
Wstali jednocześnie i podążył za nią schodami na tyłach sali. Sfatygowane deski skrzypiały im pod stopami. Wkrótce znaleźli się na piętrze, samotna świeca oświetlała wyłożony boazerią korytarz. Arya poprowadziła go do ostatnich drzwi po prawej, z obszernego rękawa płaszcza wyciągnęła klucz. Otworzywszy drzwi, weszła do środka, zaczekała, aż Eragon przekroczy za nią próg, a potem znów je zabezpieczyła.
Przez oprawione w ołów szybki okna przenikał słaby pomarańczowy blask. Pochodził z lampy wiszącej po drugiej stronie rynku Eastcroft. W tym świetle Eragon zdołał dostrzec lampę olejną na niskim stole po prawej.
– Brisingr – wyszeptał i zapalił knot iskrą z palca.
Nawet w blasku lampy pokój pozostał ciemny. Wyłożono go tą samą boazerią co korytarz i drewno barwy dojrzałych kasztanów pochłaniało większość padającego na nie światła. Przez to pomieszczenie zdawało się ciasne i duszne, jakby ze wszystkich stron napierał na nie wielki ciężar. Prócz stołu stało tam jedynie wąskie łóżko z cienkim kocem narzuconym na siennik. W jego nogach leżała niewielka torba.
Eragon i Arya stali naprzeciw siebie. Po chwili Eragon wyciągnął rękę i zdjął pas tkaniny obwiązany wokół głowy. Arya rozpięła broszę przytrzymującą na ramionach płaszcz i złożyła go na łóżku. Miała na sobie zieloną jak las suknię, pierwszą, w jakiej ją widział.
Eragon dziwnie się czuł wobec zamiany ich twarzy. Teraz to on wyglądał jak elf, a Arya jak człowiek. Zmiana ta w żaden sposób nie zmieniła uczuć, które do niej żywił, sprawiła jednak, że poczuł się swobodniej, teraz bowiem była mu mniej obca.
To Arya pierwsza przerwała ciszę.
– Saphira mówiła, że zostałeś, żeby zabić ostatniego Ra’zaca i zbadać komnaty Helgrindu. Czy to prawda?
– Część prawdy.
– A jaka jest cała?
Eragon wiedział, że nic innego jej nie zadowoli.
– Obiecaj, że nie powtórzysz tego nikomu bez mego pozwolenia.
– Przyrzekam – odparła w pradawnej mowie.
Wówczas opowiedział jej o tym, jak znalazł Sloana, czemu postanowił nie zabierać go ze sobą do Vardenów, o klątwie, którą rzucił na rzeźnika, i danej mu szansie odkupienia – przynajmniej częściowego – i odzyskania wzroku. Zakończył, mówiąc:
– Cokolwiek się stanie, Roran i Katrina nigdy nie mogą się dowiedzieć, że Sloan żyje. W przeciwnym razie kłopotom nie byłoby końca.
Arya usiadła na skraju łóżka. Długą chwilę wpatrywała się w lampę i roztańczony płomyk.
– Powinieneś był go zabić – rzekła w końcu.
– Możliwe, ale nie mogłem.
– Fakt, że zadanie budzi w tobie niesmak, to nie powód, by je odrzucać. Zachowałeś się jak tchórz.
Eragon zjeżył się na to oskarżenie.
– Czyżby? Każdy, kto miał w ręku nóż, mógłby zabić Sloana. To, co zrobiłem, było znacznie trudniejsze.
– Fizycznie, ale nie moralnie.
– Nie zabiłem go, bo uznałem, że to złe. – Eragon zmarszczył brwi, szukając słów, którymi mógłby jej to wyjaśnić. – Nie bałem się... nie tego. Nie po bitwie... Chodziło o coś innego. Będę zabijał na wojnie, ale nie podejmę się decydowania, kto ma żyć, a kto umrzeć. Brak mi mądrości i doświadczenia. Każdy ma jakąś granicę, której nie przekroczy, Aryo, a gdy spojrzałem na Sloana, znalazłem swoją. Nawet gdybym schwytał w niewolę Galbatorixa, nie zabiłbym go, lecz zabrał do Nasuady i króla Orrina. Gdyby oni skazali go na śmierć, wówczas z radością odrąbałbym mu głowę. Ale nie wcześniej. Jeśli chcesz, nazwij to słabością, ale taki właśnie jestem i nie będę za to przepraszał.
– Wolisz być zatem narzędziem, którym posłużą się inni?
– Będę służył ludziom najlepiej jak umiem. Nigdy nie aspirowałem do zostania władcą. Alagaësii niepotrzebny kolejny tyran.
Arya roztarła skronie.
– Czemu u ciebie wszystko musi być takie skomplikowane, Eragonie? Nieważne, dokąd się udasz, zawsze pakujesz się w kłopoty. Zupełnie jakbyś z rozmysłem starał się przedzierać przez każdy możliwy zagajnik.
– Twoja matka powiedziała mi to samo.
– Nie dziwię się... No dobrze, niechaj i tak będzie. Żadne z nas nie zmieni zdania, a teraz mamy na głowie pilniejsze sprawy niż spory na temat moralności i sprawiedliwości. W przyszłości jednak lepiej, żebyś pamiętał, kim jesteś i co oznaczasz dla wszystkich ras Alagaësii.
– Nigdy nie zapominam. – Eragon urwał, czekając, co powie elfka, Arya jednak pozostawiła jego słowa bez odpowiedzi. Przysiadł na blacie stołu. – Wiesz, że nie musiałaś mnie szukać, świetnie sobie radziłem.
– Oczywiście, że musiałam.
– Jak mnie znalazłaś?
– Zgadłam, w którą stronę się udasz, opuściwszy Helgrind. Na szczęście dla mnie znalazłam się czterdzieści mil na zachód stąd, dość blisko, bym mogła cię zlokalizować, słuchając szeptów ziemi.
– Nie rozumiem.
– Jeździec nie wędruje po tym świecie niepostrzeżenie, Eragonie. Ci, którzy mają uszy umiejące słuchać i oczy umiejące widzieć, z łatwością odnajdą znaki. Ptaki śpiewają o twoim nadejściu, zwierzęta tej ziemi podążają za twym zapachem, a nawet drzewa i trawa pamiętają twój dotyk. Więź łącząca Jeźdźca i smoka jest tak potężna, że wszyscy wrażliwi na siły natury mogą ją wyczuć.
– Kiedyś będziesz musiała nauczyć mnie tej sztuczki.
– To nie sztuczka, jedynie umiejętność zwracania uwagi na to, co cię otacza.
– Ale po co przybyłaś do Eastcroft? Bezpieczniej byłoby spotkać się poza wioską.
– Okoliczności mnie zmusiły, zgaduję, że ciebie także. Nie przyszedłeś tu z własnej woli, prawda?
– Nie... – Kilka razy uniósł i opuścił ramiona, znużony całodzienną wędrówką. Odganiając senność, wskazał dłonią jej suknię i uśmiechnął się. – Czyżbyś w końcu porzuciła koszulę i nogawice?
Twarz Aryi rozjaśnił lekki uśmiech.
– Tylko na czas tej podróży. Przeżyłam wśród Vardenów więcej lat, niż wolałabym pamiętać, nadal jednak zapominam, jak uparcie ludzie próbują oddzielać swe kobiety od mężczyzn. Nigdy nie mogłam się zmusić do przyjęcia tych zwyczajów, choć nie do końca zachowywałam się jak elfka. Kto miałby mi rozkazywać? Moja matka? Została na drugim końcu Alagaësii... – Arya umilkła, jakby powiedziała więcej niż zamierzała. – W każdym razie wkrótce po rozstaniu z Vardenami przeżyłam niefortunne spotkanie z parą poganiaczy wołów. Niedługo potem ukradłam tę suknię.
– Doskonale pasuje.
– To jedna z zalet posługiwania się magią, nie trzeba czekać na łaskę krawca.
Eragon się roześmiał.
– Co teraz? – spytał końcu.
– Teraz odpoczniemy. Jutro przed wschodem słońca wymkniemy się z Eastcroft tak, że nikt się nie zorientuje.
***
Tej nocy Eragon leżał pod drzwiami, a Arya zajęła łóżko. Eragon nie kierował się względami przyzwoitości bądź szacunku – choć tak czy inaczej upierałby się, by to ona spoczęła w łożu – lecz ostrożności. Gdyby ktoś wpadł do pokoju, zdziwiłby się, widząc niewiastę na ziemi.
Puste godziny płynęły powoli. Eragon wpatrywał się w belki nad głową, obserwując drobniutkie szczeliny w drewnie. Nie potrafił uspokoić rozszalałych myśli. Próbował wszystkich znanych metod, lecz wciąż widział przed sobą Aryę, widział zdumienie towarzyszące ich spotkaniu, słyszał uwagi na temat tego, jak potraktował Sloana, i przede wszystkim doświadczał w pełni żywionych wobec niej uczuć. Sam nie wiedział dokładnie, na czym polegają. Pragnął z nią być, ona jednak odrzuciła jego względy i to zabarwiło jego odczucia bólem i gniewem, a także frustracją. Bo choć Eragon nie chciał pogodzić się z myślą, że nie ma u niej najmniejszych szans, nie miał pojęcia, co czynić dalej.
Kiedy słuchał cichego szmeru oddechu Aryi, w jego piersi wezbrał ból. Fakt, że była tak blisko, a on nie ważył się do niej podejść, dręczył go nieznośnie. Zaczął miętosić w palcach rąbek tuniki, marząc o tym, by istniało coś, co mógłby zrobić, miast poddawać się nakazom bezlitosnego losu.
Do późnej nocy zmagał się ze wzburzonymi emocjami, w końcu jednak poddał się zmęczeniu i osunął w czekające objęcia snów na jawie. Wędrował w nich przez kilka niespokojnych godzin, aż w końcu gwiazdy zaczęły gasnąć i nadszedł czas, by wraz z Aryą opuścili Eastcroft. Razem otworzyli okno i zeskoczyli z parapetu na ziemię dwanaście stóp w dole. To niewielka wysokość dla kogoś o zdolnościach elfa. Spadając, Arya chwyciła spódnicę, by ta nie wzdęła się wokół niej. Wylądowali kilka cali od siebie, po czym ruszyli biegiem między domami w stronę palisady.
– Ludzie będą ciekawi, gdzie się podzialiśmy – powiedział Eragon, nie zwalniając kroku. – Może trzeba było zaczekać i odejść ze zwykłymi podróżnymi?
– Pozostanie tam było zbyt ryzykowne. Zapłaciłam za pokój, gospodyni nie obchodzi nic innego. Nie przejmie się tym, że wymknęliśmy się wcześniej. – Rozdzielili się na chwilę, by wyminąć porzucony wóz. Kiedy znów szli obok siebie, Arya dodała: – Najważniejsze, abyśmy pozostawali w ruchu. Jeśli zaczniemy zwlekać, król z pewnością nas znajdzie.
Gdy dotarli do muru, Arya pobiegła wzdłuż niego, w poszukiwaniu wystającego pnia. Gdy go znaleźli, chwyciła go i szarpnęła, sprawdzając drewno całym ciężarem ciała. Słup zakołysał się i zagrzechotał między sąsiadami, ale wytrzymał.
– Ty pierwszy – rzekła.
– Proszę, idź przodem.
Z niecierpliwym westchnieniem postukała palcem stanik.
– Suknia jest nieco bardziej zwiewna niż para nogawic, Eragonie.
Zapiekły go policzki, gdy zrozumiał, co miała na myśli. Sięgnąwszy nad głowę, chwycił się mocno i zaczął wspinać na palisadę, przytrzymując się stopami i kolanami. Na szczycie przystanął, balansując na czubkach zaostrzonych słupów.
– Dalej – wyszeptała Arya.
– Nie, dopóki do mnie nie dołączysz.
– Nie bądź taki...
– Strażnik. – Eragon wskazał ręką. W mroku pomiędzy dwoma pobliskimi domami zalśniła latarnia. Wkrótce zbliżyła się i z ciemności wyłoniła się złocista sylwetka mężczyzny. W jednej dłoni trzymał nagi miecz.
Cicho jak duch Arya chwyciła słup i posługując się jedynie siłą własnych rąk, zaczęła się wspinać ku Eragonowi. Wyglądało to, jakby płynęła w górę niczym niesiona magią. Gdy znalazła się dość blisko, Eragon chwycił ją za prawe przedramię i dźwignął, stawiając obok siebie. Niczym dwa niezwykłe ptaki przycupnęli na palisadzie, nie poruszając się i nie oddychając. Strażnik przeszedł pod nimi, wymachując latarnią i szukając intruzów.
Nie patrz na ziemię, błagał w myślach Eragon, ani w górę.
Chwilę później mężczyzna schował miecz i mrucząc pod nosem, podjął obchód.
Eragon i Arya zeskoczyli na drugą stronę palisady. Zbroja w plecaku Eragona zabrzęczała, gdy wylądował na trawie i przeturlał się, wytracając siłę zderzenia. Zerwawszy się natychmiast, schylił się i pomknął naprzód przez szarą krainę. Arya biegła tuż za nim. Trzymali się dolinek i suchych łożysk strumieni, okrążając farmy otaczające wioskę. Kilka razy z obejść wypadły oburzone psy, oprotestowując wtargnięcie obcych. Eragon próbował uspokoić je myślami, lecz zdołał powstrzymać ich szczekanie, przekonując zwierzęta, że ich straszliwe zęby i pazury przepłoszyły jego i Aryę. Zadowolone z siebie psy, machając ogonami, wracały do stodół, stajni i bud, gdzie strzegły przydzielonych im królestw. Ich duma i pewność siebie bawiły Eragona.
Pięć mil od Eastcroft, gdy było jasne, że są zupełnie sami i nikt ich nie ściga, Eragon i Arya zatrzymali się przy zwęglonym kikucie drzewa. Arya uklękła i zebrała parę garści ziemi.
– Adurna rïsa – rzekła.
Z cichym szumem z ziemi wypłynęły strużki wody, zbierające się w wykopanej dziurze. Arya odczekała, aż woda napełni zagłębienie, po czym rzekła: „letta”. Strużki zniknęły.
Zaintonowała zaklęcie postrzegania i na nieruchomej tafli pojawiła się twarz Nasuady. Arya powitała ją.
– Pani ma – rzekł Eragon, skłaniając głowę.
– Eragonie – odparła. Wyglądała na zmęczoną, policzki miała zapadnięte, jak po długiej chorobie. Kosmyk włosów wysmyknął się z koka i skręcony opadł na czoło. Kiedy sięgnęła ku niemu ręką i odgarnęła niesforny lok, Eragon dostrzegł grube bandaże. – Dzięki Gokukarze! Jesteś bezpieczny. Tak bardzo się martwiliśmy.
– Przepraszam, że cię zaniepokoiłem, ale miałem powody.
– Będziesz je musiał wyjaśnić po powrocie.
– Wedle życzenia – odparł. – W jaki sposób zostałaś ranna? Czy ktoś cię zaatakował? Czemu nikt z Du Vrangr Gata cię nie uleczył?
– Kazałam im zostawić mnie w spokoju. Resztę wyjaśnię ci po twoim powrocie.
Zdumiony Eragon skinął głową, przełykając resztę pytań, a Nasuada zwróciła się do Aryi:
– Imponujące, znalazłaś go. Nie byłam pewna, czy ci się uda.
– Dopisało mi szczęście.
– Możliwe, ale podejrzewam, że twoje umiejętności odegrały równie wielką rolę jak szczodrość losu. Jak szybko zdołacie do nas dołączyć?
– Za dwa, trzy dni. Chyba że natkniemy się na nieprzewidziane trudności.
– Dobrze, będę was oczekiwać. Od tej pory chcę, byście nawiązywali kontakt co najmniej raz przed południem i raz przed zmrokiem. Jeśli się nie odezwiecie, założę, że was schwytano, i poślę na ratunek Saphirę z oddziałem żołnierzy.
– Nie zawsze będziemy mogli bezpiecznie posłużyć się magią.
– Znajdźcie jakiś sposób. Muszę wiedzieć, gdzie jesteście i czy nic wam nie grozi.
Arya zastanawiała się chwilę.
– Jeśli zdołam, uczynię to. Ale nie, gdyby to miało narazić Eragona.
– Zgoda.
Eragon wykorzystał chwilową przerwę w rozmowie.
– Nasuado? – spytał. – Czy Saphira jest gdzieś w pobliżu? Chciałbym z nią pomówić. Nie rozmawialiśmy od czasu Helgrindu.
– Odleciała godzinę temu zbadać nasze zabezpieczenia. Zdołacie utrzymać zaklęcie, dopóki nie sprawdzę, czy już wróciła?
– Idź – rzuciła Arya.
Wystarczył krok, by Nasuada zniknęła z ich pola widzenia, pozostawiając nieruchomy obraz stołu i krzeseł w czerwonym namiocie. Długą chwilę Eragon przyglądał im się w skupieniu. Potem jednak ogarnął go niepokój; jego wzrok powędrował znad tafli wody na kark elfki. Gęste czarne włosy Aryi opadły na bok, odsłaniając pasmo gładkiej skóry nad kołnierzem sukni. Widok ten całkowicie zafascynował go na niemal minutę. Potem Eragon poruszył się i oparł o zwęglony pień.
Nagle usłyszał trzask pękającego drewna, a potem kałuża zajaśniała migotliwym błękitem, gdy Saphira wcisnęła się do pawilonu. Eragonowi trudno było stwierdzić, którą jej część widzi, dostrzegł bowiem jedynie mały fragment. Łuski przesuwały się obok kałuży, rozpoznał łapy, szpikulec ogona, błonę złożonego skrzydła, a potem błyszczący czubek zęba, gdy odwróciła się, próbując znaleźć pozycję, z której mogłaby wygodnie spojrzeć w lustro używane przez Nasuadę do magicznych rozmów. Z niepokojących odgłosów dobiegających zza smoczycy Eragon domyślał się, że miażdży większość mebli. W końcu usiadła, przysunęła głowę do zwierciadła – tak że jedno wielkie szafirowe oko zajęło całą powierzchnię kałuży – i spojrzała na Eragona.
Przyglądali się sobie długą minutę, żadne nawet nie drgnęło. Eragona zaskoczyła ulga, jaką poczuł na jej widok. Odkąd się rozstali, nie czuł się w pełni bezpieczny.
– Tęskniłem za tobą – wyszeptał.
Zamrugała.
– Nasuado, jesteś tam jeszcze?
Gdzieś z prawej strony Saphiry dobiegła stłumiona odpowiedź.
– Tak, ledwo.
– Zechciałabyś przekazać mi słowa Saphiry?
– Z wielką radością, lecz w tej chwili tkwię pomiędzy skrzydłem i tyczką i w żaden sposób nie mogę się stąd ruszyć. Możesz mieć problemy z usłyszeniem mnie, ale jeśli ci to nie przeszkadza, spróbuję.
– Proszę, zrób to.
Nasuada milczała krótką chwilę, a potem odezwała się tonem tak bardzo przypominającym Saphirę, że Eragon o mało nie wybuchnął śmiechem.
– Dobrze się miewasz?
– Jestem zdrów jak wół. A ty?
– Porównanie z bydłem byłoby zarówno śmieszne, jak i obraźliwe, ale jestem sprawna jak zawsze, jeśli o to pytasz. Cieszę się, że Arya cię znalazła; trzeba, by pilnował cię ktoś rozsądny.
– Zgadzam się, w niebezpieczeństwie pomoc zawsze się przydaje.
Mimo że Eragon cieszył się, że mogą porozmawiać z Saphirą, choćby przez pośredników, odkrył, że słowo mówione to jedynie mizerny zamiennik ich zwyczajowej swobodnej wymiany myśli i uczuć. Co więcej, ponieważ Arya i Nasuada ich słuchały, Eragon wolał nie poruszać bardziej osobistych tematów, na przykład, czy Saphira wybaczyła mu to, że zmusił ją do odlotu z Helgrindu. Smoczyca musiała odczuwać podobną niechęć, ona bowiem także o tym nie wspomniała. Gawędzili o innych, błahych zdarzeniach. A potem się pożegnali. Zanim Eragon odszedł od kałuży, przyłożył palce do ust i wyszeptał bezgłośnie: „Przepraszam”.
Wokół małych łusek okalających oko Saphiry pojawiły się wąskie szczelinki, gdy napięcie mięśni pod spodem zelżało. Smoczyca zamrugała i Eragon wiedział, że zrozumiała, co chciał jej przekazać, i że nie żywi urazy.
Kiedy Eragon i Arya pożegnali się z Nasuadą, elfka zakończyła działanie zaklęcia i wstała. Szybkim gestem strzepnęła z sukni kurz.
Eragon tymczasem wiercił się niecierpliwie, jak nigdy wcześniej. W tej chwili pragnął jedynie biec jak strzała do Saphiry i ułożyć się wraz z nią przy ognisku.
– Ruszajmy – rzucił już w biegu.